Ciężkie jest życie sieroty. Wiedział o tym dobrze mały Stasiu. Bez domu i opieki
pozostawiony sam sobie na pastwę losu, błąkał się chłopiec od wsi do wsi w
poszukiwaniu chleba. Rodzice jego pomarli przed dwoma laty na tyfus. Przez rok opiekowała
się Stasiem babcia - już staruszka - ale i ona zmarła wkrótce. Chłopiec nie miał
wyjścia, musiał pozostawić dom rodzinny i ruszyć w świat. Ludzie niechętnie brali
małego jeszcze chłopca. Czasami dawano mu z litości kromkę chleba i przytułek na
parę nocy. Byli też i tacy, którzy przepędzali sierotę z obejścia.
Któregoś letniego popołudnia los uśmiechnął się do Stacha.
Otóż dostał prawdziwą posadę świniopasa u pewnego bogatego gospodarza. Za pracę
otrzymywał dwa grosze i raz dziennie posiłek. Jako łóżko służyło mu duże koryto
wysłane słomą w komórce obok chlewika. Czasami głód sierocie doskwierał i musiał
wyjadać z koryta to, co lepsze. Codziennie rano stara gosposia dawała mu świeżo
udojonego mleka, które trzymało go przy zdrowiu.
Mijały dni i miesiące, jeden za drugim, każdy podobny do drugiego.
Nastała jesień dżdżysta i wyjątkowo zimna tego roku. Ciężko było chłopcu wstawać
wczesnym rankiem - jeszcze o zmroku - i wypasać świnie na mokrej łące. Wiatr
przeszywał go do szpiku kości, rwał potargany już kubraczek, ręce kamieniały z
zimna, a w chudym, przyschniętym prawie do żeber brzuszku burczało z głodu. Jego
niebieskie jak chaber, bezbronne, dziecięce oczy wpatrywały się często w niebo i
latające wysoko ptaki. Marzył o tym, że jest jednym z nich i wolno, swobodnie krąży w
powietrzu. Niebo kojarzyło mu się też z rodzicami. Często myślał o matce i jakby
przez sen widział jej twarz - łagodną i pełną dobroci. Wspominał babcię, która tak
często tuliła go w objęciach. Duże łzy spływały mu po chudych i opalonych wiatrem
policzkach. Biedny, zamyślony chłopiec nie zauważył skradających się z lasu wilków,
które okrążyły stadko świń i zaatakowały. Straszliwy pisk wyrwał chłopca z
zamyślenia. Trzoda rozproszyła się po całej łące, a nieopodal, na skraju lasu parę
wilków kończyło ucztę z dwóch okazałych prosiąt. Na pomoc było już za późno.
Staś stał jak wryty i patrzył w kierunku lasu oczami wypełnionymi po brzegi strachem.
- Cóż ja teraz pocznę? - westchnął rozpaczliwie - Padnę do nóg gospodarzowi, powiem
prawdę, przeproszę, może zrozumie i będzie miał nade mną litość.
Wieczorem, jak zwykle, gospodarz przyszedł do obory, aby policzyć
swoją trzodę i sprawdzić czy wszystko jest w porządku. Stach podszedł do niego,
złapał za nogi i zaczął:
- Gospodarzu przebaczcie mi, ale...
I nawet nie skończył mówić, bo chłop odepchnął nogą
klęczącego przed nim chłopca, chwycił go swymi rękami za kołnierz i wrzasnął:
- Nawet mi nie mów, że brakuje choćby jednej czwartej świni z tej trzody, bo cię na
śmierć ubiję!
Staś cichutko opowiedział co się stało i zaczął
płakać. Gospodarz, wściekły, chodził po stajni, wrzeszczał i przeklinał chłopca,
raz po raz od nowa liczył swoją trzodę.
- Ty łajdaku! Ja cię nauczę, ja ci pokażę jak się na chleb pracuje!
Nerwowym ruchem porwał stojący w kącie bat i zaczął
okładać nim chłopca gdzie popadnie. Stasiu jęczał z bólu. Ciekawskie dzieci
gospodarza zwabione krzykiem patrzyły przez uchylone drzwi na wszystko i podśmiechiwały
się drwiąco, podczas gdy chłopiec leżał na ziemi i wił się z bólu.
- Zapłacisz za to! - wrzeszczał nieprzerwanie chłop - Oddaj wszystkie pieniądze,
które ci dałem!
Chłopiec jednak nie był w stanie tego zrobić. Tyran sięgnął do
kieszeni podartego kubraczka i wyciągnął zawiniątko, w którym było dziesięć groszy
- cały pięciomiesięczny dorobek chłopca - i zabrał je.
- Nie myśl sobie bękarcie - krzyczał - że możesz teraz tak sobie odejść! Co
najmniej przez rok będziesz jeszcze u mnie służyć, aż odrobisz wszystko, co do
grosika!
Rzucił bat w kąt i odszedł. Całą noc przeleżał Stasio tak bez
ruchu. Wczesnym rankiem stara gosposia pochyliła się nad chłopcem, uniosła ostrożnie
jego głowę i wlała mu do ust świeżego mleka, to go ożywiło. Następnie delikatnie
postawiła go na nogi i zarzuciła na plecy jakąś starą kapotę, do ręki wcisnęła
pajdę chleba:
- Zbierz siły Stasiu, bo musisz wyprowadzić trzodę. Jest już późno i gospodarz zaraz
przyjdzie.
Obolały chłopiec otworzył zagrody i zaczął wypędzać świnie na
łąkę. Świeży, poranny wiatr orzeźwił go, usiadł na pasiece i żałośnie zaczął
płakać. Jego całe dziecięce serduszko przeszyte było bólem. Nie miał nikogo, komu
mógłby się wyżalić, był sam jak palec. Wiatr targał jego blond loczki. Wtulił
swoją chudą twarzyczkę w kapotę i myślał o matce, o babci staruszce, która tak
często lubiła powtarzać: "Stasiu pamiętaj - bądź pracowity, sprawiedliwy,
miłosierny i wierz w Boga, a dobrze będzie ci na tym świecie." Coś zbuntowało
się w nim. Zapałał ogromną nienawiścią do gospodarza, jak nigdy do nikogo.
- Nie ma sprawiedliwych i miłosiernych ludzi na tym świecie babciu! - krzyknął sam do
siebie - Dlaczego mnie okłamałaś? Dlaczego!?
Łzy spływały mu po policzkach jedna za drugą, szlochał. Dłuższą
chwilę płakał, potrzebował tego, przecież był tylko dzieckiem, które było
traktowane jak dorosłe.
- Boże... wolałbym tysiąckroć w piekle służyć, a niżeli u tego gospodarza. W
piekle byłoby mi lepiej! - powiedział Staś z przekonaniem.
Po tych słowach nastała cisza, którą wypełniał raz po raz
gwiżdżący wiatr. Dziwne odgłosy doleciały do uszu chłopca i w tym też momencie
zobaczył cztery piękne, kare konie zaprzężone do czarnej karocy, z której wysiadł
pewien jegomość. Ubranie jego było eleganckie w szklisto czarnym kolorze, świadczyło
o tym, że musi być bogaty. Stasio przetarł oczy - to nie był sen - na środku łąki
stała naprawdę karoca. Nieznajomy mężczyzna zwrócił się do chłopca tymi słowy:
- Słyszałem, że szukasz nowej pracy. Potrzebuję kogoś takiego jak ty, chcesz u mnie
służyć chłopcze?
Stasiu aż oniemiał z wrażenia. - Mnie masz na myśli panie? - wyjąkał po chwili.
- A widzisz tu innego oprócz siebie? - zapytał z ironią w głosie nieznajomy.
- Jakie byłyby moje obowiązki? Też świnie paść?- Nie... będziesz pracować w cieple
i pod dachem, a twoim zadaniem będzie codziennie czyścić konia i mieszać w kotłach.
Spał będziesz w komórce obok stajni, dostaniesz trzy razy dziennie jeść i dziesięć
groszy za miesiąc.
Stasiu nie wierzył własnym uszom, czyżby szczęście naprawdę się
do niego uśmiechnęło? Propozycja nieznajomego była tak wspaniała, że aż
nieprawdopodobna. Staś wiedział, że drugi raz w życiu takiej szansy może już nie
mieć, a mimo wszystko zwlekał z odpowiedzią.
Z oczu nieznajomego wiało dziwnym chłodem, który przy każdym
spojrzeniu przeszywał chłopca. Twarz jego była kamienna, usta wąskie, mocno
zaciśnięte, a kolor skóry ziemistoszary. Stadko świni zbiło się w przeciwnym końcu
łąki. Wszystko to wydawało się chłopcu tajemnicze i dziwne.
- Pani, a jeżeli nie podołam obowiązkom?
- O to się nie martw, jeden sobie poradzi - odpowiedział spokojnie jegomość.
- A daleko stąd mieszkacie?
- Nie zadawaj tylu niepotrzebnych pytań, tylko się w końcu zdecyduj, bo moja
cierpliwość wyczerpuje się.
Chłopiec wiedział, że kolejne pytania nie mają sensu. "Cóż
mam do stracenia?..." - pomyślał - "...przynajmniej nie będę musiał
pracować u gospodarza tyrana."
- Dobrze, pojadę panie z wami, ale wcześniej zagonię stadko do zasiek, bo tu mogą je
wilki pożreć.
Bez zwłoki wziął do pracy. Po niedługim czasie zdyszany wrócił na
łąkę. Karoca stała, tylko nieznajomego nie było nigdzie widać. "Pewno siedzi
już w środku" - pomyślał Stasio i niepewnie wszedł do karocy. Jeszcze dobrze nie
zdążył usiąść, a już konie galopem ruszyły naprzód. W środku nie było nikogo,
chłopiec poczuł strach, ale już nie mógł nic zrobić, tylko w spokoju czekać do
końca podróży. Przez oszklone drzwi karocy nie było widać nic prócz czerni. Miał
wrażenie jakby cały czas zjeżdżał w dół z ogromną szybkością. Gdy dotarli
nareszcie na miejsce, drzwi karocy otworzyły się i chłopiec wyszedł na zewnątrz.
Dookoła, jak okiem sięgnąć, było szaro. Ani trawy, ani skrawka nieba nie było
widać, tylko kamienie i glina, a naprzeciw niego ogromna pieczara, z której dolatywał
nieprzyjemny zapach.
- Chodź ze mną - powiedział nieznajomy jegomość, który wyrósł nagle jakby spod
ziemi i poprowadził chłopca do pieczary.
- Tu jest twoje miejsce pracy i kotły, w których musisz mieszać, ale pamiętaj, że pod
żadnym pozorem nie wolno ci zaglądać do środka kotłów! Z nikim nie wolno ci
rozmawiać i żadnych pytań zadawać. Rób co do ciebie należy, a będzie ci dobrze. A
teraz jeszcze musisz podpisać kontrakt, umowę, że chcesz tu pracować.
Czarny jegomość wyciągnął duży arkusz zrolowanego papieru i
podsunął go chłopcu. Następnie wyciągnął gęsie pióro, nakłuł palec Stasia, w
kropelce krwi zamaczał końcówkę pióra i wsunął je do ręki zdziwionego dziecka,
które bez namysłu podpisało.
Pieczara była duża, ale w środku nie było nic prócz paru dużych kotłów, z których
wydostawał się nieprzyjemny zapach. Dużo bardziej miła i przyjemna była stajnia, a
całego uroku dodawał jej śliczny i biały jak śnieg koń. Chłopiec nie mógł się
nadziwić bieli i piękności zwierzęcia, które wśród samych czarno-szarych kolorów
wydawał się jeszcze bielszy. W stajni nie było też tego nieprzyjemnego zapachu. Staś
ściągnął swój podarty kubraczek i powiedział sam do siebie: "Ciemno, ale
przynajmniej ciepło" i zabrał się do pracy.
Największą przyjemność sprawiała Stachowi praca w stajence.
Bardzo polubił białego konia, była to w końcu jedyna żywa istota z jaką miał do
czynienia przez całe dnie. Konia nazwał Iskierką, bo lśnił faktycznie jak iskra w
ciemności.
Mijały dni, miesiące... Na przepracowanie nasz Stachu ni mógł narzekać, ale trzeba
też powiedzieć, że i swoja pracę wykonywał solidnie i nigdy nie zaniedbywał swoich
obowiązków. Dziwne wydawały mu się pewne rzeczy i był niesamowicie ciekawy co
znajduje się w kotłach. Jednak ani razu nie zajrzał do środka i nie pytał o nic.
Niepodobne też do normalnych ludzi były "człowieczki" (jak nazywał je
Staś), które każdego poranka przynosiły coś w dużych koszach, a następnie wrzucały
to coś do kotłów i dziecko rozpoczynało swą pracę - mieszanie. Do dziwnego i
nieprzyjemnego zapachu zdążył się chłopiec przyzwyczaić w ciągu minionych
miesięcy. Z dokładnością co do dnia właściciel przynosił mu zapłatę.
Upłynął już długi i monotonny rok odkąd Stachu rozpoczął pracę w pieczarze u
nieznajomego jegomościa. Chłopiec policzył wszystkie grosiki, które solidnie
zapracował, postanowił podziękować za pracę i ruszyć w świat w poszukiwaniu innego
zajęcia. Miał już dosyć ciągłego siedzenia w półmroku. Przez calutki rok
nie widział ludzi, nieba, trawy, nie słyszał śpiewu ptaków, cykania świerszczy o
zmroku, nie czuł podmuchu wiatru, który czasami tak złośliwie targał jego kubraczek i
dmuchał w jego blond loczki, jakby chciał aby się rozprostowały. Dawno już nie
biegał po pagórkach, nie kąpał się w lazurowym jeziorze pod lasem, a zimą nie
tarzał w puszystym śniegu. Gdyby nie Iskierka na pewno nie wytrzymałby ani dwóch
miesięcy. Już na samą myśl, że Iskierka zostanie tu sama, łzy cisnęły mu się do
oczu. Poszedł do stajni, przytulił się do konia i powiedział:
- Mój jedyny przyjacielu zostaniesz teraz sam...
Nagle wpadł mu do głowy wspaniały pomysł, aby wykupić konia u
swojego pana. Nazajutrz, jak zwykle na końcu każdego miesiąca, właściciel przyszedł,
aby zapłacić chłopcu za trzydzieści dni pracy. Staś wziął pieniądze, podziękował
grzecznie i powiedział:
- Dobry panie dziękuję ci bardzo za to, że dałeś mi pracę, ale chciałbym odejść i
ruszyć w świat w poszukiwaniu nowego zawodu. Nudzi mi się za ludźmi, słońcem,
wiatrem, deszczem. Tu nie mam do kogo ust otworzyć.
- To wszystko, co masz mi do powiedzenia? - zapytał pan.
- Chciałbym jeszcze kupić u ciebie białego konia, bo bardzo go polubiłem, będzie mu u
mnie dobrze, będę się nim opiekował.
- Ty głupcze! Chcesz z pracy zrezygnować i jeszcze konia kupić!? - wrzasnął
niespodziewanie czarny pan. - Ty głupcze!!
Powtórzył i zaczął się śmiać tak głośno, że aż w uszach dźwięczało. Staś
stał ogłupiały i nie wiedział, o co chodzi.
- Z tej pracy nie można zrezygnować nigdy! Do końca życia będziesz tu pracować! -
oznajmił drwiąco właściciel.
Pan wyciągnął z kieszeni kartkę papieru, którą podsunął pod nos
chłopcu:
- Poznajesz kontrakt o pracę? Sam go podpisałeś! Własną krwią! A tutaj stoi, że do
końca życia jesteś do mojej dyspozycji, a po śmierci i twoja dusza!!
Schował papier z powrotem do kieszeni i powiedział:
- Ani ty, ani koń, ani ktokolwiek inny nie wyjdzie stąd bez mojego pozwolenia!
Zrozumiałeś naiwny człowieczku!?
Zaczął się znów śmiać i odszedł. Stasiu stał jak słup soli, z
otwartymi z przerażenia ustami i nic dalej nie rozumiał. Tysiące myśli krążyło po
jego jeszcze młodziutkiej głowie, tysiące pytań. W końcu przypomniał sobie
dokładnie dzień, w którym spotkał swego pracodawcę i własne słowa: "Wolałbym
tysiąckroć tysiąckroć piekle służyć niż u tego gospodarza". Rozejrzał się
dokładnie w koło i już nie miał wątpliwości.
- Ja naprawdę służę w piekle!.
Chęć nowej pracy i większych pieniędzy zaślepiła go tak
bardzo, że przez rok nie domyślał się nawet, gdzie pracuje. Poszedł do stajni,
usiadł obok Iskierki i żałośnie zapłakał. Po chwili usłyszał miły, ciepły głos:
- Nie płacz Stasiu. Dzielę ten sam los z tobą.
"Kto to może mówić?" - pomyślał. Zerwał się z miejsca i rozejrzał. Nie
było nikogo.
- Kto to mówi?? - zapytał.
- To ja. Iskierka.
Chłopiec popatrzył ze zdziwieniem na konia i rzekł:
- Kim jesteś właściwie i dlaczego ze mną wcześniej nie rozmawiałaś?
- Nie pytaj o nic, na wszystko przyjdzie czas. Przez rok służyłeś diabłu, a to, co
tam w kotle mieszałeś, były to ludzkie dusze - wyjaśniła Iskra.
Stasiu nie wiedział, co ma robić. Przez pewien moment poczuł się
jakby był naprawdę współpracownikiem diabła. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął
wszystkie pieniądze, jakie dostał. Grosiki parzyły go teraz w ręce, ze wstrętem
rzucił pieniądze w kąt.
- Co mam począć? Czyżby nie było już dla nas ratunku!? - zawołał rozpaczliwie
chłopiec.
- Nic się ni e martw przyjacielu, tylko wysłuchaj uważnie to, co mam ci do powiedzenia.
Przygotuj sobie dzisiaj zgrzebło, szczotkę, bat i mydło, ukryj to starannie w worku, bo
jutro rano, kiedy diabły znów wyruszą na polowanie dusz, uciekniemy. Teraz idź z
powrotem do pracy i zachowuj się tak, jakbyś się pogodził ze swoim losem. Stasiu
wysłuchał uważnie słów Iskry i tak też uczynił. Pochował wszystko do woreczka i
schował zawiniątko pod poduszkę. Po całodziennej pracy jak zwykle ułożył się do
snu. Raz po raz słychać było ciche rżenie konia, które wyrwało chłopca z mocnego
snu. Wstał cichutko, wyciągnął woreczek spod poduszki i poszedł obok do stajenki.
- Jestem gotowy - oznajmił.
- To teraz mnie odwiąż, osiodłaj i ruszamy, tylko nie zapomnij o tym, co masz zabrać -
przypomniała Iskra.
Staś wyprowadził konia z pieczary i ruszyli. Droga była kamienista i
cały czas pod górę. Iskra z wielkim wysiłkiem wspinała się coraz to wyżej i wyżej,
raz po raz potykając się o duże kamienie. W końcu po długiej i żmudnej wspinaczce
wydostali się na zewnątrz. Jak okiem sięgnąć nie było widać nic prócz równiny.
Ciężko ukryć się w takim terenie, dlatego też odpoczęli tylko chwileczkę i zaraz
galopem ruszyli przed siebie.
Tymczasem diabły powróciły już ze swymi zdobyczami z
porannego polowania. Natychmiast zorientowały się, że nie ma Stasia ani konia. Ślady
wyraźnie prowadziły na górę. Nie tracąc ni chwili czasu, dosiadły swoje diabelskie
koguty i popędziły w pogoń. Szybciutko znalazły się czarne smoluchy na górze, skąd
jak na dłoni widać było maleńką sylwetkę Stasia i konia. Chłopiec nawet nie
pomyślał, że bestie są aż tak szybkie, wręcz przeciwnie, myślał o odpoczynku.
- Iskierko już jesteśmy tak daleko od pieczary, może odpoczniemy?
Iskra nie reagowała na słowa chłopca, tylko pędziła dalej. Stasio
nie nalegał. Dziwne wycie przeszyło powietrze, chłopiec odwrócił się i zobaczył
diabły, które już prawie ich doganiały.
- Konisiu, konisiu prędzej, bo już cię za ogon łapią! - krzyknął.
Na te słowa Iskra:
- Rzuć za siebie zgrzebło!
Chłopiec sprawnie sięgnął do worka, wyciągnął zgrzebło i
rzucił je za siebie. Czegoś podobnego jeszcze nie widział, z ziemi w oka mgnieniu
zaczęły wyrastać krzewy i krzaki o długich, ostrych kolcach, tak gęsto, że trudno
byłoby się przez nie przedrzeć. Diabły znalazły się z drugiej strony krzewiastego
muru. Teraz Iskra zwolniła, piany potu pokrywały cały jej grzbiet. Przez chwilę
obydwoje z chłopcem patrzyli na piekielników, którzy z wielkim mozołem próbowały
się przedostać przez kolczastą sieć krzewów, kalecząc sobie diabelskie łapy do
krwi. Paru nawet wracało z powrotem ze względu na głębokie rany. Za niedługo Iskra
ruszyła galopem w dalszą drogę.
- Nie tak szybko! Przecież mamy taką dużą przewagę - mówił chłopiec.
Ale słowa te jakby nie docierały do Iskry, pędziła dalej. Pierwsze
promienie porannego słońca zaczęły wychodzić z poza horyzontu. Stach zachwycał się
tym pięknym widokiem, choć nie miał na to za dużo czasu. Dziwił się sam sobie, jak
przez cały rok mógł wytrzymać bez słońca, nieba, bez normalnego świata. Czyżby
naprawdę tylko chęć posiadania pieniędzy omamiła go aż tak bardzo, że przez trzysta
sześćdziesiąt pięć dni nie spostrzegł, u kogo służy? Jednak to już należało do
historii, którą chciał jak najszybciej zapomnieć. Zawierzył mocno Iskierce i ani
przez moment nie myślał o porażce. Wiara ponoć przenosi góry. Znowu nie upłynęło
zbyt wiele czasu, jak chłopiec usłyszał za plecami dzikie wycie, odwrócił się i
zawołał przestraszony:
- Ojej!! Konisiu szybciej! Szybciej! Już cię za ogon łapią!
Na to usłyszał odpowiedz:
- Rzuć szczotkę!
Nerwowym ruchem wyciągnął szczotkę z woreczka i rzucił ją za
siebie. Tym razem wyrósł za nimi gęsty las, tak gęsty, że drzewo stało prawie przy
drzewie. Z pewnością trudno byłoby myszce przecisnąć się pomiędzy drzewami. Iskra i
tym razem zatrzymała się na chwilę, uważnie obserwując czynności diabłów.
Niektóre próbowały przecisnąć się pomiędzy drzewami. Te utknęły w pułapce, ani
do przodu, ani do tyłu nie mogły się ruszyć. Inne próbowały przechodzić z drzewa na
drzewo i przy tym spadały, łamiąc sobie łapy. Jeszcze inne wracały do pieczary, z
pewnością po siekiery i piły.
- Musimy ruszać dalej! - powiedziała Iskra.
Chłopiec posłusznie przytaknął głową. Widać było, że Iskra
jest ogromnie zmęczona. Już nie galopowała tak szybko jak na początku. Trudno się
dziwić, przecież byli w drodze już od paru godzin. Niemożliwe jak szybko uporały się
czarty z gęstym lasem. Z oddali dolatywało już coraz to głośniejsze wycie, które za
każdym razem napawało chłopca i konika strachem. Stach odwrócił się i z radością
zauważył, że gromada diabłów znacznie się pomniejszyła.
- Konisiu, konisiu! Już są! Tuż, tuż za mną!
- Rzuć bat!
Chłopiec wykonał prędko polecenie. Cała łąka i droga za nimi
zmieniła się w dużą, głęboką i pełną wirów rzekę. Uciekinierzy ciekawi byli,
jak też teraz poradzą sobie diabły. Paru rzuciło się bez namysłu w pław i potopiło
się w rzecznych wirach, pozostali zabrali się do picia wody. Pili i pili, aż zaczęli
pękać.
- Biegniemy dalej, nie mamy czasu do stracenia! - krzyknęła Iskra.
Jesienne słońce grzało mocniej, w oddali widać było jakby zarysy domów. Długo nie
było ani słychać, ani widać diabłów.
- Jesteśmy uratowani Iskierko! - uradował się chłopiec.
- Nie ciesz się zbyt wcześnie, dopóki choćby jeden z nich zostanie, to nie da nam
spokoju. I tym razem Iskierka miała rację, znów wycie doleciało do ich uszu. Trzech
czartów z zwrotną szybkością zbliżało się do nich.
- Konisiu, konisiu! Już cię za ogon łapią!
- Rzuć mydło! To nasza ostatnia szansa!
Staś odwróciwszy się, rzucił mydło. Bohaterowie znaleźli
się na szczycie szklanej góry, u stóp której stały trzy bezradne, ale uparte diabły.
Czarty za wszelką cenę chciały dostać się na szczyt góry. Stawały jeden na drugim,
lecz ich ostre pazury nie mogły zaczepić się. Upadały na ziemię i wyły przy tym
głośno i groźnie, ale i to im nie pomogło. Po niedługim czasie już tylko jeden
próbował się wspiąć na górę. Pozostałych dwóch leżało połamanych na ziemi.
Wkrótce i ten mocno potłuczony zrezygnował i zabierając na plecy swych kompanów,
utykając, ruszył niezadowolony w powrotną drogę.
Dzwony w pobliskiej wsi wybiły dokładnie południe. Stasiu chciał
uścisnąć z radości Iskrę, widząc odchodzące diabły. Na miejscu zwierzęcia stała
piękna dziewczyna. Chłopiec oniemiał ze zdziwienia. Wreszcie po siedmiu latach pękły
diabelskie czary i więzy. Przyszło dla księżniczki wybawienie. Staś i księżniczka
Zosia rzucili się sobie w objęcia i krzyczeli radośnie:
- Jesteśmy wybawieni! Jesteśmy wybawieni!!!
W drodze do zamku, w którym mieszkał ojciec księżniczki, Zosia
opowiedziała chłopcu o złej macosze, która dla osiągnięcia władzy sprzedała ją
diabłu. Dziewczyna mówiła o dobrym ojcu, który wypędził złą żonę z zamku,
dzięki czemu diabły nie miały całkowitej władzy nad Zosią. Księżniczka wspomniała
też o tym, że wtedy mogła odzyskać głos, gdy znajdzie się ktoś, kto będzie chciał
ją wykupić i zabrać ze sobą z diabelskich czeluści.
Całe królestwo cieszyło się z powrotu księżniczki, a najbardziej
ojciec król, który darował Stasiowi pół królestwa. Za parę lat odbyło się huczne
wesele Stasia i księżniczki Zosi. Wiem o tym, gdyż i ja tam byłam, miód i wino
piłam. |