ŻEGOCINA - TEKSTY  ZRÓDŁOWE

RELACJA WŁODZIMIERZA BERNHARDTA

  Włodzimierz Bernhardt
Włodzimierz Bernhardt

    Włodzimierz Bernhardt - pilot Dywizjonu 300, żołnierz AK, później mieszkaniec Kalifornii. Jego ojciec był profesorem, wykładowcą na uniwersytecie w Liege (Belgia). Po uzyskaniu matury Włodzimierz Bernhardt przyjechał do kraju, aby odbyć służbę wojskową i wstąpił do szkoły podchorążych rezerwy piechoty, po skończeniu której otrzymał przydział do jednego z liniowych pułków. Wziął udział w kampanii wrześniowej; walczył m. in. w bitwie pod Kockiem. Potem jego szlak bojowy zaprowadził go do Francji (3 pułk pierwszej dywizji grenadierów - Coetguidan). Po klęsce Francji przedstał sie do Anglii, ukończył tam kurs lotniczy i został lotnikiem. Po pewnym czasie znalazł się w Dywizjonie nr 300. Wreszcie otrzymał rozkaz wyjazdu do Dywizjonu 301, stacjonującego w Brindisi, we Włoszech. Odbył kilka lotów nad powstańczą Warszawę. W zastępstwie chorego członka załogi kpt. Leszka Owsianego znalazł się w "Halifaxie" zestrzelonym 17 sierpnia w okolicach Łąkty Górnej. Po wojnie napisał wspomnienia, które przekazał Melchiorowi Wańkowiczowi, który wykorzystał je w I tomie trylogii wojennej "Atlantyk - Pacyfik". W 42 rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego rozmawiał z nim redaktor "Tygodnika Polskiego" Adolf Myć. Zapis tej rozmowy opublikowano w Tygodniku Polskim" nr 32 (196) z dn. 10 sierpnia 1986 r.

Z Brindisi nad płonącą Warszawą (fragment)

      Byłem parę razy nad palącą się i dymiąca Warszawą i Kampinosem. Lataliśmy wówczas na Wellingtonach i Halifaxach. Te ostatnie były słabo uzbrojone i wyjątkowo mało zwrotne. Do Polski lecieliśmy nad Jugosławią i Węgrami. Nad Warszawą robiłem zrzuty na Plac Napoleona i na Plac Krasińskich, a nad Kampinosem w okolicy wsi Wiersze i Zaborów Leśny.. Według relacji mojego brata, były to wyznaczone dla nas miejsca zrzutów. Proszę sobie wyobrazić, że tej nocy, kiedy dokonywałem wraz z innymi załogami zrzutów nad Puszczą Kampinoską, podejmował je właśnie obecny przy naszej rozmowie mój brat stryjeczny. Dziwna zbieżność losu, ja w górze, a on o siedem lat młodszy ode mnie jako powstaniec z Żoliborza i Marymontu przyszedł z oddziałem po tak niezbędne zaopatrzenie w amunicję, granatniki i lekarstwa.
     Mój ostatni lot nad Warszawą był bardzo dziwny od samego początku. Podczas odprawy dowódca dywizjonu przydzielał zadania i nagle zadzwonił telefon. Jak się okazało zachorował ciężko jeden z członków ekipy Leszka Owsianego. Dowódca postawił krótkie pytanie: kto na ochotnika w zastępstwie? Poderwało się kilku kolegów, zresztą wszyscy byli ochotnikami. Wybór padł jednak na mnie. Tuż przed startem przy samolocie okazało się, że do załogi przydzielono pilota i nawigatora nowej załogi na lot zapoznawczy, a ja jestem ponad stan. Nie było czasu na wyjaśnienia, jak to się stało; wystartowaliśmy. Za nami zostało lotnisko w Brindisi, później głęboki zwrot i lecimy nad Jugosławią, mijamy Węgry i od wschodniej strony Zakopanego wchodzimy na teren Polski. Mijamy oświetlone Zakopane, które w jednym momencie pogrąża się w ciemnościach; zawiodła niemiecka spostrzegawczość i system ostrzegania. Dla nas jest to wiadomość, że jesteśmy tej nocy pierwszą załogą lecącą nad Warszawę. Zaraz potem schodzimy lotem koszącym do wysokości 400, 500 stóp, to jest około 150 metrów. Na takiej wysokości będziemy już lecieć do samego celu. Daje to nam gwarancję ucieczki przed artylerią przeciwlotniczą. Z lotniska wystartowaliśmy o godzinie 19.30, a więc jeszcze za dnia, tymczasem zamiast głębokiej nocy horyzont jakby rozjaśniał się i im dłużej lecimy, tym bardziej zmienia swoje kolory, aż staje się zupełnie czerwony, przykryty jakby brudnymi chmurami. Nie mamy żadnych wątpliwości, to pali się Warszawa. Jest już północ, mijamy Wisłę i przechodzimy na jej lewy brzeg biorąc kurs prosto na cel. Do Warszawy jeszcze około 200 kilometrów, a załoga przygotowuje się już do wykonania zadania. Napięcie rośnie, zrzut musi być precyzyjny. Tam czekają przecież na naszą pomoc wykrwawiający się powstańcy. Mijamy Warszawę bokiem i lecimy prosto nad Kampinos. Zaczyna rąbać do nas niemiecka artyleria, uciekamy. Wszyscy wytężamy wzrok, tutaj musi być gdzieś miejsce zrzutu. W końcu ktoś woła z załogi, że jest tam istotnie, zapalają się ogniska. Schodzimy tak nisko, że w światłach reflektorów nawigacyjnych rozpoznajemy liście drzew. Dajemy świetlny sygnał rozpoznawczy, robimy zakręt, by zaraz wrócić i dokonać zrzutu. Leszek Owsiany prowadzi maszynę bardzo dokładnie, nadchodzi na cel, komenda, zwolnienie luków, wyrzucenie ręczne paczek i zadanie wykonane, w końcu ulga. Gasimy światła i bierzemy kurs powrotny. Przed Tarnowem nabieramy wysokości, aby przejść Tatry. Ja idę w głąb kadłuba, siadam, żeby spokojnie zjeść kolację, za chwilę trzeba będzie założyć maski tlenowe. W tej samej minucie pociski przeszywają wnętrze samolotu. Widzę w kabinie jakieś zamieszanie, to moi koledzy szykują się do skoku. Wypadki toczą się błyskawicznie. Idę do Leszka i pytam: jaka jest sytuacja, przecież silniki grają równo i to dodaje mi trochę nadziei. Siadam za sterami drugiego pilota i staram się pomóc opanować samolot, nic z tego. Zrozumiałem, że mamy zrąbane stery i cała hydraulikę. Sytuacja była aż nadto jasna. Podaję Leszkowi spadochron i skaczę. Kołysząc się na spadochronie widzę, jak nasz samolot w śmiertelnym zakręcie kończy swój żywot. Taki był mój ostatni lot nad Warszawą z 16 na 17 sierpnia.
-
  A. Myć: Dalsze losy pana, jak pisał Melchior Wańkowicz, związane były z walką partyzancką.
       Tak, wylądowałem na drzewie i wisząc tak zastanawiałem się jak zejść na dół. W końcu udało mi się rozhuśtać pasy i dosięgnąć pnia. Zwolniłem pasy i zgramoliłem się na ziemię. Usiadłem pod drzewem i usiłowałem zapalić papierosa, ale nie było to łatwe. Ręce niezależnie od mojej woli wykonywały nie te ruchy. To nerwy. W końcu postanowiłem oddalić się od tego miejsca, jednak wokół słyszałem strzały i na horyzoncie zaczęły zawisać świetlne petardy. To ostudziło moje chęci. Po jakimś czasie wyszedłem z lasu na polną drogę. Nieopodal zabudowań wiejskich dostrzegłem idącego mężczyznę. Szliśmy prosto na siebie, minęliśmy się, on obejrzał się za mną, a ja za nim. Podszedłem i wytłumaczyłem, w jakiej jestem sytuacji, nie miałem wyboru. Lasy, z których wyszedłem były pełne Niemców, a zbliżał się już ranek. Spotkanie z nieznajomym okazało się dla mnie zbawienne. Odprowadził mnie do znanego sobie gospodarstwa i kazał czekać. Wkrótce przyszli partyzanci i zabrali mnie. Tak trafiłem, unikając niewoli, do oddziału Meteora, skoczka, jednego z cichociemnych. Oddział nasz przydzielony był do 16 pułku piechoty AK Tarnów. W oddziale tym walczyłem do połowy października 1944 roku. Lekko postrzelony zostałem ulokowany w jednym z zaprzyjaźnionych gospodarstw. Byli to wspaniali ludzie, a ich dwunastoosobowa rodzina była prawdziwą ostoją dla partyzantów. Gospodarz ten nazywa się Franciszek Kapusta "Ze Dwora" - jak określa go miejscowa ludność. Chce go zresztą teraz odwiedzić. Tuż po moim zestrzeleniu wydano rozkaz z RAF, aby zestrzelone załogi samolotów nie walczyły w oddziałach partyzanckich, tylko ukrywały się, czekając na przerzut do Anglii. Dla mnie oznaczało to koniec walk partyzanckich.
   Chciałbym przy tej sposobności wspomnieć i o tym, że podczas mojego pobytu w oddziale partyzanckim trafiłem na gazetę krakowską. Czytając różne ogłoszenia spostrzegłem i takie "Maciej Bernhardt poszukuje swojego ojca, matki i siostry". Nie miałem żadnych wątpliwości, to był mój brat stryjeczny. Udałem się pod wskazany adres do Krakowa, ale gospodarze mieszkania zaparli się, że nikogo takiego ma i nie znają mężczyzny o takim nazwisku. Nie przyjęli też listu, który chciałem zostawić. Wróciłem do lasu i wysłałem łącznika, aby zostawił list, ale i jemu się nie powiodło. Po wojnie dopiero się dowiedziałem, że istotnie był tam i dał takie ogłoszenie. Po powstaniu znalazł się w transporcie kolejowym i w obawie, że wiozą ich do Oświęcimia, uciekł w pobliżu miejscowości Słomniki tuż koło Karkowa. Znalazł chwilowe schronienie u rodziców swego kolegi. W takich oto okolicznościach nasze losy dwukrotnie zbiegały się podczas wojny w sposób zupełnie dziwny, jednak do końca wojny nie spotkaliśmy się.

[POWRÓT]                                                                                              [WOJENNY EPIZOD Z PODNIEBNEGO FRONTU]