|     
    Ciężkie jest życie sieroty. Wiedział o tym dobrze mały Stasiu. Bez domu i opieki 
    pozostawiony sam sobie na pastwę losu, błąkał się chłopiec od wsi do wsi w 
    poszukiwaniu chleba. Rodzice jego pomarli przed dwoma laty na tyfus. Przez rok opiekowała 
    się Stasiem babcia - już staruszka - ale i ona zmarła wkrótce. Chłopiec nie miał 
    wyjścia, musiał pozostawić dom rodzinny i ruszyć w świat. Ludzie niechętnie brali 
    małego jeszcze chłopca. Czasami dawano mu z litości kromkę chleba i przytułek na 
    parę nocy. Byli też i tacy, którzy przepędzali sierotę z obejścia.Któregoś letniego popołudnia los uśmiechnął się do Stacha. 
    Otóż dostał prawdziwą posadę świniopasa u pewnego bogatego gospodarza. Za pracę 
    otrzymywał dwa grosze i raz dziennie posiłek. Jako łóżko służyło mu duże koryto 
    wysłane słomą w komórce obok chlewika. Czasami głód sierocie doskwierał i musiał 
    wyjadać z koryta to, co lepsze. Codziennie rano stara gosposia dawała mu świeżo 
    udojonego mleka, które trzymało go przy zdrowiu.
 Mijały dni i miesiące, jeden za drugim, każdy podobny do drugiego. 
    Nastała jesień dżdżysta i wyjątkowo zimna tego roku. Ciężko było chłopcu wstawać 
    wczesnym rankiem - jeszcze o zmroku - i wypasać świnie na mokrej łące. Wiatr 
    przeszywał go do szpiku kości, rwał potargany już kubraczek, ręce kamieniały z 
    zimna, a w chudym, przyschniętym prawie do żeber brzuszku burczało z głodu. Jego 
    niebieskie jak chaber, bezbronne, dziecięce oczy wpatrywały się często w niebo i 
    latające wysoko ptaki. Marzył o tym, że jest jednym z nich i wolno, swobodnie krąży w 
    powietrzu. Niebo kojarzyło mu się też z rodzicami. Często myślał o matce i jakby 
    przez sen widział jej twarz - łagodną i pełną dobroci. Wspominał babcię, która tak 
    często tuliła go w objęciach. Duże łzy spływały mu po chudych i opalonych wiatrem 
    policzkach. Biedny, zamyślony chłopiec nie zauważył skradających się z lasu wilków, 
    które okrążyły stadko świń i zaatakowały. Straszliwy pisk wyrwał chłopca z 
    zamyślenia. Trzoda rozproszyła się po całej łące, a nieopodal, na skraju lasu parę 
    wilków kończyło ucztę z dwóch okazałych prosiąt. Na pomoc było już za późno. 
    Staś stał jak wryty i patrzył w kierunku lasu oczami wypełnionymi po brzegi strachem.
 - Cóż ja teraz pocznę? - westchnął rozpaczliwie - Padnę do nóg gospodarzowi, powiem 
    prawdę, przeproszę, może zrozumie i będzie miał nade mną litość.
 Wieczorem, jak zwykle, gospodarz przyszedł do obory, aby policzyć 
    swoją trzodę i sprawdzić czy wszystko jest w porządku. Stach podszedł do niego, 
    złapał za nogi i zaczął:
 - Gospodarzu przebaczcie mi, ale...
 I nawet nie skończył mówić, bo chłop odepchnął nogą 
    klęczącego przed nim chłopca, chwycił go swymi rękami za kołnierz i wrzasnął:
 - Nawet mi nie mów, że brakuje choćby jednej czwartej świni z tej trzody, bo cię na 
    śmierć ubiję!
 Staś cichutko opowiedział co się stało i zaczął 
    płakać. Gospodarz, wściekły, chodził po stajni, wrzeszczał i przeklinał chłopca, 
    raz po raz od nowa liczył swoją trzodę.
 - Ty łajdaku! Ja cię nauczę, ja ci pokażę jak się na chleb pracuje!
 Nerwowym ruchem porwał stojący w kącie bat i zaczął 
    okładać nim chłopca gdzie popadnie. Stasiu jęczał z bólu. Ciekawskie dzieci 
    gospodarza zwabione krzykiem patrzyły przez uchylone drzwi na wszystko i podśmiechiwały 
    się drwiąco, podczas gdy chłopiec leżał na ziemi i wił się z bólu.
 - Zapłacisz za to! - wrzeszczał nieprzerwanie chłop - Oddaj wszystkie pieniądze, 
    które ci dałem!
 Chłopiec jednak nie był w stanie tego zrobić. Tyran sięgnął do 
    kieszeni podartego kubraczka i wyciągnął zawiniątko, w którym było dziesięć groszy 
    - cały pięciomiesięczny dorobek chłopca - i zabrał je.
 - Nie myśl sobie bękarcie - krzyczał - że możesz teraz tak sobie odejść! Co 
    najmniej przez rok będziesz jeszcze u mnie służyć, aż odrobisz wszystko, co do 
    grosika!
 Rzucił bat w kąt i odszedł. Całą noc przeleżał Stasio tak bez 
    ruchu. Wczesnym rankiem stara gosposia pochyliła się nad chłopcem, uniosła ostrożnie 
    jego głowę i wlała mu do ust świeżego mleka, to go ożywiło. Następnie delikatnie 
    postawiła go na nogi i zarzuciła na plecy jakąś starą kapotę, do ręki wcisnęła 
    pajdę chleba:
 - Zbierz siły Stasiu, bo musisz wyprowadzić trzodę. Jest już późno i gospodarz zaraz 
    przyjdzie.
 Obolały chłopiec otworzył zagrody i zaczął wypędzać świnie na 
    łąkę. Świeży, poranny wiatr orzeźwił go, usiadł na pasiece i żałośnie zaczął 
    płakać. Jego całe dziecięce serduszko przeszyte było bólem. Nie miał nikogo, komu 
    mógłby się wyżalić, był sam jak palec. Wiatr targał jego blond loczki. Wtulił 
    swoją chudą twarzyczkę w kapotę i myślał o matce, o babci staruszce, która tak 
    często lubiła powtarzać: "Stasiu pamiętaj - bądź pracowity, sprawiedliwy, 
    miłosierny i wierz w Boga, a dobrze będzie ci na tym świecie." Coś zbuntowało 
    się w nim. Zapałał ogromną nienawiścią do gospodarza, jak nigdy do nikogo.
 - Nie ma sprawiedliwych i miłosiernych ludzi na tym świecie babciu! - krzyknął sam do 
    siebie - Dlaczego mnie okłamałaś? Dlaczego!?
 Łzy spływały mu po policzkach jedna za drugą, szlochał. Dłuższą 
    chwilę płakał, potrzebował tego, przecież był tylko dzieckiem, które było 
    traktowane jak dorosłe.
 - Boże... wolałbym tysiąckroć w piekle służyć, a niżeli u tego gospodarza. W 
    piekle byłoby mi lepiej! - powiedział Staś z przekonaniem.
 Po tych słowach nastała cisza, którą wypełniał raz po raz 
    gwiżdżący wiatr. Dziwne odgłosy doleciały do uszu chłopca i w tym też momencie 
    zobaczył cztery piękne, kare konie zaprzężone do czarnej karocy, z której wysiadł 
    pewien jegomość. Ubranie jego było eleganckie w szklisto czarnym kolorze, świadczyło 
    o tym, że musi być bogaty. Stasio przetarł oczy - to nie był sen - na środku łąki 
    stała naprawdę karoca. Nieznajomy mężczyzna zwrócił się do chłopca tymi słowy:
 - Słyszałem, że szukasz nowej pracy. Potrzebuję kogoś takiego jak ty, chcesz u mnie 
    służyć chłopcze?
 Stasiu aż oniemiał z wrażenia. - Mnie masz na myśli panie? - wyjąkał po chwili.
 - A widzisz tu innego oprócz siebie? - zapytał z ironią w głosie nieznajomy.
 - Jakie byłyby moje obowiązki? Też świnie paść?- Nie... będziesz pracować w cieple 
    i pod dachem, a twoim zadaniem będzie codziennie czyścić konia i mieszać w kotłach. 
    Spał będziesz w komórce obok stajni, dostaniesz trzy razy dziennie jeść i dziesięć 
    groszy za miesiąc.
 Stasiu nie wierzył własnym uszom, czyżby szczęście naprawdę się 
    do niego uśmiechnęło? Propozycja nieznajomego była tak wspaniała, że aż 
    nieprawdopodobna. Staś wiedział, że drugi raz w życiu takiej szansy może już nie 
    mieć, a mimo wszystko zwlekał z odpowiedzią.
 Z oczu nieznajomego wiało dziwnym chłodem, który przy każdym 
    spojrzeniu przeszywał chłopca. Twarz jego była kamienna, usta wąskie, mocno 
    zaciśnięte, a kolor skóry ziemistoszary. Stadko świni zbiło się w przeciwnym końcu 
    łąki. Wszystko to wydawało się chłopcu tajemnicze i dziwne.
 - Pani, a jeżeli nie podołam obowiązkom?
 - O to się nie martw, jeden sobie poradzi - odpowiedział spokojnie jegomość.
 - A daleko stąd mieszkacie?
 - Nie zadawaj tylu niepotrzebnych pytań, tylko się w końcu zdecyduj, bo moja 
    cierpliwość wyczerpuje się.
 Chłopiec wiedział, że kolejne pytania nie mają sensu. "Cóż 
    mam do stracenia?..." - pomyślał - "...przynajmniej nie będę musiał 
    pracować u gospodarza tyrana."
 - Dobrze, pojadę panie z wami, ale wcześniej zagonię stadko do zasiek, bo tu mogą je 
    wilki pożreć.
 Bez zwłoki wziął do pracy. Po niedługim czasie zdyszany wrócił na 
    łąkę. Karoca stała, tylko nieznajomego nie było nigdzie widać. "Pewno siedzi 
    już w środku" - pomyślał Stasio i niepewnie wszedł do karocy. Jeszcze dobrze nie 
    zdążył usiąść, a już konie galopem ruszyły naprzód. W środku nie było nikogo, 
    chłopiec poczuł strach, ale już nie mógł nic zrobić, tylko w spokoju czekać do 
    końca podróży. Przez oszklone drzwi karocy nie było widać nic prócz czerni. Miał 
    wrażenie jakby cały czas zjeżdżał w dół z ogromną szybkością. Gdy dotarli 
    nareszcie na miejsce, drzwi karocy otworzyły się i chłopiec wyszedł na zewnątrz. 
    Dookoła, jak okiem sięgnąć, było szaro. Ani trawy, ani skrawka nieba nie było 
    widać, tylko kamienie i glina, a naprzeciw niego ogromna pieczara, z której dolatywał 
    nieprzyjemny zapach.
 - Chodź ze mną - powiedział nieznajomy jegomość, który wyrósł nagle jakby spod 
    ziemi i poprowadził chłopca do pieczary.
 - Tu jest twoje miejsce pracy i kotły, w których musisz mieszać, ale pamiętaj, że pod 
    żadnym pozorem nie wolno ci zaglądać do środka kotłów! Z nikim nie wolno ci 
    rozmawiać i żadnych pytań zadawać. Rób co do ciebie należy, a będzie ci dobrze. A 
    teraz jeszcze musisz podpisać kontrakt, umowę, że chcesz tu pracować.
 Czarny jegomość wyciągnął duży arkusz zrolowanego papieru i 
    podsunął go chłopcu. Następnie wyciągnął gęsie pióro, nakłuł palec Stasia, w 
    kropelce krwi zamaczał końcówkę pióra i wsunął je do ręki zdziwionego dziecka, 
    które bez namysłu podpisało.
 Pieczara była duża, ale w środku nie było nic prócz paru dużych kotłów, z których 
    wydostawał się nieprzyjemny zapach. Dużo bardziej miła i przyjemna była stajnia, a 
    całego uroku dodawał jej śliczny i biały jak śnieg koń. Chłopiec nie mógł się 
    nadziwić bieli i piękności zwierzęcia, które wśród samych czarno-szarych kolorów 
    wydawał się jeszcze bielszy. W stajni nie było też tego nieprzyjemnego zapachu. Staś 
    ściągnął swój podarty kubraczek i powiedział sam do siebie: "Ciemno, ale 
    przynajmniej ciepło" i zabrał się do pracy.
 Największą przyjemność sprawiała Stachowi praca w stajence. 
    Bardzo polubił białego konia, była to w końcu jedyna żywa istota z jaką miał do 
    czynienia przez całe dnie. Konia nazwał Iskierką, bo lśnił faktycznie jak iskra w 
    ciemności.
 Mijały dni, miesiące... Na przepracowanie nasz Stachu ni mógł narzekać, ale trzeba 
    też powiedzieć, że i swoja pracę wykonywał solidnie i nigdy nie zaniedbywał swoich 
    obowiązków. Dziwne wydawały mu się pewne rzeczy i był niesamowicie ciekawy co 
    znajduje się w kotłach. Jednak ani razu nie zajrzał do środka i nie pytał o nic. 
    Niepodobne też do normalnych ludzi były "człowieczki" (jak nazywał je 
    Staś), które każdego poranka przynosiły coś w dużych koszach, a następnie wrzucały 
    to coś do kotłów i dziecko rozpoczynało swą pracę - mieszanie. Do dziwnego i 
    nieprzyjemnego zapachu zdążył się chłopiec przyzwyczaić w ciągu minionych 
    miesięcy. Z dokładnością co do dnia właściciel przynosił mu zapłatę.
 Upłynął już długi i monotonny rok odkąd Stachu rozpoczął pracę w pieczarze u 
    nieznajomego jegomościa. Chłopiec policzył wszystkie grosiki, które solidnie 
    zapracował, postanowił podziękować za pracę i ruszyć w świat w poszukiwaniu innego 
    zajęcia.   Miał już dosyć ciągłego siedzenia w półmroku. Przez calutki rok 
    nie widział ludzi, nieba, trawy, nie słyszał śpiewu ptaków, cykania świerszczy o 
    zmroku, nie czuł podmuchu wiatru, który czasami tak złośliwie targał jego kubraczek i 
    dmuchał w jego blond loczki, jakby chciał aby się rozprostowały. Dawno już nie 
    biegał po pagórkach, nie kąpał się w lazurowym jeziorze pod lasem, a zimą nie 
    tarzał w puszystym śniegu. Gdyby nie Iskierka na pewno nie wytrzymałby ani dwóch 
    miesięcy. Już na samą myśl, że Iskierka zostanie tu sama, łzy cisnęły mu się do 
    oczu. Poszedł do stajni, przytulił się do konia i powiedział:
 - Mój jedyny przyjacielu zostaniesz teraz sam...
 Nagle wpadł mu do głowy wspaniały pomysł, aby wykupić konia u 
    swojego pana. Nazajutrz, jak zwykle na końcu każdego miesiąca, właściciel przyszedł, 
    aby zapłacić chłopcu za trzydzieści dni pracy. Staś wziął pieniądze, podziękował 
    grzecznie i powiedział:
 - Dobry panie dziękuję ci bardzo za to, że dałeś mi pracę, ale chciałbym odejść i 
    ruszyć w świat w poszukiwaniu nowego zawodu. Nudzi mi się za ludźmi, słońcem, 
    wiatrem, deszczem. Tu nie mam do kogo ust otworzyć.
 - To wszystko, co masz mi do powiedzenia? - zapytał pan.
 - Chciałbym jeszcze kupić u ciebie białego konia, bo bardzo go polubiłem, będzie mu u 
    mnie dobrze, będę się nim opiekował.
 - Ty głupcze! Chcesz z pracy zrezygnować i jeszcze konia kupić!? - wrzasnął 
    niespodziewanie czarny pan. - Ty głupcze!!
 Powtórzył i zaczął się śmiać tak głośno, że aż w uszach dźwięczało. Staś 
    stał ogłupiały i nie wiedział, o co chodzi.
 - Z tej pracy nie można zrezygnować nigdy! Do końca życia będziesz tu pracować! - 
    oznajmił drwiąco właściciel.
 Pan wyciągnął z kieszeni kartkę papieru, którą podsunął pod nos 
    chłopcu:
 - Poznajesz kontrakt o pracę? Sam go podpisałeś! Własną krwią! A tutaj stoi, że do 
    końca życia jesteś do mojej dyspozycji, a po śmierci i twoja dusza!!
 Schował papier z powrotem do kieszeni i powiedział:
 - Ani ty, ani koń, ani ktokolwiek inny nie wyjdzie stąd bez mojego pozwolenia! 
    Zrozumiałeś naiwny człowieczku!?
 Zaczął się znów śmiać i odszedł. Stasiu stał jak słup soli, z 
    otwartymi z przerażenia ustami i nic dalej nie rozumiał. Tysiące myśli krążyło po 
    jego jeszcze młodziutkiej głowie, tysiące pytań. W końcu przypomniał sobie 
    dokładnie dzień, w którym spotkał swego pracodawcę i własne słowa: "Wolałbym 
    tysiąckroć tysiąckroć piekle służyć niż u tego gospodarza". Rozejrzał się 
    dokładnie w koło i już nie miał wątpliwości.
 - Ja naprawdę służę w piekle!.
 Chęć nowej pracy i większych pieniędzy zaślepiła go tak 
    bardzo, że przez rok nie domyślał się nawet, gdzie pracuje. Poszedł do stajni, 
    usiadł obok Iskierki i żałośnie zapłakał. Po chwili usłyszał miły, ciepły głos:
 - Nie płacz Stasiu. Dzielę ten sam los z tobą.
 "Kto to może mówić?" - pomyślał. Zerwał się z miejsca i rozejrzał. Nie 
    było nikogo.
 - Kto to mówi?? - zapytał.
 - To ja. Iskierka.
 Chłopiec popatrzył ze zdziwieniem na konia i rzekł:
 - Kim jesteś właściwie i dlaczego ze mną wcześniej nie rozmawiałaś?
 - Nie pytaj o nic, na wszystko przyjdzie czas. Przez rok służyłeś diabłu, a to, co 
    tam w kotle mieszałeś, były to ludzkie dusze - wyjaśniła Iskra.
 Stasiu nie wiedział, co ma robić. Przez pewien moment poczuł się 
    jakby był naprawdę współpracownikiem diabła. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął 
    wszystkie pieniądze, jakie dostał. Grosiki parzyły go teraz w ręce, ze wstrętem 
    rzucił pieniądze w kąt.
 - Co mam począć? Czyżby nie było już dla nas ratunku!? - zawołał rozpaczliwie 
    chłopiec.
 - Nic się ni e martw przyjacielu, tylko wysłuchaj uważnie to, co mam ci do powiedzenia. 
    Przygotuj sobie dzisiaj zgrzebło, szczotkę, bat i mydło, ukryj to starannie w worku, bo 
    jutro rano, kiedy diabły znów wyruszą na polowanie dusz, uciekniemy. Teraz idź z 
    powrotem do pracy i zachowuj się tak, jakbyś się pogodził ze swoim losem. Stasiu 
    wysłuchał uważnie słów Iskry i tak też uczynił. Pochował wszystko do woreczka i 
    schował zawiniątko pod poduszkę. Po całodziennej pracy jak zwykle ułożył się do 
    snu. Raz po raz słychać było ciche rżenie konia, które wyrwało chłopca z mocnego 
    snu. Wstał cichutko, wyciągnął woreczek spod poduszki i poszedł obok do stajenki.
 - Jestem gotowy - oznajmił.
 - To teraz mnie odwiąż, osiodłaj i ruszamy, tylko nie zapomnij o tym, co masz zabrać - 
    przypomniała Iskra.
 Staś wyprowadził konia z pieczary i ruszyli. Droga była kamienista i 
    cały czas pod górę. Iskra z wielkim wysiłkiem wspinała się coraz to wyżej i wyżej, 
    raz po raz potykając się o duże kamienie. W końcu po długiej i żmudnej wspinaczce 
    wydostali się na zewnątrz. Jak okiem sięgnąć nie było widać nic prócz równiny. 
    Ciężko ukryć się w takim terenie, dlatego też odpoczęli tylko chwileczkę i zaraz 
    galopem ruszyli przed siebie.
 Tymczasem diabły powróciły już ze swymi zdobyczami z 
    porannego polowania. Natychmiast zorientowały się, że nie ma Stasia ani konia. Ślady 
    wyraźnie prowadziły na górę. Nie tracąc ni chwili czasu, dosiadły swoje diabelskie 
    koguty i popędziły w pogoń. Szybciutko znalazły się czarne smoluchy na górze, skąd 
    jak na dłoni widać było maleńką sylwetkę Stasia i konia. Chłopiec nawet nie 
    pomyślał, że bestie są aż tak szybkie, wręcz przeciwnie, myślał o odpoczynku.
 - Iskierko już jesteśmy tak daleko od pieczary, może odpoczniemy?
 Iskra nie reagowała na słowa chłopca, tylko pędziła dalej. Stasio 
    nie nalegał. Dziwne wycie przeszyło powietrze, chłopiec odwrócił się i zobaczył 
    diabły, które już prawie ich doganiały.
 - Konisiu, konisiu prędzej, bo już cię za ogon łapią! - krzyknął.
 Na te słowa Iskra:
 - Rzuć za siebie zgrzebło!
 Chłopiec sprawnie sięgnął do worka, wyciągnął zgrzebło i 
    rzucił je za siebie. Czegoś podobnego jeszcze nie widział, z ziemi w oka mgnieniu 
    zaczęły wyrastać krzewy i krzaki o długich, ostrych kolcach, tak gęsto, że trudno 
    byłoby się przez nie przedrzeć. Diabły znalazły się z drugiej strony krzewiastego 
    muru. Teraz Iskra zwolniła, piany potu pokrywały cały jej grzbiet. Przez chwilę 
    obydwoje z chłopcem patrzyli na piekielników, którzy z wielkim mozołem próbowały 
    się przedostać przez kolczastą sieć krzewów, kalecząc sobie diabelskie łapy do 
    krwi. Paru nawet wracało z powrotem ze względu na głębokie rany. Za niedługo Iskra 
    ruszyła galopem w dalszą drogę.
 - Nie tak szybko! Przecież mamy taką dużą przewagę - mówił chłopiec.
 Ale słowa te jakby nie docierały do Iskry, pędziła dalej. Pierwsze 
    promienie porannego słońca zaczęły wychodzić z poza horyzontu. Stach zachwycał się 
    tym pięknym widokiem, choć nie miał na to za dużo czasu. Dziwił się sam sobie, jak 
    przez cały rok mógł wytrzymać bez słońca, nieba, bez normalnego świata. Czyżby 
    naprawdę tylko chęć posiadania pieniędzy omamiła go aż tak bardzo, że przez trzysta 
    sześćdziesiąt pięć dni nie spostrzegł, u kogo służy? Jednak to już należało do 
    historii, którą chciał jak najszybciej zapomnieć. Zawierzył mocno Iskierce i ani 
    przez moment nie myślał o porażce. Wiara ponoć przenosi góry. Znowu nie upłynęło 
    zbyt wiele czasu, jak chłopiec usłyszał za plecami dzikie wycie, odwrócił się i 
    zawołał przestraszony:
 - Ojej!! Konisiu szybciej! Szybciej! Już cię za ogon łapią!
 Na to usłyszał odpowiedz:
 - Rzuć szczotkę!
 Nerwowym ruchem wyciągnął szczotkę z woreczka i rzucił ją za 
    siebie. Tym razem wyrósł za nimi gęsty las, tak gęsty, że drzewo stało prawie przy 
    drzewie. Z pewnością trudno byłoby myszce przecisnąć się pomiędzy drzewami. Iskra i 
    tym razem zatrzymała się na chwilę, uważnie obserwując czynności diabłów. 
    Niektóre próbowały przecisnąć się pomiędzy drzewami. Te utknęły w pułapce, ani 
    do przodu, ani do tyłu nie mogły się ruszyć. Inne próbowały przechodzić z drzewa na 
    drzewo i przy tym spadały, łamiąc sobie łapy. Jeszcze inne wracały do pieczary, z 
    pewnością po siekiery i piły.
 - Musimy ruszać dalej! - powiedziała Iskra.
 Chłopiec posłusznie przytaknął głową. Widać było, że Iskra 
    jest ogromnie zmęczona. Już nie galopowała tak szybko jak na początku. Trudno się 
    dziwić, przecież byli w drodze już od paru godzin. Niemożliwe jak szybko uporały się 
    czarty z gęstym lasem. Z oddali dolatywało już coraz to głośniejsze wycie, które za 
    każdym razem napawało chłopca i konika strachem. Stach odwrócił się i z radością 
    zauważył, że gromada diabłów znacznie się pomniejszyła.
 - Konisiu, konisiu! Już są! Tuż, tuż za mną!
 - Rzuć bat!
 Chłopiec wykonał prędko polecenie. Cała łąka i droga za nimi 
    zmieniła się w dużą, głęboką i pełną wirów rzekę. Uciekinierzy ciekawi byli, 
    jak też teraz poradzą sobie diabły. Paru rzuciło się bez namysłu w pław i potopiło 
    się w rzecznych wirach, pozostali zabrali się do picia wody. Pili i pili, aż zaczęli 
    pękać.
 - Biegniemy dalej, nie mamy czasu do stracenia! - krzyknęła Iskra.
 Jesienne słońce grzało mocniej, w oddali widać było jakby zarysy domów. Długo nie 
    było ani słychać, ani widać diabłów.
 - Jesteśmy uratowani Iskierko! - uradował się chłopiec.
 - Nie ciesz się zbyt wcześnie, dopóki choćby jeden z nich zostanie, to nie da nam 
    spokoju. I tym razem Iskierka miała rację, znów wycie doleciało do ich uszu. Trzech 
    czartów z zwrotną szybkością zbliżało się do nich.
 - Konisiu, konisiu! Już cię za ogon łapią!
 - Rzuć mydło! To nasza ostatnia szansa!
 Staś odwróciwszy się, rzucił mydło. Bohaterowie znaleźli 
    się na szczycie szklanej góry, u stóp której stały trzy bezradne, ale uparte diabły. 
    Czarty za wszelką cenę chciały dostać się na szczyt góry. Stawały jeden na drugim, 
    lecz ich ostre pazury nie mogły zaczepić się. Upadały na ziemię i wyły przy tym 
    głośno i groźnie, ale i to im nie pomogło. Po niedługim czasie już tylko jeden 
    próbował się wspiąć na górę. Pozostałych dwóch leżało połamanych na ziemi. 
    Wkrótce i ten mocno potłuczony zrezygnował i zabierając na plecy swych kompanów, 
    utykając, ruszył niezadowolony w powrotną drogę.
 Dzwony w pobliskiej wsi wybiły dokładnie południe. Stasiu chciał 
    uścisnąć z radości Iskrę, widząc odchodzące diabły. Na miejscu zwierzęcia stała 
    piękna dziewczyna. Chłopiec oniemiał ze zdziwienia. Wreszcie po siedmiu latach pękły 
    diabelskie czary i więzy. Przyszło dla księżniczki wybawienie. Staś i księżniczka 
    Zosia rzucili się sobie w objęcia i krzyczeli radośnie:
 - Jesteśmy wybawieni! Jesteśmy wybawieni!!!
 W drodze do zamku, w którym mieszkał ojciec księżniczki, Zosia 
    opowiedziała chłopcu o złej macosze, która dla osiągnięcia władzy sprzedała ją 
    diabłu. Dziewczyna mówiła o dobrym ojcu, który wypędził złą żonę z zamku, 
    dzięki czemu diabły nie miały całkowitej władzy nad Zosią. Księżniczka wspomniała 
    też o tym, że wtedy mogła odzyskać głos, gdy znajdzie się ktoś, kto będzie chciał 
    ją wykupić i zabrać ze sobą z diabelskich czeluści.
 Całe królestwo cieszyło się z powrotu księżniczki, a najbardziej 
    ojciec król, który darował Stasiowi pół królestwa. Za parę lat odbyło się huczne 
    wesele Stasia i księżniczki Zosi. Wiem o tym, gdyż i ja tam byłam, miód i wino 
    piłam.
 |