ŻEGOCINA - TEKSTY  ZRÓDŁOWE

    Poniższy tekst pochodzi z książki Jana Szatsznajdera pt. "CICHOCIEMNI. Z POLSKI DO POLSKI" wydanej przez Krajową Agencję Wydawniczą. Na stronach 200 - 2004 znajduje się fragment poświęcony pilotowi Leszkowi Owsianemu i jego relacja z lotu nad ogarnietą powstaniem Warszawę. Podczas powrotu znad Warszawy do Brindisi w dniu 17 sierpnia 1944 roku  pilotowany przez niego samolot został trafiony i musiał przymusowo lądować. Zginął tylko radiotelegrafista plutonowy Stegan Bohanes (pisany przez autora książki błędnie jako Bochanes), zestrzelony przez Niemców podczas skoku na spadochronie, co stało się w Łąkcie Górnej koło Żegociny, w powiecie bocheńskim.

     Pierwszy lot do Polski zaliczam 28 maja 1944 r. Leciałem z załogą sierż. Zabłockiego jako II pilot. Na zapoznanie się z trasą. Miałem mieć na wszystko oczy otwarte. Po minięciu Tatr otworzyłem boczną szybkę. Po lalach wdychałem polskie powietrze. Zasobniki zrzucaliśmy gdzieś w Lubelskiem. Dwa dni później kolejny lot z załogą Zabłockiego. Tym razem w Kieleckie. Dokładne miejsce zrzutu znał tylko nawigator. l on naprowadzał na cel. Po naszym świetlnym sygnale musiała odpowiedzieć ziemia, również umówionym. Kiedy zapalały się światła na zrzutowisku wytyczające kierunek - schodziliśmy w dół, pod wiatr i z ok. 100 metrów wyrzucaliśmy zasobniki i paczki.
      31 maja 44 r. leciałem już samodzielnie do Jugosławii. W rejonie Lubiany zrzucałem broń i lekarstwa oddziałom partyzanckim Tito. W czerwcu wylatałem 67 godzin i 30 minut. 6-krotnie wyprawiano mnie do Jugosławii i 5-krotnie do północnych Włoch. Loty trwały od 3 godzin i 40 minut do 8 godzin i 20 minut. Raz, pamiętam, skracałem drogę (10 czerwca) i przeleciałem nad przyczółkiem Anzio. Było bardzo "gorąco". Swoi ostrzelali mnie serdecznie i z morza i z przyczółka.
      Lipiec był dla sierżanta Owsianego miesiącem rekordowym. Przebywał w powietrzu 118 godzin i 45 minut. W książce lotów odnotowano 12 wypraw do północnych Włoch, 2 do Polski i 2 do Jugosławii. Najdłuższy lot trwał 9 godzin i 15 minut. Zrzucał wówczas broń w Alpach francuskich. W lipcu przeżył też inną przygodę. 27 wystartował z zasobnikami do Polski. Awaria podstawowego przyrządu. Zdekompensowała się busola. Odchyłka sięgała 15°. - Znalazłem się nad Belgradem. "Halifaxa" chwyciły w stożek reflektory. Atakował nas także nocny myśliwiec. Broniliśmy się skrętami, unikami. Wystrzelaliśmy też sporo amunicji. Z niesprawną busolą nie było po co lecieć dalej. Zawróciliśmy na lotnisko Campo Cassale.
     1 sierpnia 1944 r. sierż. Owsiany wracał z lotu do kraju. Na miejscu dowiedział się, że wybuchło Powstanie Warszawskie. Na lotnisku wrzało. 4 sierpnia poleciały do Warszawy bez zezwolenia brytyjskiego dowództwa 4 załogi2). "Halifax" Owsianego zrzucał 3 sierpnia zasobniki z zaopatrzeniem w Jugosławii, a 4 - gdzieś w Polsce. Dwa dni później kolejna wyprawa do Jugosławii. I - 8 sierpnia 1944 r. Kierunek Warszawa ! Startują 3 załogi. W tym Owsianego. Ten lot trwał 10 godzin i 5 minut. Już po minięciu Kielc trasę wytyczały łuny pożarów. Warszawa płonęła.
      - Straszny to widok. Lecieliśmy nisko. Nie wyżej niż 80 metrów nad ziemią. Przed mostem Kierberdzia ostro skręciłem w lewo. Do celu (Plac Napoleona) dolatywałem od Nowego Światu, tuż nad dachami domów. W kabinie było pełno dymu, ale widoczność była o niebo lepsza, niż na wyższym pułapie. Zasobniki i paczki dotarły do powstańców. Znacznie później dowiedziałem się od podchorążego plutonowego, który odbierał zrzut, iż "trafiliśmy" idealnie. Nad ranem, bez przeszkód ląduję w bazie. Byliśmy bardzo zmęczeni. W skład załogi wchodzili wówczas: II pilot - por. Radecki, nawigator kpt Schoffer, radiotelegrafista - chor. Bochanes, strzelec ogonowy - st. strz. Luck, mechanik pokładowy - st. sierż. Denisienko i dispatcher - ppor. Bednarski. Obstąpili mnie mechanicy. "Powiedz jak wygląda Warszawa?" Odpowiedziałem: "Przejedźcie dłońmi po szybach kabiny". Były czarne od sadzy.
     Nad Warszawą - mówi Owsiany - byłem jeszcze 9, 12 14 i 15 sierpnia 1944 roku. Nasze zasobniki jestem pewien, wszystkie dotarły do celu. Wracaliśmy jak zwykle - odprężeni i zadowoleni, a zarazem napięci. Gdzieś po 50 minutach lotu słyszę w słuchawkach głos nawigatora: "Ciągnij w górę, przed nami Tatry". Teraz trzeba bardzo uważać. Od pewnego czasu aktywne są nocne myśliwce Luftwaffe. Wykończyli już dwie nasze załogi. Zwiększam obroty silnika, nabieram wysokości. Naraz czuję potężne szarpnięcie. Jakaś siła wyrywa mi stery z rąk. Przyciągam wolant. Bez skutku. Stawia opór. Pomaga drugi pilot. Nos "Halifaxa" nadal poniżej horyzontu. Schodzimy w dół. Kojarzę w ułamku sekundy szarpnięcie maszyną z krótkim błyskiem odbitym w szybkach kabiny. Oberwaliśmy. Zdaję sobie sprawę, że Tatr nie przeskoczę. Uszkodzeniu uległ ster wysokościowy. Skakać! - Krzyczę do mikrofonu. Kiedy wydawało mi się, że wszyscy są już za burtą, stwierdzam, że nie mam spadochronu ...
     Tu mała dygresja. W samolotach bombowych cala załoga ma na sobie tylko szelki. Spadochrony spoczywają obok stanowisk, w uchwytach. Są to spadochrony piersiowe. Zgodnie z regulaminem, po komendzie "skakać" mechanik pokładowy powinien podać I pilotowi spadochron. I opuszczać statek powietrzny dopiero jako nr 4. Widać zapomniał o tym lub wcześniej wyskoczył. Byłem pewien, że wszyscy opuścili już pokład "Halifaxa", a więc: II pilot - sierż. Kretowicz, nawigator - kpt. Schoffer, radiotelegrafista - chor. Bochanes, strzelec ogonowy - st. strz. Luck, mechanik pokładowy - st. sierż. Denisienko, dispatcher - por. Banhard i nawigator - por. Łopuszański. Dla dwóch ostatnich była to pierwsza wyprawa bojowa. Nie mam wyboru. Dodaję gazu. Pierwsze, co robię, to kładę "Halifaxa't w głęboki skręt. Zmieniam kierunek o 180 stopni. By odskoczyć na nizinę i od niebezpiecznego miejsca. Ocalenia szukać mogę jedynie w przymusowym lądowaniu. Kiedy wydawało mi się, że już wieczność minęła, spoglądam przez ramie do tyłu. Włosy mi stają jeżą. Przy włazie wyjściowym - strzelec pokładowy, starszy szeregowy Luck. Pocisk artyleryjski wyrwał solidną dziurę przed tylną wieżyczką. Uszkodził cięgła steru. I chyba łączność Łucka ze mną. Bo gdyby doszedł do niego mój rozkaz, to nie miał prawa tu być. Krzyczę: Skacz, skacz ! - A ty? - mówi do mnie. - Ja nie mam spadochronu... Luck wyciąga z uchwytu spadochron. Podaje. Nie mogę go jednak założyć. Puszczę kolumnę sterową, zwalimy się w dół... Skacz ! - krzyczę ponownie. - Nie, jak ty nie, to i ja zostaję. - OK. Stań wobec tego za mną, za pancerną płytą i trzymaj się mocno. Spróbuję wylądować...
      Zapalam reflektor. Ma mocne światło. Lecimy nad lasem. Wypatruję kawałka pola. Kątem oka dostrzegam, iż lewym skrzydłem ścinam już kawałek dachu jakiejś chałupy. Prawym też o coś zawadzam. Wyłączam iskrownik. Ziemia tuż, tuż. I nic więcej nie pamiętam...
        - Wprost wierzyć mi się nie chce, że udało się panu mimo nocy wylądować i... przeżyć przyziemienie. Było to mistrzowskie lądowanie...
     Owsiany przez kilkadziesiąt sekund milczy. - Miałem dużo szczęścia - mówi po chwili. W bakach było jeszcze 6000 litrów benzyny. Gdyby to wybuchło...? Otóż, ścinając dach domu i obory (jeden z dwóch synów gospodarzy został ranny, zostały też zabite - koń i krowa) wytraciłem trochę szybkości. Maszyna prasnęła o świeżo zaorane pole. Pękł kadłub samolotu tuż za kabiną polotów. Lucka wyrzuciło ze 30 metrów (złamał sobie tylko palec u ręki), a ja wyleciałem jak z procy przez kabinę. Po jakimś czasie powracała świadomość. Żyłem. Leżałem na polu niczym bezwładna kłoda. Ból i zimno. Krew zalewała mi oczy. Poharatało mi solidnie prawą rękę. Połamałem żebra, poraniłem twarz i głowę. Ale nogi miałem całe. Znalazł mnie wreszcie Luck i powiedział: "Ale ty wyglądasz"..
       Koło szczątków maszyny, po jakimś czasie znalazło się kilkanaście osób. Przeniesiono mnie ostrożnie do chałupy Synowca - gospodarza uszkodzonego domu. Znaleźli się też "leśni". Wymontowali wszystkie karabiny maszynowe i pozostałe taśmy z amunicją. I zniknęli w ciemności nocy. Za nimi opuszczali wioskę Dębina koło Okulic (kilkanaście kilometrów na płd. - wsch. Od Bochni) mężczyźni z tej wioski. Jak przyjedzie Gestapo, mogliby mieć się z pyszna.
     Tymczasem ja mdlałem i przytomniałem. Nie wiem, kto opatrzył prowizorycznie moje rany. Jak przez mgle dochodziły do mnie słowa. Któryś z leśnych powiedział - myśląc, że nie słyszę: "Nie możemy go ze sobą zabrać, bo wykituje nam na wozie. Niech idzie do niewoli. Luck poszedł z nimi. Zostałem z gospodynią. Lamentowała: A kto mi zwróci za konia i krowę?" Pokazuję na buty. - Niech pani wyjmie ukryte pudełko i otworzy. W tzw. "ascape box" były dolary i sztabka złota, busola, mapa Europy na jedwabnej chusteczce, tabliczka czekolady itp. "A co ja za to kupię?" - Niech się pani nie martwi, mąż będzie wiedział, co z tym fantem zrobić. Powinno starczyć na pokrycie szkód. Już po wojnie pan Leszek Owsiany dowiedział się, ze dwa dni później Synowców sterroryzowali jacyś dwaj bandziorzy i zabrali pozostawione przez niego pieniądze.
     Około godziny 6 byli już gestapowcy. Jeden z nich zerwał mi z munduru lotniczą gapę, dołożył kolbą w zęby i wyzwał od świń. A po chwili, już po polsku (mówił czysto) powiedział: "Pięknie witamy na polskiej ziemi. Gratuluję. Wojna dla pana już się skończyła". I ostro: "Gdzie reszta kolegów?" - Wyskoczyła, odpowiadam. - "Co to za jednostka? Skąd wracaliście...?" Milczałem. Wolno mi było podać wyłącznie nazwisko i imię, stopień wojskowy i numer ewidencyjny (793200).
      Sierżanta Owsianego przewieziono na lotnisko Rakowice w Krakowie. Wrzucono nieprzytomnego do jakiejś piwnicy, bez opatrunku. - Gdyby nie pomoc zacnego strażnika - Ślązaka - pewnie bym nie przeżył. Po jakiejś chwili wszedł do celi, pomógł mi się ułożyć, zapytał: "Ty Polak?". - Tak - odpowiedziałem. "To zaraz przyniosę kubek mleka, tylko nie godaj".
      Po trzech dniach znalazł się Owsiany w izbie chorych w wojennym szpitalu niemieckim w Krakowie. Miejscowy fryzjer (Polak) przy goleniu poinformował rannego pilota, że chorąży Bochanes (radiotelegrafista) - nie żyje. Nie otworzył się spadochron. Zginął koło Żegocina, tj. około 30 kilometrów od miejsca przymusowego lądowania "Halifaxa" ....
       Do obozu jenieckiego w Łambinowicach przywieziono sierż. Owsianego na noszach. Bardzo powoli powracał do zdrowia. Pod koniec stycznia 1945 r. ewakuacja obozu. Po 7 tygodniach marszu jeńcy dotarli do Kassel. Tam 7 kwietnia oswobodzili ich obóz amerykańscy żołnierze. W drugi dzień świąt Wielkiej Nocy był już Owsiany w Anglii. Tu dowiedział się, że pozostała szóstka z załogi zestrzelonego "Halifaxa" walczyła w partyzantce, doczekała wyzwolenia i via Odessą dotarła statkiem do Anglii pod koniec marca 1945 roku.
      Po kilkumiesięcznym wypoczynku, już w 1946 roku, Leszek Owsiany zasiada znowu za sterami (ulepszonego) "Halifaxa". Dywizjon bombowy (301) "Ziemi Pomorskiej - Obrońców Warszawy" podporządkowano Transport Command. Wyprawy do Włoch i Grecji mają tym razem charakter pokojowy. Miejsce broni i amunicji zajmuje żywność, lekarstwa i odzież.
1      2 października 1946 roku Leszek Owsiany jest już w kraju, w rodzinnym domu pod Władysławowem. Od kolegi, również pilota, ale myśliwca Witolda Nowoczyna przewozi list do jego siostry Marii. Wkrótce byli już małżeństwem. Osiedlili się w 1947 roku w Mieroszowie, koło Wałbrzycha. Jakiś czas Owsiany prowadził z siostrą ogrodnictwo. Co najmniej 8 lat przepracował w "Stolbudzie", a od 1974 jest konserwatorem w Wojewódzkiej Komendzie Milicji Obywatelskiej w Wałbrzychu. Cenią tu wszyscy jego fachowość i złote ręce do roboty.
      Kończymy rozmowę. - Zostaliśmy sami jak palec - mówi pani Maria. Najmłodszy - Krzysztof studiuje konserwację zabytków w Toruniu, Leszek (por. MO) przeniósł się do Wejherowa, córka Elżbieta jest również w tym mieście, pracuje w szpitalu jako oddziałowa.
      Dopowiem od siebie, że pan Leszek Owsiany jest prawdopodobnie jedynym pilotem eskadry 1586 mieszkającym w kraju, który w sierpniu 1944 roku dokonywał zrzutów broni i amunicji w okresie Powstania Warszawskiego. Jest też członkiem honorowym Komitetu Budowy Pomnika Powstania Warszawskiego. Ale chyba tylko dlatego, że jest człowiekiem bardzo skromnym, nie znalazł się w grupie pierwszych wyróżnionych Warszawskim Krzyżem Powstańczym.

Przypisy:
2.) W tym to dniu - 4 sierpnia 1944 r. - poleciało do Warszawy 14 samolotów nie - cztery (7 polskich i 7 brytyjskich), wykonały zrzuty na Warszawę 3 polskie, zginęło 5 załóg brytyjskich. Por.: Józef Garliński, "Politycy i żołnierze". Londyn 1971, s. 214 i 215.

[wstecz]                                                                                              [WOJENNY EPIZOD Z PODNIEBNEGO FRONTU]