|    
       Historia ta zdarzyła się bardzo dawno temu w roku 18. Październikowe 
    słońce ozłacało swymi mocnymi, jak na te porę roku, promieniami gęsty i przepiękny 
    las Góry Kamionnej, który zachwycał kolorami czerwieni, brązu, zieleni - w 
    przeróżnych odcieniach. Słaby wietrzyk unosił w powietrzu zapach grzybów i mchu 
    leśnego, wprawiał w drganie liście, które jak migające światełka mieniły się w 
    oczach. Był to cudowny widok, z którego można było odczytać potężną siłę matki 
    natury - raz w nadmiarze łaskawej, a innym zaś razem przysparzającej trwogi i 
    kłopotów. Ludzie osiedli tutaj zapuścili głębokie korzenie, wrośli sercami w świat 
    przyrody i jej rytmu.Na południowo - wschodnim stoku Kamionnej, na małej polance 
    zwanej Wilczym Rynkiem mieszkała rodzina Mrozów, jedna z nielicznych osiadłych w tych 
    terenach. Najbliżsi ich sąsiedzi - rodzina Janiczków - mieszkali na 
    północno-zachodnim stoku, na tak zwanym Pasierbcu. Domy były oddalone około pięć 
    kilometrów od siebie i oddzielone gęstym lasem, zamieszkałym przez przeróżne dzikie 
    zwierzęta takie jak lisy, dziki, jelenie, łanie, bobry, żbiki, kuny i wilki mające 
    znaczenie historyczne, od których narodziła się nazwa polany- Wilczy Rynek.
 Jakub Mróz był tak, jak ojciec i dziad gajowym. Miał pod opieką 
    kilka hektarów lasu, który wraz z wsią Żegociną, były własnością pana Rutowskiego 
    ze dworu. Jakub całym sercem oddawał się swej pracy. Przede wszystkim pilnował 
    wyznaczonych mu terenów od kłusowników, zimą dokarmiał zwierzęta, wyznaczał stare 
    drzewa na wyrąb, odliczał i zwoził te zniszczone piorunami, powalone śniegiem czy 
    wiatrem. Jednym słowem - pracy przez cały rok mu nie brakowało. Przez sześćdziesiąt 
    dziewięć lat swojego życia zdążył poznać najbardziej niedostępne zakątki lasu. 
    Potrafił dostrzec i odróżnić każde nowe zwierzę, jakie pojawiło się na jego 
    terenie i jak przystało na dobrego ojca lasu, nadawał mu zaraz imię.
 Był to mężczyzna wysokiej postury o niebieskich oczach, mądrze 
    spoglądających na świat. Twarz poorana bruzdami lat i przeżyć promieniowała 
    łagodnością. Zawsze towarzyszył mu spokój i opanowanie. Miał dokładnie wyznaczony 
    plan dnia, wszystko robił spokojnie i dokładnie, bez niepotrzebnego zużycia energii. 
    Żona Jakuba - Katarzyna - zmarła na zapalenie płuc przed pięciu laty. Całą jego 
    miłością był jedyny syn Władysław, który dwa lata przed śmiercią matki ożenił 
    się z ubogą, ale bardzo pracowitą i ładną Zosią. Jakub zajmował się pracą w 
    lesie, Władysław z żoną uprawą trzech morgów pola, a ziemia tu była ciężka i 
    nieurodzajna, gliniasta, zbita kamieniami. Pola zasiane były pszenicą, żytem, owsem, 
    jęczmieniem, obsadzone ziemniakami, karpielami i jarzynami. Było tu wszystko, co do 
    życia potrzebne. W małej obórce chowano świnkę, krowę, jałóweczkę, kozę, dwa 
    barany i konia. Dom był schludny, pokryty strzechą, o maleńkich okienkach. Składał 
    się z jednej dużej izby, w której stał piec z kociołkiem, duży drewniany stół, 
    ława i dwa krzesła, dwa duże łóżka, jedno małe i szlufanek dla niespodziewanych, 
    często zbłądzonych gości. Dom przedzielała sień, z niej było wejście do zimnej 
    piwnicy. Po drugiej stronie domu była tak zwana izdebka mała - nieogrzewany pokoik, w 
    którym można było spać tylko latem. Od strony dużej izby była sionka, z której 
    przechodziło się bezpośrednio do stajni. Oczywiście wszędzie było klepisko.
 Najwięcej radości i życia wprowadzali w obejście sześcioletnie bliźniaki - Józio - 
    Zuzia oraz półroczny Jasiu - wnuki Jakuba. Bliźniaki nie były di siebie podobne. 
    Józio miał czarną, gęstą czuprynę, ciemne jak matka oczy. Jak na swój wiek był 
    bardzo wyrośnięty. Zuzi spływały na ramiona jasne, długie loczki splecione w warkocz, 
    patrzyła niebieskimi jak niezapominajki oczami, była drobną i wątłą dziewczynką. 
    Jasio wyglądem odstawał od rodzeństwa, chociaż w tym wieku trudno to osądzać. Dzieci 
    uwielbiały dziadka, który uchyliłby też niebios dla swoich pociech. Rzadko kiedy 
    powrócił z lasu z próżnymi rękoma. Przynosił chociażby jakiś dziwny kamień, czy 
    pierwszą jagódkę. Zawsze cos było w kieszeni jego serdaka, a już najwięcej radości 
    było, gdy dziadek przyniósł chore lub osierocone zwierzątko. Ostatnio były to dwa 
    małe liski, których matka zginęła w sieciach kłusowników. Były też poranione 
    sarny, młode dziki, przeróżne ptactwo. Wszystkie po podleczeniu albo po osiągnięciu 
    odpowiedniego wieku, zostawały z powrotem wypuszczane do lasu. Dziadek Jakub powtarzał 
    dzieciom:
 - Jak na wolności będzie im źle, to same wrócą.
 I tak też czasem bywało, najwięcej kręciło się wokół obejścia 
    oswojonych saren, które wiedziały gdzie przyjść, gdy były zmarznięte lub doskwierał 
    im głód. Wtedy pozwalały się karmić z ręki i głaskać. W długie zimowe wieczory 
    Jakub opowiadał wnukom dziwne historie, najczęściej o leśnych zwierzętach i ich 
    obyczajach. Najciekawsze były te o wilkach, bo wzbudzały w dzieciach dreszcz emocji, a 
    czasem strach i przerażenie.
 - Znam i ja przeróżne stada wilcze i strachu napędziły za młodu nie lada, ale 
    powiadam wam dzieciaczki, kto ich charakteru nie pozna i w przyjaźni z nimi nie będzie 
    chciał żyć, dla tego będą zawsze dużym niebezpieczeństwem. Bestie to są mądre, z 
    oczu, z ruchu odczytają, co kto zamierza. Znam ja też jednego samotnika, który od lat 
    mi po lesie towarzyszy. Jemioł go nazwałem, ot tak sobie, sam nie wiem, dlaczego. Mądre 
    to jest bydlę, potężne, większego jeszcze nie widziałem, sierść ma czarną, 
    podpalaną, bystre oczy, wiem, że on mnie krzywdy nie zrobi. Życie jam mu dawno temu 
    uratował, z sieci kłusownika go uwolniłem i od tego czasu mi towarzyszy. Nigdy się nie 
    zbliży za bardzo, ale mnie obserwuje, obydwoje respekt przed sobą mamy. Zresztą, wilk 
    wilkowi nie równy. Te, co w stadzie żyją i kupy się trzymają, tych obcym obawiać 
    się trzeba. Zaś te, co od stada odstały i same sobie panem, te inteligencję większą 
    mają, tym nawet z oczu inaczej patrzy.
 Mijały dni, miesiące, lata i wydawać by się mogło, że do 
    ostatnich godzin życia życia już nic nie zmąci Jakubowi jego rodzinnej sielanki. 
    Tymczasem tragedia, która zdarzyła się pod koniec listopada, zmieniła całkowicie 
    życie starego gajowego.
 Władysław z Zofią wczesnym popołudniem wybrali się do lasu, 
    aby zwieźć przed zimą resztki drewna na opał. Całkiem niespodziewanie zerwał się 
    halny wiatr, gnąc do ziemi i szarpiąc potężne drzewa. Małżonkowie wracali właśnie 
    do domu, jak wiatr powalił stary dąb, który runął prosto na nich. Niestety, ratunek 
    przyszedł za późno. Zginęli.
 Jak szybko i niespodziewanie życie potrafi zmienić bieg swoich 
    torów. Trudno opisać rozpacz jaka panowała w leśniczówce na Wilczym Rynku. Oblicze 
    Jakuba zmieniło się nie do poznania. Jasno-niebieskie oczy pociemniały, straciły swój 
    charakterystyczny blask. Twarz jego zmieniła się w jeden wielki grymas, z którego 
    można było odczytać rozpacz i cierpienie. Jedynie pozostał mu jego stoicki spokój i 
    opanowanie. W okolicy szybko rozeszła się wieść o strasznej tragedii Mrozów, ale nie 
    był to przypadek odosobniony. We wsi panowała czerwonka i zdarzało się i tak, że z 
    jednego domu w ciągu tygodnia umierało po dwoje, czy nawet czworo dzieci lub dorosłych. 
    Ludzie żyli w ciągłym strachu o własne życie i Jakub to doskonale rozumiał. 
    Wiedział, że może liczyć tylko na samego siebie. Pana ze dworu też nie interesowały 
    dalsze losy wieloletniego sługi i jego wnuków, lecz i to nie było zaskoczeniem.
 Upłynęło parę długich tygodni. Józio i Zuzia powoli oswoili się 
    z myślą, że mama i tato już nigdy z nimi nie będą. Jakub wiedział, że rozpacz swą 
    musi głęboko w sercu ukryć dla dobra dzieci. Teraz to on był dla nich wszystkim. W 
    jego rękach leżała przyszłość tych osieroconych wnucząt, które nie miały żadnych 
    innych bliskich krewnych. Obowiązki w domu zostały starannie podzielone, każdy zajął 
    się tym, co najlepiej umiał; Zuzia gotowaniem i pilnowaniem Jasia, Józio obórką, z 
    której dziadek wyprzedał trochę bydła, aby nie nadwerężać sił chłopca. Jakub jak 
    zwykle zajmował się lasem i trzymał pieczę nad wszystkim. Jego bacznemu oku nie uszło 
    nic, a najbardziej miał na uwadze zdrowie całej trójki i swoje.
 Święta Bożego Narodzenia w leśniczówce na Wilczym Rynku 
    upłynęły w bardzo ponurym nastroju. Wspomnienia zmarłych i ogromny żal po nich 
    przysłoniły całkowicie radość z narodzenia Bożej Dzieciny. Rozpoczął się nowy 
    rok. Zima była piękna, słońce oślepiało oczy promieniami, które odbijały się od 
    puszystego śniegu, mrozik skrzypiał pod butami, drzewa chyliły się ku ziemi pod 
    ciężarem śniegu. Wilczy Rynek spał swym zimowym snem. Leśniczówka była przez cały 
    okres zimy odcięta od reszty wsi, nawet do najbliższych Janiczków drogi były miejscami 
    nie do przejścia, pogrążone w ogromnych zaspach śniegu. Jakub na dotarcie do 
    najbardziej oddalonych paśników potrzebował czasami cały dzień. Zuzia zawsze 
    wyprawiała dziadka na drogę, dając mu pajdę razowego chleba i słodkiego buziaka. 
    Józio szybko zrozumiał, że teraz to on w czasie nieobecności dziadka musi chronić i 
    czuwać nad rodzeństwem oraz całym domostwem.
 Jakub najbardziej bał się chorób, a w tych zimowych warunkach 
    zapalenie płuc było nietrudno. Tu miał w pamięci żonę swoją Katarzynę, która 
    zmarła w przeciągu trzech tygodni. Gdy tylko któreś z dzieci zaczęło pokaszliwać, 
    zaraz zapobiegliwie smarował je sadłem z borsuka albo dawał do picia mleko z miodem lub 
    psiną. Ku jego ogromnemu zadowoleniu i uldze zima minęła nie przynosząc z sobą 
    najmniejszego zagrożenia dla zdrowia dzieci. Mróz powoli popuszczał, wody w górskich 
    potokach wzbierały, ciężkie czopy śniegu, co rusz, spadały z drzew. Nadchodziła 
    wiosna, z nią coraz to więcej pracy. Rolę trzeba było uprawić, koło obejścia 
    posprzątać, w lesie uprzątnąć powalone śniegiem drzewa, tu i ówdzie zaczęli znów 
    pojawiać się kłusownicy, pracy nie brakowało.
 Pewnego kwietniowego ranka Jakub wybrał się w dolinę Zagrzebie, aby 
    nareszcie pozbierać sosny połamane przez wichury i śnieg. Dzień był ciepły i 
    słoneczny, w powietrzu pachniało świeżością wiosny, słychać było różnorodne 
    głosy ptaków, które niedawno nadleciały z ciepłych krajów.
 - Pamiętaj Józiu, napaś bydło w południe i pomóż Zuzi przy obiedzie. Pod wieczór 
    będę z powrotem.
 Tymi słowami pożegnał się Jakub z wnukami, pocałowawszy każde w 
    czoło. Wyruszył w drogę. Do doliny Zagrzebia było około siedem kilometrów. Jakub 
    znał drogę jak własną kieszeń, szedł równym krokiem, raz za czas zbaczał z trasy, 
    aby doglądnąć paśniki przez siebie ustawione. Słońce grzało coraz mocniej, niebo 
    było czyste. W połowie drogi na skraju małej polanki usiadł gajowy na pniu drzewa, 
    zmęczony bezustanną wędrówką, aby się trochę posilić i odpocząć. W zaroślach 
    coś zaszeleściło. Jakub spojrzał w tym kierunku i ujrzał ukrytą postać Jemioła - 
    towarzyszącego mu wilka.
 - Jesteś stary - rzucił w kierunku zwierzęcia. - Pewnie dziwisz się, że odpoczywam, 
    ale to już nie te lata, co kiedyś. Człowiek się starzeje. Ciekaw jestem, czy u ciebie 
    jeszcze te same siły?
 Wilk stał nieruchomo, tylko mrugał swoimi bystrymi i mądrymi 
    oczami, zdawałoby się, że rozumiał to, co stary do niego mówił.
 - Widzisz jakie to życie dziwne - ciągnął dalej Jakub, a po chwili namysłu dodał: - 
    Ci, co młodzi i życie maja przed sobą, odchodzą, a mnie staremu com wprzódy iść 
    powinien, dalej żyć w rozpaczy i zgryzocie trzeba. A osierocone dzieci, co one 
    poczęłyby, gdyby mnie zabrakło teraz? Te moje słodkie sieroty.
 Schował twarz w swe duże, spracowane dłonie, żałosny jęk 
    rozpaczy wyrwał się z jego piersi. Siedział tak dłuższą chwilę z ukrytą twarzą, 
    jakby wstydził się pokazać swoje zapłakane oblicze, a przecież nikt go nie widział. 
    Nikt, prócz Jemioła, który wysunął się teraz z zarośli i z przekrzywionym łbem 
    przypatrywał się gajowemu. Nerwowym ruchem poderwał się Jakub z miejsca, rzucił 
    krótkie spojrzenie w stronę wilka i żwawo ruszył dalej.
 Słońce było w zenicie, kiedy stary stanął na skraju Zagrzebia. Była to spora dolina 
    z maleńką w środku polanką. Rosły tu sosny, buki, stare dęby, jodły, modrzewia, 
    świerki, nawet parę wierzb płaczących. Jakub rozejrzał się w koło. Zauważył 
    połamane trzy sosny i buka. Mężczyzna zbliżył się do spróchniałego już buka i 
    rzekł:
 - I na ciebie też przyszła już pora stary. Toś ty mi przysporzył teraz roboty, o 
    tobiem nie wiedział, że tak tu leżysz.
 Wyciągnął toporek zza pasa i zaczął ociosywać twarde 
    gałęzie drzewa. Mijały godziny. Zapracowany Jakub tylko ocierał pot z czoła, 
    spieszył się, wiedział, że jeszcze sporo pracy, a chciał koniecznie, tak jak obiecał 
    dzieciom, pod wieczór wrócić do domu. Aby zaoszczędzić sobie trudu drogi, koniecznie 
    chciał skończyć wszystko dzisiaj. W koło zaczęło się ściemniać, na niebie 
    pojawiały się czarne chmury, jedna po drugiej, jak owieczki z zagrody wychodziły zza 
    szczytu pobliskiej góry. Jakub spojrzał w niebo, wiedział, co to znaczy, nadchodziła 
    burza. Za niedługo zahuczały grzmoty w powietrzu, górskie echo odbijało huk, który 
    dolatywał do uszu raz z prawej, raz z lewej strony. Gajowy prawie skończył pracę, ale 
    teraz musiał się zdecydować: zostanie na polanie i przeczeka burzę albo ruszy w 
    stronę leśniczówki i pewnie przestraszonych wnucząt. Zdrowy rozsądek i doświadczenie 
    kazały mu przeczekać burzę na polanie, bo wędrówka przez las przy trzaskających 
    piorunach jest ryzykowna. W każdej chwili błyskawica może uderzyć i powalić drzewo, 
    pod którym będzie akurat stał. Z drugiej strony wiedział, jak bardzo dzieci boją się 
    burzy.
 - Ciemna noc mnie zastanie, jak tu będę siedzieć - mruknął sam do siebie. - A 
    tymczasem dzieci jeszcze poumierają ze strachu.
 Zwyciężyła miłość do wnucząt i troska o nie. Naciągnął 
    kapotę na głowę i ruszył w powrotną drogę. Duże krople deszczu spadały na ziemię, 
    zerwał się mocny wiatr, kołysane nim drzewa trzeszczały i gięły się na wszystkie 
    strony, pociemniało, jakby to był środek nocy. Las ucichł, nie było słychać 
    żadnych głosów zwierząt, tylko hałas piorunów i wycie wichury.
 Jakub nie uszedł ani kilometra, jak piorun uderzył w drzewo tuz obok niego, błyskawica 
    oślepiła go, usłyszał tylko łamiąca się gałąź, drzewo runęło na ziemię, jeden 
    z konarów uderzył gajowego w głowę. Mężczyzna przewrócił się i leżał jak 
    martwy.
 Tymczasem w leśniczówce dzieci płakały przestraszone. Zuzia wedle zwyczaju zapaliła 
    gromnicę i postawiła w oknie. Józio co chwilę wypatrywał dziadka, Jasiu bawił się 
    przy piecu. Na stole stał zimna już wieczerza.
 - Nie płacz Zuziu, dziadek na pewno zaraz przyjdzie - pocieszał szlochającą 
    dziewczynkę brat. - Siedzi gdzieś, bo chce przeczekać burzę.
 - A jak mu się coś stało?
 - Co też mogło mu się stać, bo to pierwszy raz burza go w lesie zastała?! - 
    odpowiedział ostro Józio. - Połóż się lepiej z Jasiem spać, a ja będę czuwał.
 Posłuszna dziewczynka nakarmiła najpierw małego braciszka, 
    potem ułożyła go na sienniku, otuliła pierzynką i sama skulona położyła się obok 
    niego. Mały Jasio nie rozumiał, co się stało, skąd te łzy na twarzy Zuzi, patrzył 
    zdziwiony, jedna rączkę zarzucił jej na szyję, a drugą czule głaskał po głowie.
 Nastała noc, burza ucichła, choć nadał wiał silny wiatr. 
    Znużone czekaniem i przestraszone dzieci zasnęły. Józio spał na ławie, Zuzia w 
    łóżku wtulona w braciszka. Zdawałoby się, że wszystko, co żyje, śpi. Nie było nic 
    i nikogo słychać oprócz gwiżdżącego wiatru.
 W miejscu, w którym leżał Jakub, wytrwale czuwał Jemioł. 
    Najpierw niecierpliwie kręcił się wokół niego, nawąchiwał, co rusz, siadał, 
    wstawał. W końcu zaczął wyć przeraźliwie i długo, ale Jakub ani drgnął. Zaczęło 
    widnieć. Wilk zbliżył się do leżącego gajowego i zaczął go lizać po twarzy niczym 
    oswojony psiak, a nie dziki wilk. Powieki Jakuba drgnęły, lekko poruszył głową. 
    Jemioł zamerdał ogonem i odsunął się parę kroków. Mężczyzna powoli otwierał 
    oczy, próbował się podnieść, ale nie miał siły. Osunął się z powrotem na 
    ziemię. Obiema rękami chwycił się za głowę, oczy zamknął, grymas twarzy wskazywał 
    na ogromny ból. Przez kilka razy próbował usiąść, lecz na próżno, znów 
    przewrócił się. Po dłuższej chwili ocknął się i z trudem usiadł. Rozejrzał się 
    po lesie, aż w końcu wzrok jego utknął na wilku, który stał opodal nieruchomo. W 
    sekundzie błędne jego oczy wypełniły się strachem, zerwał się z miejsca jakby mu 
    nic nie dolegało i zaczął uciekać krzycząc:
 - O Jezuu! O Jezu! Wilk!! Wilk! Chryste ratuj!
 I pędem uciekał z powrotem w kierunku doliny Zagrzebia. Jemioł 
    stał bez ruchu patrząc za uciekającym gajowym, który raz po raz wywracał się na 
    drodze. Być może jego zwierzęcy rozum kazał mu odczekać chwilę, nie iść za nim, 
    aby go jeszcze bardziej nie przestraszyć. Dopiero, kiedy Jakub zniknął mu z pola 
    widzenia, ruszył w jego kierunku prowadzony swym wilczym węchem. Jedno było pewne, 
    Jakub go nie rozpoznał, bał się go i co gorsza, uciekał nie w stronę domu, lecz z 
    powrotem do doliny Zagrzebia. Stary gajowy stracił pamięć. Nie wiedział, kim jest, 
    gdzie mieszka i co robi.
 Nad ranem Józia zbudziło zimno. Nerwowo poderwał się z miejsca, nie 
    rozumiał, dlaczego spal na ławie, spojrzał przez okno, na polu szarzało. Wtedy to 
    przypomniał sobie wydarzenia ubiegłego wieczoru. Przestraszony podbiegł do łóżka 
    dziadka. Było puste. Obok spała Zuzia i Jasiu. Chłopiec nie budząc siostry założył 
    na plecy kubraczek i wybiegł z domu. Na zewnątrz było zimno i wietrznie. Granatowe 
    chmury wisiały nisko nad horyzontem i zakrywały wschodzące słońce. Na podwórku 
    leżały plecione koszyki i cebrzyk, które wydmuchał wiatr spod stajenki. Chłopiec nie 
    zwracał na to zbytniej uwagi, podbiegł di drewutni, wołając:
 - Dziadku, dziadku!! Gdzie jesteś?
 Nikt nie odpowiadał. Pobiegł do stodoły, szopy, wszystkich 
    zakątków gospodarstwa, ale dziadka nigdzie nie było. Ze łzami w oczach wszedł do 
    domu. Zuzia i Jasio już nie spali, obudziło ich nawoływanie brata. Dziewczynka stała 
    na środku zimnej izby, na rękach trzymała braciszka, z oczu jej spływały łzy. Teraz 
    i mały Jasio płakał. Dzieci rzuciły się sobie w objęcia. Ile żalu, strachu i 
    rozpaczy może znieść małe dziecięce serduszko. Ostatnia najukochańsza osoba, jaką 
    miały na tym świecie, odeszła i nie wróciła. Już nie było wątpliwości, dziadkowi 
    coś się przytrafiło.
 - Co teraz zrobimy Józiu? - zapytała dziewczynka.
 - Ty z Jasiem zostaniesz w domu, a ja pójdę go szukać.
 - Nie ma mowy! - krzyknęła Zuzia. - Widzisz, co się dzieje na polu, znów nadciąga 
    burza, nigdzie teraz nie pójdziesz, może dziadek przenocował gdzieś i jeszcze 
    przyjdzie. Poczekamy do południa - zakończyła dziewczynka. Najwidoczniej bała się, 
    że i Józiowi może się stać coś niedobrego. Chłopiec bez sprzeciwu przytaknął 
    głową. Zuzia zabrała się do palenia w piecu i szykowania śniadania, chłopiec 
    poszedł do stajni napaść bydło. Dzieci nabrały nowej nadziei, że może dziadek 
    faktycznie gdzieś przenocował i wkrótce wróci.
 Ukochany dziadek dotarł już do wsi Rdzawa.
 - Patrzcie, jakiś obłąkany przyszedł! - wykrzykiwały dzieci bawiące się na 
    podwórku, obok którego ogrodzenia usiadł Jakub.
 Błędnymi oczami rozglądał się dookoła. Zaciekawiona wołaniem dzieci, z sieni 
    małego domku, wyszła otyła kobieta. Przez chwilę uważnie patrzyła na nieznajomego, 
    następnie zawołała dzieci do domu i wkrótce wszyscy zniknęli za drzwiami. Jeszcze w 
    tej samej minucie nieznajomego domu wybiegł prawdopodobnie gospodarz, w rękach trzymał 
    widły. Energicznym krokiem podszedł do nieznajomego i zapytał:
 - Coś ty za jeden?
 Jakub przestraszony patrzył na niego i milczał.
 - Gadaj chłopie ktoś ty?! Po coś przyszedł i co tu robisz??
 Stary milczał. Zdenerwowany gospodarz trącił obcego sztylem wideł.
 - Zmykaj stąd włóczęgo, żebym cię pod moim domem więcej nie widział, bo psami 
    poszczuję!!
 Jakub poderwał się z miejsca jak oparzony, był prawie o głowę 
    wyższy od tamtego, wyrwał widły z ręki gospodarza i rzucił na bok. Chłop 
    przestraszony odskoczył parę kroków od niego, a gajowy bez słowa dalej ruszył w 
    głąb wsi. Od stóp do głów był ubrudzony błotem, spodnie i kubrak były podarte. 
    Idąc tak przez wieś przyciągał wzrok wszystkich napotkanych. Ludzie zaczęli szemrać 
    i wieść o obłąkanym włóczędze, jak go nazwali, rozeszła się po całej wsi w 
    ciągu paru godzin. Nikt go nie znał i nikt o nim nic nie wiedział, a co gorsza , on sam 
    siebie nie znał. Usiadł w zaroślach koło kaplicy. Co jakiś czas paru ciekawskich 
    podchodziło i z bezpiecznej odległości przypatrywało mu się. Pleban, najważniejsza 
    osoba w miejscowości, skomentował:
 - Nie pierwszy to i nie ostatni włóczęga, posiedzi, odpocznie i ruszy dalej w swoją 
    stronę.
 Minęło południe.
 - Zuziu, nie ma wyjścia, trzeba nam iść szukać dziadka. Ubierz siebie i Jasia. Tylko 
    się pospiesz! Może leży gdzieś biedaczek koło domu i na pomoc czeka.
 Dziewczynka prędko wygasiła ogień pod piecem, zaryglowała 
    drzwi i cała trójka ruszyła w las. Szli razem i nie oddali się zbytnio od siebie. 
    Pogoda była niepewna, ciemne chmury zalegały niebo, każda z nich mogła przynieść 
    ulewny deszcz. Długo słychać było nawoływania po lesie, które dopiero po zmroku 
    ucichły. Dzieci wróciły do domu. W Rdzawie, po wieczornej nowennie, jedna z kobiet w 
    żałobie wychodząca z kościoła z małą dziewczynką, zbliżyła się do nieznajomego 
    i zagadała:
 - Coście za jeden?
 Jakub milczał.
 - Noce zimne jeszcze - ciągnęła dalej kobieta. - Tu obok, zaraz za zakrętem, stara 
    szopa stoi, tam przenocować możecie. Stamtąd was nikt nie wyrzuci. Spokojny głos 
    kobiety wzbudził widocznie zaufanie Jakuba, bo wstał i wyszedł z zarośli.
 - Mówić mi nie chcecie, kim jesteście, jesteście mnie się zdaje, jakbym miała was 
    skądś znać - dodała, przypatrując się sylwetce, którą teraz dopiero było widać. 
    Wzięła dziecko na ręce i wskazawszy milczącemu szopę, ruszyła dalej.
 Smutny był to widok. Jakub, niegdyś pełen życia i werwy człowiek, 
    leżał teraz na wyschniętym klepisku starej szopy. Twarz miał zasłoniętą rękami, 
    włosy poczochrane, wyglądał jak nędzarz. Jakie myśli krążyły po jego głowie, nikt 
    nie wiedział. Był obolały, przemarznięty i głodny, ale nie był sam. Nieopodal w 
    leśnych zaroślach stał Jemioł, który od momentu nieszczęśliwego wypadku nie 
    opuszczał swego towarzysza, z dala bacznie go obserwował. Teraz, gdy noc zapadła, 
    mógł niepostrzeżenie zbliżyć się do szopy. Obwąchał teren, jakby chciał 
    sprawdzić, czy aby Jakubowi nie grozi jakieś niebezpieczeństwo. Zajrzał przez szpary 
    do środa, człowiek spał. Przez dłuższą chwilę siedział tak przy szopie, a 
    następnie po upewnieniu się, że wszystko w porządku, ruszył pędem w stronę 
    leśniczówki na Wilczym Rynku.
 Dzieci siedziały w domu. Dziewczynka z opuchniętymi od płaczu oczami 
    sprzątała po kolacji.
 - Zuziu przygotuj na rano jedzenie i ciepłe ubrania - odezwał się chłopiec. - Jak 
    tylko świt nastanie, oporządzę bydło w stajni i wyruszymy do Janiczków, może oni 
    coś o dziadku wiedzą i nam pomogą.
 Siostra przytakująco kiwnęła głową i zabrała się do 
    przygotowań. Mały Jasio zmęczony, spał słodko na łóżku. Tymczasem nawoływania 
    dzieci podczas poszukiwań dziadka nie obeszły się bez echa. W tym właśnie czasie, w 
    lesie byli dwaj kłusownicy, ludzie bez skrupułów, którzy żyli z kradzieży i 
    rozbojów. Z dala obserwowali dzieci, wiedzieli, że są same w domu i postanowili 
    wykorzystać tą fortunną dla siebie sytuację. Znali starego Jakuba, nieraz 
    pokrzyżował im plany i teraz chcieli mu się za to "odwdzięczyć".
 Dzieci mówiły pacierz, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Zuzia 
    natychmiast pobiegła i już miała otworzyć, lecz brat zawołał:
 - Zapytaj, kto to?!
 - Kto tam jest? - odezwała się dziewczynka.
 - Nie bójcie się dzieci. Otwórzcie. Jesteśmy przyjaciółmi waszego dziadka, 
    przynosimy wam wiadomość od niego. Dzieci rozpromieniały. Zuzia wysunęła skobel. W 
    drzwiach stanęło dwóch mężczyzn. Byli niewysocy. Jeden z nich krępej budowy ciała z 
    ciemnym zarostem i ciemnymi oczami, drugi chudy o kościstej twarzy, na prawym policzku 
    miał świeżą, czerwoną szramę. Mężczyźni pewnie weszli do środka i badawczo 
    zaczęli rozglądać się po izbie.
 - Co jest z naszym dziadkiem? Proszę, mówcie panowie! - mówił gorączkowo Józio.
 Tamci jednak nie spieszyli się z odpowiedzią. Nieproszeni podeszli do 
    stołu i usiedli na ławie, gruby powiedział:
 - Dziadkowi waszemu nic się nie dzieje, jest na dole we wsi, narobił trochę szkód i 
    dopiero jak zapłaciła nie, będzie mógł wrócić do domu.
 - Nas prosił, abyśmy przynieśli mu wszystkie jego oszczędności - dodał ten ze 
    szramą na twarzy.
 - Jakie szkody? - zapytał ze zdziwieniem Józiu.
 - My nie wiemy - odparł jeden z nich.
 - Ale co dziadek robił we wsi? - pytając, wtrąciła się dziewczynka do rozmowy.
 - Na to pytanie dziadek sam wam odpowie, jak wróci.
 - A u kogo on tam jest? Kto go trzyma? Za co? Co takiego zrobił?
 Jedno po drugim, na przemian dzieci zadawały pytania. Bardziej 
    zarośnięty mężczyzna wstał nerwowo od ławy, twarz jego nabrała dziwnego grymasu, 
    ręce zacisnęły się w pięści i powiedział zagryzając usta:
 - O co wam dzieciaki chodzi? Dziadkowi pomóc nie chcecie? My tu przyszli po pieniądze, 
    aby ratować starego. Co takiego zrobił nie wiemy. Pieniędzy mu trzeba i po to nas 
    przysłał.
 - Ale my nie wiemy, gdzie są pieniądze, dziadek nie powiedział nam - zdenerwowała się 
    Zuzia.
 Mężczyźni popatrzyli na siebie badawczo.
 - Nam też nie zdążył tego powiedzieć - rzekł chudy.
 - Zuziu daj panom herbaty, weź świece i chodź ze mną do izdebki, bo mi się wydaje, 
    że tam ostatnio dziadek chował pieniądze - oznajmił hardo chłopiec. Siostra 
    postawiła na stole herbatę, wzięła zapaloną świecę i posłusznie poszła za bratem. 
    Nieznajomi uśmiechnęli się szyderczo.
 - Józiu, co też mówisz? Tu pieniędzy nie ma przecież - powiedziała zdziwiona 
    dziewczynka.
 - Cicho, cicho. Wiem, ale to, co ci dwaj mówią to łgarstwo. Dziadek nigdy by z takimi 
    ludźmi się nie zadawał, a ponadto poszedł do doliny Zagrzebia, a ona leży w 
    przeciwnym kierunku do wsi. To są na pewno złodzieje! Musimy udawać, że im wierzymy, 
    bo inaczej źle z nami będzie, a pieniądze dziadek ma ukryte w stajence pod oknem. Już 
    tatko je tam chował, sam widziałem. "Przez dom tylu nieznajomych się przewija - 
    powiadał - a do stajni nikt nie zagląda" - zakończył Józio. Dziewczynka aż 
    zadrżała ze strachu.
 - Co zrobimy? Co!? Gdzie nam się teraz schować?
 - Cicho! - uspokajał ją brat. - Do stodoły się schowamy, tam ciepło, przeczekamy 
    dopóki zbóje sobie nie pójdą. Rano zgodnie z naszym planem pójdziemy do Janiczków.
 - Ale jak weźmiemy Jasia? On tam w izbie śpi.
 - Będziemy mówić, żeśmy tu nic nie znaleźli i zaczniemy w izbie szukać. Ja będę 
    się tłukł tak głośno, aby Jasia obudzić. Ty go nawet podszczypnąć możesz, żeby 
    płakał. Potem go do izdebki niby wyniesiemy, żeby spał spokojnie. Wyjdziemy przez 
    ganek, koło drzwi leży tobołek, ten, coś go przygotowała, zabierzemy go. Rozumiesz? - 
    zakończył pytająco Józiu.
 - Boże miej nas w swojej opiece - dodała dziewczynka.
 Obcy popijali herbatę i szeptem mówili coś do siebie.
 - Macie? - zagadnęli, kiedy dzieci pojawiły się z powrotem.
 - Nie, nic my nie znaleźli, ale na pewno będą tutaj, skoro w izdebce nie ma - 
    powiedział Józiu.
 I zabrał się do szukania w kredensie, a przy tym tłukł się 
    drzwiczkami, krzesłem i głośno wzdychał. Mały Jasio zaczął się kręcić w 
    łóżku, które stało w kącie obok pieca. Zuzia podeszła do niego i zanuciła:
 - Śpij malutki, śpij, aaa.
 Po czym uszczypnęła go w rączkę. Wyrwany z nocnego snu chłopiec zaczął głośno 
    płakać. Dziewczynka wzięła go na ręce i udawała, że kołysze, lecz od czasu do 
    czasu szczypała Jasia, aby przypadkiem nie zasnął. Mężczyźni zachowywali się 
    spokojnie, chociaż zaczęli już rzucać nerwowe spojrzenia w stronę płaczącego.
 - Józiu zapal świecę, zaniosę Jasia do izdebki. Tam szybciej zaśnie.
 - Nie przeszkadzaj sobie chłopcze, czas goni - odezwał się nagle chudy. - Szukaj dalej, 
    ja jej poświecę.
 Przestraszona Zuzia spojrzała w kierunku brata, który nie dał nic po 
    sobie poznać. Z udawanym przejęciem przetrząsał dalej szuflady. Chudy wziął świecę 
    i zbliżył się do dziewczynki i Jasia, który jeszcze po jednym szturchańcu siostry 
    zaczął wrzeszczeć jak opętany.
 - Uspokój wreszcie tego bachora, bo uszy bolą! - krzyknął chudy.
 - On się pana boi! Nie zna pana. Zawsze tak płacze przy obcych. Lepiej będzie jeśli 
    Józiu potrzyma mi światło! - jednym tchem wydusiła z siebie Zuzia.
 Chudy usiadł znów na ławie. Józiu jakby ociągając się, zabrał 
    świecę i wyszedł z rodzeństwem do sieni. Teraz liczyły się minuty. Dziewczynka 
    owinęła braciszka starą oktusą. Józiu zabrał przygotowany tobołek, zgasił 
    świecę, otworzył drzwi, przez które wszyscy się wymknęli. Dzieci popędziły w 
    stronę stodółki.
 - Cóż tam taka cisza się zrobiła? - zapytał po chwili mężczyzna o krępej budowie 
    ciała. - Hej tam! Śpicie? - zawołał, ale nikt się nie odzywał.
 Popatrzyli na siebie przez moment i obydwoje poderwali się z miejsc. 
    Chudy złapał kaganek ze stołu i pobiegł do izdebki.
 - Nie ma ich!! Nie ma! - krzyczał. - Uciekły bachory, i co teraz? - spojrzał pytająco 
    na kompana.
 - Daleko nie mogą być, gdzieś tu się schowały - odpowiedział tamten i jego ciemne 
    oczy zaiskrzyły się ze złości.
 - Tylko bez paniki! Idę na pole szukać dzieci, a ty rozglądaj się za pieniędzmi, 
    choćbyś miał chałupę do góry nogami przewrócić!
 Ciemnooki wyszedł na zewnątrz. Dookoła ciemno, nic nie było widać. Księżyc i 
    gwiazdy ukryły się w chmurach. Mężczyzna podniósł z ziemi kija i uderzając, w co 
    popadnie, krzyczał:
 - Wychodzić szczeniaki!! Lepiej dla was, jak sami wyjdziecie! Może się ulituję, jeśli 
    was znajdę, dopiero poznacie Pana Boga na ziemi! Wyłazić mówię! - wrzeszczał.
 Dzieci wyraźnie słyszały słowa, drżały ze strachu, siedziały 
    skulone obok siebie. Zuzia przysłaniała usteczka rozbudzonego Jasia, który próbował 
    coś gaworzyć. Kłusownik wszedł do stajni, ale było zbyt ciemno, by cokolwiek mógł 
    zobaczyć. Wrócił więc do domu po światło. Biedne dzieci myślały, że już 
    odszedł. Chudy powywracał w izbie wszystkie przedmioty, przeklinał bezlitośnie, bo nic 
    wartościowego nie znalazł. Przez szpary w deskach dzieci widziały teraz dokładnie 
    sylwetkę grubego, trzymającego w jednej ręce kaganek, w drugiej zaś kija. Zbliżał 
    się do stajni, po chwili, nic nie znalazłszy, wyszedł i ruszył w stronę szopy. Tutaj 
    też nic go nie zatrzymało. Wybrał się do stodoły.
 - Cicho, cicho Zuziu. Nie znajdzie nas - uspokajał drżące ze strachu rodzeństwo.
 W tejże chwili otworzyły się wrota do stodoły. Mężczyzna stanął 
    na środku boiska i zaczął badawczo się rozglądać, mrużąc swe bandyckie oczy.
 - Wiem, że tu jesteście bachory. Wyłazić!! - krzyknął i przy tym uderzył kijem z 
    całej siły w belkę.
 Wystraszony Jasiu zaczął szlochać. Na próżno Zuzia zamykała mu 
    usteczka i chowała główkę pod kubraczek. Otyły mężczyzna odwrócił głowę w 
    stronę dochodzącego kwilenia i zaczął się śmiać głośno i bezlitośnie. Wyszedł 
    na zewnątrz i krzyknął na kompana:
 - Chodź! Mam ich!
 Po chwili obaj stali już w stodole. Jeden trzymał świecę, drugi 
    sapiąc szedł w stronę dzieci umierających prawie ze strachu. Ciemnooki z kijem, jak 
    kat, stanął nad dziećmi. Słaby promyk świecy oświetlał jego podłą twarz, na 
    której malował się szyperski uśmieszek. Dzieci mocno zbiły się w kupkę. Zuzia 
    głośno płakała i przyciskała do piersi szlochającego Jasia. Mężczyzna bez słowa 
    uderzył Józia w plecy. Chłopiec jęknął, złapany za kark został wyrzucony na 
    środek boiska. Bandyta teraz skradł się do Zuzi, targnął ją za warkocz i ciągnął. 
    Dziewczynka obiema rękami chwyciła się za głowę, wypuszczają z objęć małego 
    braciszka. Kłusownik zepchnął dziecko w dół. W kryjówce został tylko Jasio, lecz 
    był bezużyteczny dla opryszków, więc go zostawili płaczącego.
 - Gdzie pieniądze!? Gadajcie! - wrzeszczał ten ze szramą na policzku. - Mówcie, bo 
    ubiję jak psy!!!
 Chudy podszedł do Józia i uderzył go w twarz, ale chłopiec 
    milczał.
 - Znajdę już ja na to sposób, abyś gadał - z ironicznym uśmiechem wtrącił 
    ciemnooki.
 Podszedł do Zuzi i złapał za włosy. Dziewczynka była tak 
    przerażona, że nie wiedziała, co właściwie się dzieje, czego oni od nich chcą. Oczy 
    miała zapuchnięte od płaczu, oburącz trzymała się za głowę i próbowała ulżyć 
    sobie w bólu.
 - Gdzie pieniądze!? - krzyknął chudy i z całej siły pchnął chłopca na ziemię.
 - W stajni pod oknem. Proszę, zostawcie Zuzię! Nie róbcie jej krzywdy! - wybąkał 
    chłopiec.
 Chudy bez namysłu rzucił się w stronę stajni. Już po chwili okrzyk 
    radości wyrwał się z jego piersi:
 - Mam! Mam! Pełna sakiewka!
 Biegł z powrotem potrząsając w górze sakwą. Powiało mocnym 
    wiatrem, parę iskier ze świecy padło na resztki suchego siana, buchnął płomień.
 - Pali się, pali!! - krzyknął chłopiec.
 - Ratujcie Jasia! Jasiu jest w środku! Jasiu! - krzyczała Zuzia i próbowała się 
    wyrwać z rąk mężczyzny, który nadal ją trzymał.
 Rabusie nie zwracali większej ani na pożar, który rozprzestrzeniał się coraz 
    bardziej, ani na krzyczące dzieci.
 - A co z nimi? - zapytał bandyta.
 - Do stodoły! - odparł chudy.
 Józiu bezskutecznie próbował ratować małego braciszka, płomienie 
    objęły wrota i zablokowały wejście. Obaj mężczyźni chwycili dzieci i próbowali 
    wrzucić je do płomieni. W tej samej chwili rozległo się w powietrzu dzikie wycie. Z 
    lasu wybiegł duży, szaro - czarny wilk, z pyska ciekła mu piana. Jak opętany rzucił 
    się na rabusiów, którzy próbowali zaciągnąć dzieci do stodoły. Gruby podniósł z 
    ziemi kija i chciał się bronić, daremnie. Wymachiwał kijem, co jeszcze bardziej 
    rozwścieczyło wilka, który wtapiał swe kły w ciała złoczyńców. Wkrótce obaj 
    leżeli w kałuży własnej krwi. Zuzia i Józio odskoczyli na bok i z przerażeniem 
    patrzyli na wszystko. Z płonącej stodoły dolatywał coraz to cichszy płacz Jasia. Wilk 
    nastroszył sierść, popatrzył w stronę stodoły, a następnie ogromnymi susami rzucił 
    się w środek ognia. Po chwili z boku, przez wypaloną dziurę w desce, wybiegł wilk, 
    trzymał w paszczy przyduszone dymem dziecko. Zwierzę położyło malca obok 
    znieruchomiałego rodzeństwa i znów stanęło przy jęczących bandytach.
 Na szczęście zaczął padać deszcz. Teraz było już pewne, że 
    wiatr nie rozniesie ognia na resztę domostwa. Jasiu wracał do siebie, duże krople 
    deszczu spadające na jego omdlałą twarzyczkę, ocuciły go. Strwożone dzieci schowały 
    się przed deszczem pod liście ogromnego dębu, stojącego na skraju lasu. Milczały, nie 
    rozumiały, co się stało. Nie mogły pojąć wydarzeń, których byli świadkami. Wilk 
    uratował ich od śmierci, wybawił od kłusowników, a wszystko działo się tak szybko i 
    niespodziewanie.
 Zmęczony, okaleczony kijem, poparzony ogniem, nieopodal stał Jemioł, głośno dyszał. 
    Jego bystre, wilcze oczy świeciły jak iskry w ciemności. Chłopiec ściągnięty 
    wzrokiem wilka, przypatrywał mu się badawczo, aż wreszcie krzyknął:
 - To Jemioł! Jemioł! Pamiętasz Zuziu, dziadek nam o nim opowiadał, że zawsze mu 
    towarzyszył. To on nas uratował! To on! A teraz chce nam coś pokazać, bo nie odchodzi. 
    Ruszajmy za nim!
 - Deszcz pada i Jasiu taki słaby - rzekła siostra.
 - Deszcz pewnie zaraz ustanie, a do domu nie mamy po co wracać. Najbezpieczniejsi 
    jesteśmy w jego towarzystwie - chłopiec wskazał ręką na wilka. - Jasia będziemy 
    nieść. Nic mu się nie stanie, najważniejsze, że nie jest poparzony. Nocne, świeże 
    powietrze dobrze mu zrobi - zakończył przekonująco Józio.
 Chłopiec podniósł pieniądze, które wypadły chudemu z ręki w 
    czasie szamotaniny z wilkiem. Przyniósł z domu kapoty na ciepłe okrycia, popatrzył na 
    omalże martwych bandytów, na tlącą się stodołę i rzekł:
 - Prowadź Jemioł! Prowadź przyjacielu!
 Za niedługo deszcz przestał padać, księżyc ukazał się zza chmur 
    i oświetlał dzieciom drogę. Józiu i Zuzia nieśli braciszka na przemian i krok w krok 
    podążali za wilkiem. Jemioł nie szedł szybko, jakby wiedział, że dzieci mogą nie 
    nadążać. Przed dojściem do doliny Zagrzebia odpoczywali parę razy. Powietrze było 
    czyste. Z oddali dolatywało wycie wilków przeszywające strachem dzieci, które 
    przecież były prowadzone przez wilka. Jednak Jemioł był ich przyjacielem, członkiem 
    rodziny, a nie obcą bestią. Wreszcie dotarli do doliny. Zmęczona dziewczynka usiadła 
    na mokrej trawie, przy niej przycupnął Józiu ze śpiącym braciszkiem.
 - Dokąd to idziemy Józiu? Dokąd? Już dalej nie mogę. Zostanę tu.
 - Zuziu, zaufaj mi. Jemioł nas prowadzi do dziadka. Tak czuję. Może dziadek na nas 
    czeka i potrzebuje. Odpoczniemy trochę i ruszymy dalej.
 W tym czasie z zarośli wyskoczyło parę wilków, które okrążyły 
    leżące na trawie dzieci, jeden z nich próbował się zbliżyć. Chłopiec uniósł 
    głowę i rozejrzał się dookoła.
 - O Jezu! Zuziu wstawaj! - dziewczynka zobaczyła przez zapuchnięte i zaspane oczy stado 
    przyczajonych wilków. Zwierzęta zbliżały się powoli do dzieci zamykając wokół nich 
    okrąg. Zuzia poderwała się na nogi i krzyknęła z całych sił:
 - Jemioł! Ratuj!!!
 Za obrębem koła stał Jemioł z nasrożoną sierścią i podkulonym 
    ogonem, warczał groźnie. Parę wilków ustąpiło na ten widok od dzieci, ale dwa nie 
    dawały za wygraną. Jemioł rzucił się na jednego z nich. Skowyt wstrząsnął nocnym 
    powietrzem. Po chwili dzieci ujrzały znów Jemioła, utykał na tylną nogę. Wojowniczo 
    zbliżył się do drugiego wilka, który przestraszony, bez walki oddalił się w głąb 
    lasu. Jemioł różnił się od pozostałych wilków wzrostem, był od nich 
    potężniejszy.
 Towarzystwo ruszyło w dalszą drogę. Długo jeszcze słychać było szelest w 
    zaroślach. To były pokonane wilki, które nie traciły nadziei na łatwą zdobycz. 
    Jemioł krążył wokół dzieci. Raz szedł przodem wskazują drogę, innym razem znikał 
    gdzieś w zaroślach albo wył przeraźliwie, jakby chciał powiedzieć: "Zostawcie 
    ich w spokoju, bo ja nie ustąpię. Próżne wasze starania bracia. To moje stado, które 
    mam zamiar doprowadzić do celu".
 Zaczęło świtać. Wyczerpani podróżnicy stanęli na skraju lasu, w 
    dole było widać domy. Dzieci chciały zejść prostą drogą do wsi, lecz Jemioł nie 
    schodził leśnej dróżki. Wkrótce, okrężną wprawdzie drogą, doprowadził je do 
    szopy. Usiadł paręnaście metrów od niej i zaczął skomleć niczym pies domowy. Dzieci 
    popatrzyły najpierw na siebie, potem na Jemioła, który nie spuszczał wzroku z szopy i 
    merdał ogonem, natychmiast zbiegły do szopy, bez słowa, pozostawiając Jemioła w tyle. 
    Na środku leżał mężczyzna, tak brudny i sponiewierany, że na pierwszy rzut oka 
    trudno go było rozpoznać. Z wielkim biciem serca dzieci zbliżyły się do niego.
 - Józiu! Józiu! To dziadzio! To nasz dziadzio!
 Zuzia wybuchnęła płaczem i rzuciła się na leżącego człowieka. 
    Ten powoli otworzył oczy i przerażony próbował się cofnąć, odsunąć, ale 
    dziewczynka nie dawała za wygraną, całowała dziadka po twarzy, przytulała, 
    obejmowała i płaczący głosem powtarzała:
 - Dziadziuś żyjesz! Kochany, mój najukochańszy.
 Teraz i Józiu z Jasiem rzucili się Jakubowi na szyję, któremu na 
    widok dzieci wróciła pamięć. Mężczyzna płakał razem z wnuczętami, jeszcze nie 
    wiedział, co się stało i jakim cudem tu się znalazł, ale wiedział, kim jest i skąd 
    pochodzi. Długo tak obejmowali się i cieszyli sobą. Poranne słońce zaświeciło na 
    lazurowym niebie. Długie i głośne jak dzwon wycie wilka targnęło powietrzem.
 - Jemioł! - krzyknął Józiu. - To Jemioł!!
 Dzieci wybiegły na zewnątrz, ale wilka już nie było. Jak szybko pojawił 
    się by ratować im życie, tak szybko teraz znikł, zakończywszy swą wybawicielką 
    misję.
 Jeszcze długo wszyscy siedzieli w szopie. Dzieci opowiadały dziadkowi 
    wszystkie wydarzenia w leśniczówce na Wilczym Rynku. Ten zaś raz po raz tulił je w 
    objęcia i całował po głowach i małych rączkach, a łzy spływały mu po policzkach. 
    Wieś zaczęła tętnić porannym życiem. Jakaś kobieta weszła do szopy, na ręku 
    trzymała przewieszony koszyk. Ze zdziwieniem popatrzyła na całą czwórkę.
 - Poznajecie mnie? - zapytała patrząc na Jakuba.
 - Poznaję! Pewnie, że poznaję, to wyście mi wczoraj to miejsce wskazali - rzekł 
    Jakub.
 - Tak - odparła kobieta.
 - Już wiem kim jestem.
 Jakub podniósł się z ziemi, stanął naprzeciw nieznajomej kobiety i 
    powiedział dumnie:
 - Jam jest Jakub Mróz, gajowy z Wilczego Rynku, ze wsi Żegocina, a to moje osierocone 
    wnuczęta - powiedział i wskazał ręką na umorusane i wymęczone dzieci.
 - Aaa. To teraz już wiem, skąd was znam. Kiedyś w drodze do Janiczków, noc nas w lesie 
    zastała, tośmy z mężem i z dziećmi u was nocowali. To jeszcze było za dobrych 
    czasów. Od pół roku jestem wdową. Mąż na płuca umarł i dwoje dzieci straciłam, na 
    czerwonkę chorowały. Teraz mieszkam sama z córeczką, pięcioletnią Hanią.
 Kobieta złapała głęboki oddech i po chwili mówiła dalej. Wszyscy 
    wpatrzeni w nią słuchali uważnie.
 - Sierotą byłam od lat siedmiu, po służbach chodziłam. Najpierw mi Bóg zabrał 
    rodziców, a teraz męża i dzieci. Cóż. Widocznie taka Jego wola - otarła łzy i 
    mówiła dalej. - Wszystko, co my zaoszczędzone mieli na znachorów wydałam. Nawet i 
    ostatniego kawałka pola się wyzbyłam, lecz i to na nic się zdało, chyba na pogrzeby.. 
    Bogaci my z Szyciem nie byli, ale szczęśliwi - otarła znów łzy. Po chwili całkiem 
    żywo dodała:
 - I po cóż ja wam to wszystko opowiadam, toż wy swoich kłopotów nie mniej macie. Ja 
    tylko przyszłam, żeby wam coś do jedzenia przynieść, jednak teraz to nie wiem, czy 
    aby dla wszystkich starczy, bom się nie spodziewała, że was tu tylu zastanę - 
    zakończyła kobieta i wyciągnęła pajdę chleba z koszyka.
 Ileż łagodności i dobroci promieniowało z jej twarzy, na której 
    malowały się szlachetne rysy. Była kobietą w młodym wieku, zniszczona pracą, ale 
    nadał ładną o kasztanowych, gęstych włosach, niebieskich, dużych oczach i pełny, 
    czerwonych niczym rubin ustach. Była bardzo skromnie, lecz czysto ubrana.
 Zmęczone dzieciaki nie miały nawet ochoty jeść. Przytuliły się do 
    dziadka i zasnęły znudzone. Jakób podziękował kobiecie za chleb i zapytał, czy 
    chciałaby wysłuchać jego opowieści. Siedzieli tak jeszcze wszyscy długo, w końcu 
    kobieta zaproponowała, aby poszli do niej, odpoczęli i przenocowali, bo w tym stanie nie 
    było możliwe wyruszać w powrotną drogę.
 Jeszcze tego samego dnia Jakub umywszy się i oporządziwszy, poszedł 
    do tutejszego plebana z prośbą, aby ten użyczył mu furmanki i kogoś do powożenia do 
    Wilczego Rynku. Gajowy opowiedział księdzu tę niezwykłą historię jaka wydarzyła 
    się ubiegłej nocy, ksiądz załamywał ręce z niedowierzaniem.
 - Z wielką chęcią to dla was zrobię. Ach te biedne dzieci, cóż też one już w tym 
    życiu strachu przeszły - lamentował pleban.
 Na drugi dzień od rana padał deszcz. Jakub wiedział, że koniecznie 
    dzisiaj musi wrócić do leśniczówki.
 - Gadzina w stajni wyzdycha - tłumaczył Helenie. Helena tłumaczyła z kolei, że 
    najmłodsze dziecko jest bardzo słabe i zmęczone, i kto wie czy nawet nie ma gorączki, 
    a podróż w taką pogodę dla niego może skończyć się katastrofalnie. Jasiu nie 
    chciał zostać sam. Po długich debatach uzgodniono, że Jakub z Józiem pojadą do domu, 
    a Zuzia z Jasiem zostaną u Heleny i za dwa dni dziadek z bratem po nich przyjadą. 
    Ksiądz przystał na to.
 - Teraz weźcie tylko konia i wóz, a mój Zygmuś wszystkich was za dwa dni odwiezie.
 Dwaj mężczyźni ruszyli w powrotną drogę. Kiedy dojechali do wsi 
    zaraz powiadomili wójta o zbójach. Jak się okazało parę ludzi zauważyło wysoko w 
    lesie pożar ubiegłej nocy, pospieszyli na pomoc, nikogo nie zastali, tylko pogryzionych 
    rabusi, którzy tłumaczyli się, że chcieli gasić pożar, ale wściekły wilk napadł 
    ich znienacka. Nie potrafili powiedzieć, gdzie są domownicy i co robili tak późno w 
    lesie, jeśli przecież mieszkają całkiem z drugiej strony góry. Chłopiec rozpoznał 
    opatrzonych przez lekarza rabusiów, opowiedział wydarzenia ubiegłej nocy, wszyscy 
    patrzyli na niego z niedowierzaniem, ale fakty by się zgadzały, nawet ślady kija na 
    plecach chłopca. Wsadzono złodziei do aresztu do momentu rozprawy.
 Jakub ze zgrozą popatrzył na zgliszcza stodoły, ciarki przeszły mu po 
    plecach na samą myśl, do czego mogło dojść ubiegłej nocy. W stajni głodne i 
    wystraszone ogniem zwierzęta dopominały się głośno o jedzenie. Jakub z Józiem 
    napaśli bydło, posprawdzali obejście, posprzątali podwórko, uporządzili porozrzucane 
    i powywracane meble w domu. Chłopiec zapalił pod piecem, zjedli wieczerzę. Było już 
    ciemno na dworze, spokojna noc otulała sennym płaszczem zwierzęta i całą przyrodę. 
    Niebo iskrzyło się od milionów migających gwiazdeczek. Wszystko spało spokojnym snem, 
    snem zapomnienia, tylko Jakub spozierał przez maleńkie okienko, nasłuchiwał, czy aby z 
    lasu nie dolatuje znajome wycie wilka. Cichutko podniósł się z posłania, wyszedł z 
    izby na zewnątrz i stanął na skraju chaty, przez chwilę wpatrywał się w ciemność 
    lasu, a następnie cicho zawołał:
 - Jemioł! Jemioł przyjacielu, bracie! Gdzie jesteś? Pokaż się. Jam ci podziękować 
    przyszedł. Jemioł, Jemioł!
 Ale wilka nigdzie nie było. Długo, długo stał Jakób oparty o róg 
    chałupy i nawoływał cicho, po policzkach spływały mu łzy jedna po drugiej, łzy 
    radości, żalu i wdzięczności. Następnego ranka dziadek i wnuczek wracali z powrotem 
    do Rdzawej po Zuzię i Jasia. Niespodziewanie chłopiec powiedział:
 - Dziadziu tak się cieszę, że wszyscy znów będziemy razem, tylko mi jakoś tej pani 
    szkoda, że tak sama zostanie. Ona taka dobra mi się wydaje.
 Jakób uważnie spojrzał na chłopca i nic nie powiedział. W 
    południe dotarli do domu wdowy. Na szczęście Jasiowi ustąpiła gorączka i czuł się 
    bardzo dobrze, tym bardziej, że teraz dwie dziewczynki go niańczyły - Zuzia i Hania. 
    Przyszedł czas pożegnania. Helena przygotowała jedzenie dla dzieci na drogę i 
    zapakowała do koszyka. Obie dziewczynki stały w progu i kochały się jakby były 
    dobrymi przyjaciółkami, przyjaciółkami przecież znały się zaledwie dwa dni. Helena 
    ucałowała Jasia i Józia w czółka i naznaczyła znakiem krzyża. Widząc to wszystko 
    Jakub poprosił Helenę na zewnątrz, długo z nią rozmawiał, później obydwoje weszli 
    do domu i dziadek zapytał:
 - Chcecie aby Helena i Hania zamieszkały razem z nami w leśniczówce na Wilczym Rynku?
 Dzieci krzyknęły z radości:
 - Chcemy dziadeczku!! Chcemy! No pewnie, że chcemy! - krzyczały jedno przez drugie.
 - A ty Haneczko, czy chcesz nami mieszkać? - zapytał gajowy dziewczynki.
 - Ja też chcę! Ja też! Teraz już nie będę sama, znów będę miała braciszków i 
    siostrzyczkę, i nawet dziadka!
 Dziewczynka ze łzami w oczach rzuciła się mamie w objęcia i powiedziała:
 - Jedzmy mateńko z nimi, nie chcę być sama!
 Wszyscy padli sobie w objęcia, śmiali się i płakali na przemian, 
    później razem udali się do księdza.
 - Przewielebny - zaczęła Helunia - wiecie, że ja sama tu jak palec żyję, krewnych nie 
    mam żadnych, a widzę dzieci bez ojca i matki, dziadek sam stary, sił co roku ubywa, a 
    dzieciątka małe i opieki potrzebują. Myśmy sobie wszyscy tak jakoś od razu do serca 
    przylgnęli. Hanusia moja taka radosna, że siostrę w Zuzi i braci w Jasiu i Józiu 
    znalazła. Dajcie mi parę groszy za chałupę, którą wam oddam i ten niewielki skrawek 
    ziemi, co wokół niej, może jakiej rodzinie odsprzedacie, bo mnie na próżno kupca 
    szukać. Z Mrozami chcę pojechać i u nich zamieszkać, jak matka dla dzieci i córką 
    dla Jakóba będę, a was ojcze przewielebny o błogosławieństwo na drogę i nowe życie 
    proszę.
 Zaskoczony pleban tak nagłą decyzją, zastanawiał się długo, a 
    następnie wypłacił kobiecie pieniądze za dobytek i pobłogosławił wedle jej woli. 
    Jeszcze tego samego dnia cała rodzina ruszyła radośnie w kierunku leśniczówki na 
    Wilczym Rynku.
 Minęło parę tygodni, miesięcy. Odbudowano stodołę, odnowiono dom. 
    Razem z letnim słońcem wróciło i szczęście do leśniczówki. Helena była jak matka 
    dla wszystkich dzieci. Zuzia miała nową siostrzyczkę w Hani, dziewczynki bardzo się 
    kochały. Helunia do Jakuba ojczulku mówiła i jak swego, którego tak mało i krótko 
    znała, traktowała. Jakub był znów jak niegdyś szczęśliwy. W Helenie wielką pomoc i 
    nadzieję miał. Ta, doświadczona przez życie, kobieta miała tak dobre serce jak mało 
    kto i cieszyć się potrafiła z najmniejszego drobiazgu. Jedynie po Jemiole ślad 
    zaginął. Od tamtego pamiętnego ranka nikt go więcej nie widział. Jakub często go 
    nawoływał, lecz na próżno.
 Wieść o tym wydarzeniu rozeszła się szeroko i daleko. Niektórzy w 
    nią uwierzyli, inni nie. A czy wy w nią uwierzycie, to już od was samych zależy.
 |