Z Brindisi nad płonącą Warszawą (fragment)
Byłem parę razy nad palącą się i dymiąca Warszawą i
Kampinosem. Lataliśmy wówczas na Wellingtonach i Halifaxach. Te ostatnie były słabo
uzbrojone i wyjątkowo mało zwrotne. Do Polski lecieliśmy nad Jugosławią i Węgrami.
Nad Warszawą robiłem zrzuty na Plac Napoleona i na Plac Krasińskich, a nad Kampinosem w
okolicy wsi Wiersze i Zaborów Leśny.. Według relacji mojego brata, były to wyznaczone
dla nas miejsca zrzutów. Proszę sobie wyobrazić, że tej nocy, kiedy dokonywałem wraz
z innymi załogami zrzutów nad Puszczą Kampinoską, podejmował je właśnie obecny przy
naszej rozmowie mój brat stryjeczny. Dziwna zbieżność losu, ja w górze, a on o siedem
lat młodszy ode mnie jako powstaniec z Żoliborza i Marymontu przyszedł z oddziałem po
tak niezbędne zaopatrzenie w amunicję, granatniki i lekarstwa.
Mój ostatni lot nad Warszawą był bardzo dziwny od samego
początku. Podczas odprawy dowódca dywizjonu przydzielał zadania i nagle zadzwonił
telefon. Jak się okazało zachorował ciężko jeden z członków ekipy Leszka Owsianego.
Dowódca postawił krótkie pytanie: kto na ochotnika w zastępstwie? Poderwało się
kilku kolegów, zresztą wszyscy byli ochotnikami. Wybór padł jednak na mnie. Tuż przed
startem przy samolocie okazało się, że do załogi przydzielono pilota i nawigatora
nowej załogi na lot zapoznawczy, a ja jestem ponad stan. Nie było czasu na wyjaśnienia,
jak to się stało; wystartowaliśmy. Za nami zostało lotnisko w Brindisi, później
głęboki zwrot i lecimy nad Jugosławią, mijamy Węgry i od wschodniej strony Zakopanego
wchodzimy na teren Polski. Mijamy oświetlone Zakopane, które w jednym momencie pogrąża
się w ciemnościach; zawiodła niemiecka spostrzegawczość i system ostrzegania. Dla nas
jest to wiadomość, że jesteśmy tej nocy pierwszą załogą lecącą nad Warszawę.
Zaraz potem schodzimy lotem koszącym do wysokości 400, 500 stóp, to jest około 150
metrów. Na takiej wysokości będziemy już lecieć do samego celu. Daje to nam
gwarancję ucieczki przed artylerią przeciwlotniczą. Z lotniska wystartowaliśmy o
godzinie 19.30, a więc jeszcze za dnia, tymczasem zamiast głębokiej nocy horyzont jakby
rozjaśniał się i im dłużej lecimy, tym bardziej zmienia swoje kolory, aż staje się
zupełnie czerwony, przykryty jakby brudnymi chmurami. Nie mamy żadnych wątpliwości, to
pali się Warszawa. Jest już północ, mijamy Wisłę i przechodzimy na jej lewy brzeg
biorąc kurs prosto na cel. Do Warszawy jeszcze około 200 kilometrów, a załoga
przygotowuje się już do wykonania zadania. Napięcie rośnie, zrzut musi być
precyzyjny. Tam czekają przecież na naszą pomoc wykrwawiający się powstańcy. Mijamy
Warszawę bokiem i lecimy prosto nad Kampinos. Zaczyna rąbać do nas niemiecka artyleria,
uciekamy. Wszyscy wytężamy wzrok, tutaj musi być gdzieś miejsce zrzutu. W końcu ktoś
woła z załogi, że jest tam istotnie, zapalają się ogniska. Schodzimy tak nisko, że w
światłach reflektorów nawigacyjnych rozpoznajemy liście drzew. Dajemy świetlny
sygnał rozpoznawczy, robimy zakręt, by zaraz wrócić i dokonać zrzutu. Leszek Owsiany
prowadzi maszynę bardzo dokładnie, nadchodzi na cel, komenda, zwolnienie luków,
wyrzucenie ręczne paczek i zadanie wykonane, w końcu ulga. Gasimy światła i bierzemy
kurs powrotny. Przed Tarnowem nabieramy wysokości, aby przejść Tatry. Ja idę w głąb
kadłuba, siadam, żeby spokojnie zjeść kolację, za chwilę trzeba będzie założyć
maski tlenowe. W tej samej minucie pociski przeszywają wnętrze samolotu. Widzę w
kabinie jakieś zamieszanie, to moi koledzy szykują się do skoku. Wypadki toczą się
błyskawicznie. Idę do Leszka i pytam: jaka jest sytuacja, przecież silniki grają
równo i to dodaje mi trochę nadziei. Siadam za sterami drugiego pilota i staram się
pomóc opanować samolot, nic z tego. Zrozumiałem, że mamy zrąbane stery i cała
hydraulikę. Sytuacja była aż nadto jasna. Podaję Leszkowi spadochron i skaczę.
Kołysząc się na spadochronie widzę, jak nasz samolot w śmiertelnym zakręcie kończy
swój żywot. Taki był mój ostatni lot nad Warszawą z 16 na 17 sierpnia.
- A. Myć: Dalsze losy pana,
jak pisał Melchior Wańkowicz, związane były z walką partyzancką.
Tak, wylądowałem na drzewie i wisząc tak
zastanawiałem się jak zejść na dół. W końcu udało mi się rozhuśtać pasy i
dosięgnąć pnia. Zwolniłem pasy i zgramoliłem się na ziemię. Usiadłem pod drzewem i
usiłowałem zapalić papierosa, ale nie było to łatwe. Ręce niezależnie od mojej woli
wykonywały nie te ruchy. To nerwy. W końcu postanowiłem oddalić się od tego miejsca,
jednak wokół słyszałem strzały i na horyzoncie zaczęły zawisać świetlne petardy.
To ostudziło moje chęci. Po jakimś czasie wyszedłem z lasu na polną drogę. Nieopodal
zabudowań wiejskich dostrzegłem idącego mężczyznę. Szliśmy prosto na siebie,
minęliśmy się, on obejrzał się za mną, a ja za nim. Podszedłem i wytłumaczyłem, w
jakiej jestem sytuacji, nie miałem wyboru. Lasy, z których wyszedłem były pełne
Niemców, a zbliżał się już ranek. Spotkanie z nieznajomym okazało się dla mnie
zbawienne. Odprowadził mnie do znanego sobie gospodarstwa i kazał czekać. Wkrótce
przyszli partyzanci i zabrali mnie. Tak trafiłem, unikając niewoli, do oddziału
Meteora, skoczka, jednego z cichociemnych. Oddział nasz przydzielony był do 16 pułku
piechoty AK Tarnów. W oddziale tym walczyłem do połowy października 1944 roku. Lekko
postrzelony zostałem ulokowany w jednym z zaprzyjaźnionych gospodarstw. Byli to
wspaniali ludzie, a ich dwunastoosobowa rodzina była prawdziwą ostoją dla partyzantów.
Gospodarz ten nazywa się Franciszek Kapusta "Ze Dwora" - jak określa go
miejscowa ludność. Chce go zresztą teraz odwiedzić. Tuż po moim zestrzeleniu wydano
rozkaz z RAF, aby zestrzelone załogi samolotów nie walczyły w oddziałach
partyzanckich, tylko ukrywały się, czekając na przerzut do Anglii. Dla mnie oznaczało
to koniec walk partyzanckich.
Chciałbym przy tej sposobności wspomnieć i o tym, że podczas mojego
pobytu w oddziale partyzanckim trafiłem na gazetę krakowską. Czytając różne
ogłoszenia spostrzegłem i takie "Maciej Bernhardt poszukuje swojego ojca, matki i
siostry". Nie miałem żadnych wątpliwości, to był mój brat stryjeczny. Udałem
się pod wskazany adres do Krakowa, ale gospodarze mieszkania zaparli się, że nikogo
takiego ma i nie znają mężczyzny o takim nazwisku. Nie przyjęli też listu, który
chciałem zostawić. Wróciłem do lasu i wysłałem łącznika, aby zostawił list, ale i
jemu się nie powiodło. Po wojnie dopiero się dowiedziałem, że istotnie był tam i
dał takie ogłoszenie. Po powstaniu znalazł się w transporcie kolejowym i w obawie, że
wiozą ich do Oświęcimia, uciekł w pobliżu miejscowości Słomniki tuż koło Karkowa.
Znalazł chwilowe schronienie u rodziców swego kolegi. W takich oto okolicznościach
nasze losy dwukrotnie zbiegały się podczas wojny w sposób zupełnie dziwny, jednak do
końca wojny nie spotkaliśmy się. |