NIE
TAKI DIABEL STRASZNY JAK GO MALUJĄ
Zdarzyło się to
dokładnie pierwszego kwietnia przed wielu, wielu laty, za wysokimi górami, gęstymi
lasami i siedmioma rzekami w pięknie położonej górskiej osadzie.
Prawie wszyscy mieszkańcy wsi - każdego roku tego dnia - szli
po południu na Mszę Świętą do starej kaplicy okalanej wysokimi topolami z piękną,
strzelistą dzwonnicą. Już od dawien dawna krążyły wieści, że właśnie wtedy
można usłyszeć głosy diabłów kłócących się pomiędzy sobą. Przyczyny wrzasków
nikt nie znał. Niektórzy śmiałkowie twierdzili, że nawet udało im się zobaczyć
prawdziwych piekielników. Prawie każdy ze wsi wiedział, że siedzibę swoją czartowski
nasienia mają daleko i głęboko w lesie zwanym Żarnówką. Dlatego też mało kto
odważył się zapuścić w znany z wielu strasznych opowieści, a mimo wszystko na pozór
normalnie wyglądający, gęsty i piękny las.
Marcin, młody kowal ze wsi, nigdy nie słynął ze zbytniej ciekawości,
nigdy też nie brał sobie szczerze do serca tego wszystkiego, co opowiadali starsi.
Świeżo zakochanemu w Kasieńce - młynareczce, nie było w głowie ani Msza Święta,
ani kłócące się diabły, lecz wiosenny spacer. Rozmarzony i zbawiony soczystą
zielenią łąk, lasu oraz nieustannym świergotem niedawno, co przybyłych ptaków,
które po nocnym deszczu kąpały się teraz w mocnych promieniach wiosennego słońca,
nie spostrzegł, kiedy znalazł się daleko od swego domu. Podśpiewując miłosne
pioseneczki, szedł coraz to głębiej w las, nie zwracając uwagi na to, że jasno -
zielone liście na drzewach zmieniały się w ciemne kolory, że i ptasi śpiew zamilkł,
a i raz za czas powiało przenikliwym, chłodnym wiatrem. Dopiero, gdy mu zaschło w
gardle od ciągłego śpiewu, ocknął się z marzycielskiego stanu. Rozejrzał się
uważnie wkoło i dreszcz przeszedł mu po plecach. Otóż on, który od dziecka zdążył
poznać prawie wszystkie zakątki pobliskich lasów, nie wiedział, gdzie jest. Stał na
środku leśnego rozdroża, nie wiedział skąd przyszedł i dokąd ma iść. W tym
właśnie momencie przypomniał sobie opowieści staruszka Jędrzeja o żarnowskim lesie,
o ogromnych dołach, jamach i pieczarach zamieszkiwanych przez czarty, z których raz po
raz bucha żar. Z pewnością inny na jego miejscu popadłby w panikę, każdy, ale nie
nasz Marcin - kowalczyk.
- Cóż też mogą zrobić mi diabły - pomyślał - one nie
mają nic do mnie. Solidnie w kuźni pracuję, rodzicom szacunek oddaję, a i żebrakowi,
który czasami zaplącze się koło obejścia, kromkę chleba dam, a że za Kasieńką
się oglądam. W tym momencie wyobraził sobie szczupłą sylwetkę Kasi, jej duże
rozbawione oczy, które figlarnie spoglądają na niego. Ta właśnie wizja ukochanej
dodała mu odwagi. Dzielnym krokiem ruszył w kierunku, z którego, wydawało mu się, że
przybył. Szedł i szedł, aż nagle ujrzał w ziemi ogromny dół, wokół niego
rozsypane złote monety. Marcin przetarł oczy, ale to nie był sen. Powoli zbliżył
się, zajrzał ostrożnie, nachylając się, do środka, lecz oprócz ciemności nie
widział nic.
- Czyżby to była piekielna pieczara, o której opowiadał Jędrzej? - zastanowił się
chwilę.
- Ale gdzie ogień i żar, gdzie czarty? A choćby naprawdę diabły tu mieszkały, to i
tak teraz są przy kaplicy - przypomniał sobie.
- Słoneczko już wnet chylić się będzie ku zachodowi, zachodowi ja jeszcze drogi do
wsi nie znam, czas ruszać dalej, co mi tam złote talary. Mówią, że pieniądze
szczęścia nie dają.
Odwrócił się i już miał odejść. Wtem nagle w uszach
zadźwięczały mu dukaty, jak gdyby przesypywane z ręki do ręki. Spojrzał w kierunku
błyszczącego złota.
- A jakbym tylko jednego talara zabrał, wybudował sobie dom i zamieszkał z Kasią?...
Podszedł niepewnie, schylił się i podniósł mieniącą się w słońcu monetę. Oczy
mu zabłysnęły.
- Jedna złota moneta to za mało, no bo jak już chałupę wystawię, to i nową kuźnię
zrobić trzeba, a i ojcu i matce starość zabezpieczyć. Ależ się też moja Kasieńka
będzie cieszyć z takiego bogatego narzeczonego!
Uklęknął i zaczął zbierać złote talary jeden za drugim i
pakować do kieszeni ile wejdzie, nie zastanawiając się nad niczym. Był już tak
obładowany, że prawie nie mógł wstać, nie miał już ani skrawka wolnego miejsca w
kieszeniach, a jeszcze pełno monet leżało na ziemi. Z trudem schylił się jeszcze raz
i parę monet wsunął za skarpety.
- No, to chyba już wystarczy - powiedział zadowolony do siebie - a teraz jak najszybciej
uciec z tego miejsca, bo jeszcze właściciel nadejdzie.
Odszedł parędziesiąt kroków, gdy nagle usłyszał za sobą ogromny
trzask i łomot, odwrócił się przestraszony i ujrzał łunę ognia tryskającą jak
wulkan z wielkiego dołu. W tym samym też momencie stanęło przed nim kilku potworny i
czarnych jak smoła diabłów.
- Ha, ha, haaa! - głośny śmiech rozległ się po lesie.
- Teraz mamy cię bratku złodziejaszku! Już ta twoja duszyczka z tego lasu się nie
wydostanie!
Było wszystko jasne dla Marcina, wpadł w czartowską pułapkę. Nie
darmo powtarzał stary Jędrzej: "Największą pokusą na świecie są
pieniądze".
- Cóż mam teraz począć? Boże pomóż! - westchnął Marcin rozpaczliwie.
- Przebaczcie mi, przebaczcie proszę! Oddam wszystko, co zabrałem.
I zaczął wyciągać talary z kieszeni.
- Błagam, tylko mnie wypuśćcie!
- Ha, haaa!! - zaśmiał się bezlitośnie jeden z diabłów i jego czarne jak węgle,
przeraźliwe oczy zaiskrzyły się.
- Jak śmiesz tak rozmawiać z panem Podziemia?! Na kolana głupcze!! - wrzasnął.
Marcin aż drgnął ze strachu, zimne krople potu spłynęły mu po
czole. "Już mi wszystko jedno i tak zginę, ale przynajmniej z honorem, bo nie
pozwolę, aby nazywano mnie głupcem" - pomyślał.
- Nigdy! Przenigdy! Tylko swojemu Bogu cześć oddaję i przed Nim klękam! Wolę zginąć
w piekielnym ogniu, a niżeli tobie albo któremukolwiek z was oddać pokłon!!
Zakończył swą przemowę Marcin i sam nie mógł uwierzyć, że
zdobył się na taką odwagę. Nastała długa cisza, którą przerwał, wydawałoby się,
najstarszy i też najbardziej paskudny diabeł z całego zgromadzenia.
- Podoba mi się chłoptasiu twoja odwaga. Ponieważ dzisiaj jest wyjątkowy dzień, dam
ci szansę. Zrobimy zawody - ciągnął dalej stary - trzy zakłady o twoją duszę i
jeden o złote talary. Jak wygrasz wszystkie cztery, to jesteś wolny i zabierasz złoto,
jak tylko trzy to jesteś wolny, a złoto pozostaje u nas. Jeśli przegrasz, biada tobie,
oj biada!
I zaczął się śmiać tak głośno i przeraźliwie, że Marcin zatkał sobie uszy, aby
nie ogłuchnąć. Po tym okropnym wybuchu radości, ciągnął dalej stary paskuda:
- A oto są zawody: kto szybciej biega, kto jest silniejszy, kto rzuci wyżej kamień i
czwarte, dodatkowe, kto głośniej zagwiżdże.
Marcin zdał sobie dokładnie sprawę z tego, że jego własne życie w tym momencie
zależy tylko od niego, że musi dać z siebie wszystko. Wiedział, że stoi przed
ciężkim zadaniem, ale jak ciężkim z tego jeszcze nie zdawał sobie sprawy. Pusty i
głuchy las zaczął przerażać chłopca. Raz za czas było słychać wycie wiatru
przerywane diabelskim śmiechem. Zwrócił się więc do Lucypera z prośbą, aby zawody
odbyły się w innym miejscu. Ten zaś pewny swojej wygranej zgodził się i kazał
Marcinowi iść w kierunku południowym. Już po paru minutach drogi las zaczął się
zmieniać w coraz to bardziej jaśniejszy, a z dala dolatywał śpiew ptaków.
- Stój! - usłyszał nagle.
- Tu odbędą się nasze zawody, a przeciwnikiem twoim będzie Belzebubek - oznajmił
Lucyper.
Przeciwnikiem Marcina okazał się niewielki diabełek diabełek czerwonych jak rubiny
oczkach. Spośród całej tej diabelskiej gromady wydawał się najbardziej sympatyczny.
- Widzisz tę polanę w oddali? - zapytał Belzebubem śmiesznym, skrzeczącym głosem.
- Tak, widzę - odpowiedział chłopiec.
- Ruszamy więc! Kto pierwszy dobiegnie tam - wskazał miejsce paluchem - ten wygra.
Marcin ścigając się po polnych wertepach kolegami ze wsi, nigdy nie
należał do ostatnich, ale też mało kiedy był pierwszy. Za wszelką cenę chciał
zobaczyć najpierw, na co stać małego czarcia, więc zaproponował:
- Przed prawdziwymi zawodami zawsze jest mała rozgrzewka. Przebiegnij się z dwa razy, a
ja po tobie. Potem staniemy w zawody.
Posłuszny diabełek bez słowa ruszył w kierunku polany oddalonej
około siedemset metrów. To, co zobaczył Marcin przeszło jego wyobrażenie. Ten
niepozorny paskuda biegł jak strzała. W tym momencie było dla niego jasne, że siła
mięśni i tak tu nie pomoże, że trzeba użyć sprytu. Widząc Belzebuba robiącego już
drugą rundę, zdał sobie sprawę, że pod tą czarną łepetyną z dwoma kozimi
różkami za wiele rozumu nie ma.
- Ja już dwa razy się rozgrzałem, teraz ty! - zawołał skrzecząco diabełek.
- Wiesz co? Ja jeszcze duchowo się przygotuję, a ty rozgrzej się za mnie.
Zaryzykował, mówiąc to, Marcin i z ciekawością patrzył jak
Belzebubem niezbyt chętnie, ale jednak, biegnie w kierunku polany. Nieopodal zaroślach
ujrzał Marcin małego szaraczka i wpadł mu do głowy wspaniały pomysł:
- Słuchaj Belzebubek - zwrócił się do powracającego z polany diabełka - ja w biegach
jestem mistrzem i mam już wielu uczniów, którzy szybko biegają, ale oczywiście nie
tak szybko jak ja! Spróbuj najpierw z jednym z moich uczniów. Kiedy z nim wygrasz, wtedy
obydwoje będziemy się ścigać, jeśli nie, to wtedy nie masz się co ośmieszać.
Patrz! To jest jeden z moich najmłodszych uczniów - wskazując na szaraka.
Czerwonooki diabełek popatrzył z ciekawością na zająca i zgodził
się na zawody z nim. Marcin podszedł od tyłu zwierzątko cichutko i krzyknął
"start!!". Spłoszony zając ruszył jak wystrzelony z procy w kierunku zielonej
polany, a za nim zdyszany długą wcześniejszą rozgrzewką czart. Szarak długimi susami
przeskakiwał krzaki i zarośla na leśnej drodze mknąc coraz szybciej. Zmęczony
Belzebubem próbował za wszelką cenę dogonić swego przeciwnika i widać było, że
dawał z siebie wszystko. Zwierzątko miało jednak rosnącą przewagę. Wkrótce obaj
zniknęli za drzewami. Po paru minutach coś zaszeleściło w oddali, był to ledwie żywy
diabełek, który resztkami sił powracał z polany, raz po raz przewracając się ze
zmęczenia.
- No i co, jak biega mój uczeń? Chcesz teraz ze mną spróbować?
- Nie!! - wykrzyknął Belzebubek - Nie! Pierwszy zakład wygrałeś!
Marcin aż podskoczył z radości, ale zaraz stary Lucyper stanął
koło niego i powiedział przez zaciśnięte usta:
- Nie ciesz się za wcześnie bratku, bo jeszcze nie jesteś na wolności. Te słowa były
jak kubeł zimnej wody dla Marcina. Stare diablisko miało rację "nie można
chwalić dnia przed zachodem słońca". Tak tez powtarzał stary Jędrzej. Marcina
przerażała sama myśl o tym, że przy następnych zawodach jego przeciwnikiem może
okazać się inny diabeł, jakaś sprytna i przebiegła bestia, bo po tym, co
zaprezentował Belzebubem, widać było, że rozumem nie grzeszy. Ku chłopca miłemu
zdziwieniu w drugich zawodach - o to, kto jest silniejszy - diabelska banda wytypowała
również czerwonookiego Belzebubka. "Teraz znaleźć tylko odpowiedniego
zastępcę" - pomyślał Marcin i zaczął badawczo rozglądać się po lesie. Czart
szybko ochłonął po wyczerpującym biegu i niecierpliwie pospieszał dziecko pytając,
dlaczego jeszcze nie zaczyna.
- Muszę przygotować się duchowo, ty zrób lepiej to samo - odparł Marcin.
Nie trzeba było dwa razy powtarzać Belzebubowi. Posłuszny jak zwykle
podszedł do najbliższego drzewa, objął go swymi czarcimi łapami, zakończonymi
pokaźnymi, podkręconymi pazurami i zaczął ściskać coraz mocniej i mocniej, aż jego
z natury i tak wypukłe oczy stawały się coraz to bardziej widoczne. Drzewo
zatrzeszczało i zaczęło powoli pękać, a ze szczelin wypływała soczysta żywica.
Marcin jak to zobaczył, aż oniemiał z przerażenia, już widział siebie w szatańskich
objęciach. Popadł w panikę i nie wiedział, co ma zrobić. Już nawet myślał o tym,
aby się poddać, gdy nieopodal w dużej jamie cos się poruszyło. Podszedł bliżej i
zobaczył ogromnego niedźwiedzia układającego się właśnie do snu.
- Słuchaj diabli synku - zaczął Marcin - z tego, co pokazałeś przed chwilą widać,
że siły ci nie brakuje, ale musisz wiedzieć pięknisiu, że i ja z rodu siłaczy
pochodzę. Mój pra pradziadek uważany był za najsilniejszego we wsi. Chodź ze mną,
kogoś ci pokażę.
Marcin skierował swoje kroki w stronę dużej jamy, wyścielonej
puszystym, zielonym mchem, wokół której rosły krzewy i drzewa chroniące ją doskonale
od wiatru.
- Popatrz - wyszeptał chłopiec, wskazując jednocześnie na zasypiającego niedźwiedzia
- to jest mój dziadek, duże chłopisko - dodał, uważnie spoglądając na Belzebubka.
- Jest już stary. - ciągnął dalej Marcin - chyba ze sto lat już ma, biedak ze
starości posiwiał, a i wzrok, i słuch odmawiają mu posłuszeństwa. Codziennie
przychodzę tu i pomagam mu wyjść z jamy, bo biedaka siły już całkowicie opuściły i
sam nie dałby rady. Nie chcę zgnieść cię już przy pierwszym uścisku Belzebubku,
lepiej spróbuj wpierw z moim słabym dziadkiem. Gdy staruszka pokonasz, staniemy w
zawody.
Czerwonooki diabełek w spokoju wysłuchał opowieści Marcina,
patrząc raz na niego raz na mruczącego "dziadka" w jamie. Po chwili
rozpędził się i z całą siłą wskoczył na zasypiającego niedźwiedzia. Zaczął po
nim tupać, podskakiwać, próbował objąć swoimi łapskami, ale to nie było drzewo,
lecz ogromne, puchate cielsko krzepkiego zwierzęcia. Rozespany kolos powoli otworzył
najpierw jedno potem drugie oko, przeciągnął się i ryknął groźnie. Widać było,
że wcale nie jest zachwycony sposobem budzenia go. Spojrzał na swój grzbiet i zerwał
się na cztery łapy. Widok czarnego piekielnika musiał go zdrowo przestraszyć. Z werwą
potrząsnął swoi ciałem, lecz długie pazury Belzebuba zaczepione były mocno w
sierści zwierzęcia. Niedźwiedź stanął na dwóch łapach i zaryczał głośno, ale
przeciwnika i to nie przestraszyło, więc zaczął tarzać się po ziemi. Marcin
przypatrując się walce z góry, zamknął oczy, widząc tylko czarny ogon diabełka
wystający spod niedźwiedzia. Rozpędził się i skoczył mu zamiast na plecy to prosto w
objęcia. To dla rozbudzonego "dziadka" było już za wiele. Wściekły
niedźwiedź zaczął ściskać diabła, obracać w łapach jak zabawkę, a w końcu wbił
swoje ostre zębiska w kark diabełka. Belzebubek zaskrzeczał i zawył z bólu,
następnie zwierzę jednym uderzeniem łapy wyrzucił ledwie żywego diabła z jamy,
myśląc, że jest już nieżywy i pomrukując zaczął układać się do snu. Marcin
podszedł do Belzebubka i zapytał:
- Siłujemy się teraz obaj?
Młody szatan nie miał na tyle siły, aby odpowiedzieć, tylko
przecząco pokręcił głową. Marcin bardzo się ucieszył, choć w gruncie rzeczy żal
mu się zrobiło głupiutkiego diabełka. O ileż wolałby, żeby na miejscu malucha był
teraz wstrętny i bezlitosny Lucyper.
Znowu nastała długa cisza, którą przerwał nagle, pojawiając się
koło chłopca, Lucyper. Był wściekły. Czarne, wypukłe oczy przeszywały Marcina od
stóp do głów, a jego długie ognisko zakończone strzępiastą kitą poruszało się
nerwowo raz w lewo raz w prawo.
- Jeszcze nie koniec - powiedział tylko i zniknął.
Marcin zaczął coraz bardziej wierzyć w siebie i swój spryt. Został
mu tylko jeden zakład o duszę, o czwartym zakładzie i złocie w tej chwili nawet nie
myślał. Zadziwiające było, jak szybko Belzebubek doszedł do siebie. Nie było na jego
ciele ani jednego znaku po przebytej niedawno, tak przecież ciężkiej, walce z
niedźwiedziem. Marcin zaczął się zastanawiać, dlaczego Lucyper ciągle wystawia do
zawodów młodziutkiego i głupiutkiego Belzebubka. Czyżby zawody z Marcinem były dla
niego sprawdzianem? Na to pytanie nie zdążył sobie odpowiedzieć, bo już stał przy
nim diabełek.
- Kto wyżej rzuci kamień, ale teraz bez rozgrzewki i zastępców, tylko ty i ja -
skrzecząco powiedział diabeł.
"A jednak czegoś nauczyła się bestyjka" - pomyślał Marcin i przytaknął
głową.
- Ja zaczynam! - oznajmił czarcik i wziął do łapy niewielki kamyk, zamachnął się
parę razy i rzucił go w górę.
Kamień mknął jak wystrzelony z procy w górę i górę, coraz wyżej
ponad wierzchołki drzew, aż zginął w przestworzach. Minęła jedna minuta, dwie trzy,
a kamień jeszcze nie spadł. Marcin z zadarta głową patrzył w górę i ze zdziwienia
otworzył usta. "To jest niemożliwe., jestem stracony." - pomyślał. W tym
właśnie momencie ujrzał w górze czarny punkcik, który robił się większy i
większy, w końcu spadł prosto pod jego nogi. Tym razem Belzebubek widząc minę
Marcina, klasnął z radości w łapy.
- Dobry Boże, tylko Ty możesz mi pomóc - westchnął chłopiec. Najwyższy nie
opuścił Marcina i w tej chwili, bo co tylko skończył cichą modlitwę, ujrzał na
gałęzi małego ptaszka i to był jego ratunek. Chłopiec szybko, sprawnie złapał
zwierzątko i ukrył w dłoniach. Belzebubek pospieszał:
- Weź w końcu kamień! Rzucaj! Na co czekasz?
Marcin schylił się i udał, że podnosi z ziemi kamień, następnie
zamachnął się zdrowo dwa razy, podniósłszy ręce do góry, otworzył dłonie.
Szczęśliwa z darowanej wolności ptaszyna wznosiła się w górę wysoko, wysoko do
nieba, na którym lśniła już czerwona zorza zachodzącego słońca. Marcin patrzył w
górę z a ptaszkiem, który bezgranicznie cieszył się swoją wolnością i myślał o
sobie. Czerwonooki diabełek stał z zadartą łepetyną i nerwowo poruszał prężnym
ogonem czekając na powrót kamienia, który przed paroma sekundami znikł w
przestworzach. Po upływie około kwadransa kamień jeszcze nie spadł na ziemię, ale
nieoczekiwanie pojawił się Lucyper, na którego widok Marcinowi zjeżyły się włosy na
głowie. Sierść miał nastroszoną, oczy wychodziły z orbit, ze spiczastych i długich
uszu wylatywał dym. Sprawiał takie wrażenie, jakby miał zaraz pęknąć ze złości.
Zwierzęta ze strachem uciekały mu z drogi, a leśne kwiaty chowały w liście strojne
główki. Powiało chłodnym wiatrem. Marcin cofnął się parę kroków przed piekielnym
czartem.
- Jesteś wolny - wysyczał przez zęby szatan - ale bieda tobie człowiecze, jak jeszcze
raz wpadniesz w moje ręce!
Marcin był tak przestraszony, że nawet nie drgnął na wiadomość o
wolności. Teraz Lucyper skierował swój nielitościwy wzrok na Belzebubka, który
trząsł się ze strachu jak osika na wietrze i dodał:
- A ty masz jeszcze jedną szansę, jeśli ją zmarnujesz, to przez najbliższych paręset
lat będziesz nadal tylko buty pucował!! - powiedział już nieco łagodniej Lucyper i
zniknął zostawiając zawodników samych.
Marcin nareszcie odetchnął, podniósł oczy ku górze i zrobił na piersiach znak
krzyża, na którego widok diabeł odskoczył na bok i zaskrzeczał.
- Czwarty zakład o złoto, ja zaczynam!
Widać było, że i Belzebubek miał już dosyć i chce mieć jak
najszybciej wszystko poza sobą. Nie czekając na odpowiedź Marcina, nabrał w płuca
powietrza i zagwizdał tak głośno, że zielone, soczyste liście zaczęły z drzew
opadać. Ucichło.
Marcin popatrzył na Belzebubka, który jak gdyby nigdy nic, usiadł na leśnym mchu i
powiedział:
- Teraz kolej na ciebie.
Pierwszą myślą, jaka przyszła chłopcu do głowy była: "nie chcę
złotych talarów, chcę tylko do domu jak najprędzej do rodziców, do mojej
Kasieńki". I wyobraził sobie postać młynareczki jako swojej żony w małym, ale
nowym domku, obok którego stała nowa kuźnia. Tak jak i poprzednio zabrzęczały mu
złote talary, tylko, że teraz musi na nie zapracować albo swoimi umiejętnościami albo
sprytem.
- Podajesz się? - usłyszał nagle za plecami.
- Nie! - odpowiedział stanowczo Marcin - To, co pokazałeś to już jest coś, ale nie
równa się z tym, co ode mnie usłyszysz.
I już wpadł mu do głowy nowy pomysł. Wyciągnął z kieszeni scyzoryk, odciął z
drzewa gałązkę i zaczął ją strugać.
- Co robisz? - zapytał ciekawy diabełek.
- Zobaczysz - opowiedział spokojnie chłopiec i zajął się swoją pracą.
Po chwili podszedł do Belzebubka i zaczął mu przymierzać na głowę
coś w rodzaju opaski.
- Co robisz? Co to? - pytał zniecierpliwiony diabełek.
Marcin jednak miał czas. Chodził po lesie, strugał dalej gałązkę i wesoło
podśpiewywał pod nosem, a mały diabełek chodził za nim jak cień i z ciekawością
przyglądał się jego pracy. Po dosyć długim czasie, gdy już pracę swoją
zakończył, podszedł do czarcia i powiedział poważnie:
- Słuchaj diabełku, mam tu dla ciebie drewnianą opaskę, którą powinieneś założyć
na głowę kiedy będę gwizdać, aby ci nie pękła na połowę.
Belzebubek oniemiał, przerażonymi, rubinowymi oczkami patrzył na
śmiertelnie poważną twarz Marcina. Chwilę po tym, rzucił na ziemię drewnianą
opaskę i zaczął uciekać krzycząc:
- Wolę sto lat buty w piekle pucować, a niżeli z Marcinem w zawody startować!!!
I znów nastała długa cisza, ale tym razem Lucyper nie pojawił się. Obok Marcina stał
duży worek z lśniącymi talarami. Chłopiec zarzucił wór na plecy, uśmiechnął się
do siebie i powiedział głośno:
- Nie taki diabeł straszny jak go malują! |