AGATA TALASKA - "OPOWIADANIA MOJEGO DZIECIŃSTWA"
LEŚNICZÓWKA NA WILCZYM RYNKU

      Historia ta zdarzyła się bardzo dawno temu w roku 18. Październikowe słońce ozłacało swymi mocnymi, jak na te porę roku, promieniami gęsty i przepiękny las Góry Kamionnej, który zachwycał kolorami czerwieni, brązu, zieleni - w przeróżnych odcieniach. Słaby wietrzyk unosił w powietrzu zapach grzybów i mchu leśnego, wprawiał w drganie liście, które jak migające światełka mieniły się w oczach. Był to cudowny widok, z którego można było odczytać potężną siłę matki natury - raz w nadmiarze łaskawej, a innym zaś razem przysparzającej trwogi i kłopotów. Ludzie osiedli tutaj zapuścili głębokie korzenie, wrośli sercami w świat przyrody i jej rytmu.
     Na południowo - wschodnim stoku Kamionnej, na małej polance zwanej Wilczym Rynkiem mieszkała rodzina Mrozów, jedna z nielicznych osiadłych w tych terenach. Najbliżsi ich sąsiedzi - rodzina Janiczków - mieszkali na północno-zachodnim stoku, na tak zwanym Pasierbcu. Domy były oddalone około pięć kilometrów od siebie i oddzielone gęstym lasem, zamieszkałym przez przeróżne dzikie zwierzęta takie jak lisy, dziki, jelenie, łanie, bobry, żbiki, kuny i wilki mające znaczenie historyczne, od których narodziła się nazwa polany- Wilczy Rynek.
    Jakub Mróz był tak, jak ojciec i dziad gajowym. Miał pod opieką kilka hektarów lasu, który wraz z wsią Żegociną, były własnością pana Rutowskiego ze dworu. Jakub całym sercem oddawał się swej pracy. Przede wszystkim pilnował wyznaczonych mu terenów od kłusowników, zimą dokarmiał zwierzęta, wyznaczał stare drzewa na wyrąb, odliczał i zwoził te zniszczone piorunami, powalone śniegiem czy wiatrem. Jednym słowem - pracy przez cały rok mu nie brakowało. Przez sześćdziesiąt dziewięć lat swojego życia zdążył poznać najbardziej niedostępne zakątki lasu. Potrafił dostrzec i odróżnić każde nowe zwierzę, jakie pojawiło się na jego terenie i jak przystało na dobrego ojca lasu, nadawał mu zaraz imię.
    Był to mężczyzna wysokiej postury o niebieskich oczach, mądrze spoglądających na świat. Twarz poorana bruzdami lat i przeżyć promieniowała łagodnością. Zawsze towarzyszył mu spokój i opanowanie. Miał dokładnie wyznaczony plan dnia, wszystko robił spokojnie i dokładnie, bez niepotrzebnego zużycia energii. Żona Jakuba - Katarzyna - zmarła na zapalenie płuc przed pięciu laty. Całą jego miłością był jedyny syn Władysław, który dwa lata przed śmiercią matki ożenił się z ubogą, ale bardzo pracowitą i ładną Zosią. Jakub zajmował się pracą w lesie, Władysław z żoną uprawą trzech morgów pola, a ziemia tu była ciężka i nieurodzajna, gliniasta, zbita kamieniami. Pola zasiane były pszenicą, żytem, owsem, jęczmieniem, obsadzone ziemniakami, karpielami i jarzynami. Było tu wszystko, co do życia potrzebne. W małej obórce chowano świnkę, krowę, jałóweczkę, kozę, dwa barany i konia. Dom był schludny, pokryty strzechą, o maleńkich okienkach. Składał się z jednej dużej izby, w której stał piec z kociołkiem, duży drewniany stół, ława i dwa krzesła, dwa duże łóżka, jedno małe i szlufanek dla niespodziewanych, często zbłądzonych gości. Dom przedzielała sień, z niej było wejście do zimnej piwnicy. Po drugiej stronie domu była tak zwana izdebka mała - nieogrzewany pokoik, w którym można było spać tylko latem. Od strony dużej izby była sionka, z której przechodziło się bezpośrednio do stajni. Oczywiście wszędzie było klepisko.
Najwięcej radości i życia wprowadzali w obejście sześcioletnie bliźniaki - Józio - Zuzia oraz półroczny Jasiu - wnuki Jakuba. Bliźniaki nie były di siebie podobne. Józio miał czarną, gęstą czuprynę, ciemne jak matka oczy. Jak na swój wiek był bardzo wyrośnięty. Zuzi spływały na ramiona jasne, długie loczki splecione w warkocz, patrzyła niebieskimi jak niezapominajki oczami, była drobną i wątłą dziewczynką. Jasio wyglądem odstawał od rodzeństwa, chociaż w tym wieku trudno to osądzać. Dzieci uwielbiały dziadka, który uchyliłby też niebios dla swoich pociech. Rzadko kiedy powrócił z lasu z próżnymi rękoma. Przynosił chociażby jakiś dziwny kamień, czy pierwszą jagódkę. Zawsze cos było w kieszeni jego serdaka, a już najwięcej radości było, gdy dziadek przyniósł chore lub osierocone zwierzątko. Ostatnio były to dwa małe liski, których matka zginęła w sieciach kłusowników. Były też poranione sarny, młode dziki, przeróżne ptactwo. Wszystkie po podleczeniu albo po osiągnięciu odpowiedniego wieku, zostawały z powrotem wypuszczane do lasu. Dziadek Jakub powtarzał dzieciom:
- Jak na wolności będzie im źle, to same wrócą.
    I tak też czasem bywało, najwięcej kręciło się wokół obejścia oswojonych saren, które wiedziały gdzie przyjść, gdy były zmarznięte lub doskwierał im głód. Wtedy pozwalały się karmić z ręki i głaskać. W długie zimowe wieczory Jakub opowiadał wnukom dziwne historie, najczęściej o leśnych zwierzętach i ich obyczajach. Najciekawsze były te o wilkach, bo wzbudzały w dzieciach dreszcz emocji, a czasem strach i przerażenie.
- Znam i ja przeróżne stada wilcze i strachu napędziły za młodu nie lada, ale powiadam wam dzieciaczki, kto ich charakteru nie pozna i w przyjaźni z nimi nie będzie chciał żyć, dla tego będą zawsze dużym niebezpieczeństwem. Bestie to są mądre, z oczu, z ruchu odczytają, co kto zamierza. Znam ja też jednego samotnika, który od lat mi po lesie towarzyszy. Jemioł go nazwałem, ot tak sobie, sam nie wiem, dlaczego. Mądre to jest bydlę, potężne, większego jeszcze nie widziałem, sierść ma czarną, podpalaną, bystre oczy, wiem, że on mnie krzywdy nie zrobi. Życie jam mu dawno temu uratował, z sieci kłusownika go uwolniłem i od tego czasu mi towarzyszy. Nigdy się nie zbliży za bardzo, ale mnie obserwuje, obydwoje respekt przed sobą mamy. Zresztą, wilk wilkowi nie równy. Te, co w stadzie żyją i kupy się trzymają, tych obcym obawiać się trzeba. Zaś te, co od stada odstały i same sobie panem, te inteligencję większą mają, tym nawet z oczu inaczej patrzy.
    Mijały dni, miesiące, lata i wydawać by się mogło, że do ostatnich godzin życia życia już nic nie zmąci Jakubowi jego rodzinnej sielanki. Tymczasem tragedia, która zdarzyła się pod koniec listopada, zmieniła całkowicie życie starego gajowego.
     Władysław z Zofią wczesnym popołudniem wybrali się do lasu, aby zwieźć przed zimą resztki drewna na opał. Całkiem niespodziewanie zerwał się halny wiatr, gnąc do ziemi i szarpiąc potężne drzewa. Małżonkowie wracali właśnie do domu, jak wiatr powalił stary dąb, który runął prosto na nich. Niestety, ratunek przyszedł za późno. Zginęli.
    Jak szybko i niespodziewanie życie potrafi zmienić bieg swoich torów. Trudno opisać rozpacz jaka panowała w leśniczówce na Wilczym Rynku. Oblicze Jakuba zmieniło się nie do poznania. Jasno-niebieskie oczy pociemniały, straciły swój charakterystyczny blask. Twarz jego zmieniła się w jeden wielki grymas, z którego można było odczytać rozpacz i cierpienie. Jedynie pozostał mu jego stoicki spokój i opanowanie. W okolicy szybko rozeszła się wieść o strasznej tragedii Mrozów, ale nie był to przypadek odosobniony. We wsi panowała czerwonka i zdarzało się i tak, że z jednego domu w ciągu tygodnia umierało po dwoje, czy nawet czworo dzieci lub dorosłych. Ludzie żyli w ciągłym strachu o własne życie i Jakub to doskonale rozumiał. Wiedział, że może liczyć tylko na samego siebie. Pana ze dworu też nie interesowały dalsze losy wieloletniego sługi i jego wnuków, lecz i to nie było zaskoczeniem.
    Upłynęło parę długich tygodni. Józio i Zuzia powoli oswoili się z myślą, że mama i tato już nigdy z nimi nie będą. Jakub wiedział, że rozpacz swą musi głęboko w sercu ukryć dla dobra dzieci. Teraz to on był dla nich wszystkim. W jego rękach leżała przyszłość tych osieroconych wnucząt, które nie miały żadnych innych bliskich krewnych. Obowiązki w domu zostały starannie podzielone, każdy zajął się tym, co najlepiej umiał; Zuzia gotowaniem i pilnowaniem Jasia, Józio obórką, z której dziadek wyprzedał trochę bydła, aby nie nadwerężać sił chłopca. Jakub jak zwykle zajmował się lasem i trzymał pieczę nad wszystkim. Jego bacznemu oku nie uszło nic, a najbardziej miał na uwadze zdrowie całej trójki i swoje.
    Święta Bożego Narodzenia w leśniczówce na Wilczym Rynku upłynęły w bardzo ponurym nastroju. Wspomnienia zmarłych i ogromny żal po nich przysłoniły całkowicie radość z narodzenia Bożej Dzieciny. Rozpoczął się nowy rok. Zima była piękna, słońce oślepiało oczy promieniami, które odbijały się od puszystego śniegu, mrozik skrzypiał pod butami, drzewa chyliły się ku ziemi pod ciężarem śniegu. Wilczy Rynek spał swym zimowym snem. Leśniczówka była przez cały okres zimy odcięta od reszty wsi, nawet do najbliższych Janiczków drogi były miejscami nie do przejścia, pogrążone w ogromnych zaspach śniegu. Jakub na dotarcie do najbardziej oddalonych paśników potrzebował czasami cały dzień. Zuzia zawsze wyprawiała dziadka na drogę, dając mu pajdę razowego chleba i słodkiego buziaka. Józio szybko zrozumiał, że teraz to on w czasie nieobecności dziadka musi chronić i czuwać nad rodzeństwem oraz całym domostwem.
    Jakub najbardziej bał się chorób, a w tych zimowych warunkach zapalenie płuc było nietrudno. Tu miał w pamięci żonę swoją Katarzynę, która zmarła w przeciągu trzech tygodni. Gdy tylko któreś z dzieci zaczęło pokaszliwać, zaraz zapobiegliwie smarował je sadłem z borsuka albo dawał do picia mleko z miodem lub psiną. Ku jego ogromnemu zadowoleniu i uldze zima minęła nie przynosząc z sobą najmniejszego zagrożenia dla zdrowia dzieci. Mróz powoli popuszczał, wody w górskich potokach wzbierały, ciężkie czopy śniegu, co rusz, spadały z drzew. Nadchodziła wiosna, z nią coraz to więcej pracy. Rolę trzeba było uprawić, koło obejścia posprzątać, w lesie uprzątnąć powalone śniegiem drzewa, tu i ówdzie zaczęli znów pojawiać się kłusownicy, pracy nie brakowało.
    Pewnego kwietniowego ranka Jakub wybrał się w dolinę Zagrzebie, aby nareszcie pozbierać sosny połamane przez wichury i śnieg. Dzień był ciepły i słoneczny, w powietrzu pachniało świeżością wiosny, słychać było różnorodne głosy ptaków, które niedawno nadleciały z ciepłych krajów.
- Pamiętaj Józiu, napaś bydło w południe i pomóż Zuzi przy obiedzie. Pod wieczór będę z powrotem.
    Tymi słowami pożegnał się Jakub z wnukami, pocałowawszy każde w czoło. Wyruszył w drogę. Do doliny Zagrzebia było około siedem kilometrów. Jakub znał drogę jak własną kieszeń, szedł równym krokiem, raz za czas zbaczał z trasy, aby doglądnąć paśniki przez siebie ustawione. Słońce grzało coraz mocniej, niebo było czyste. W połowie drogi na skraju małej polanki usiadł gajowy na pniu drzewa, zmęczony bezustanną wędrówką, aby się trochę posilić i odpocząć. W zaroślach coś zaszeleściło. Jakub spojrzał w tym kierunku i ujrzał ukrytą postać Jemioła - towarzyszącego mu wilka.
- Jesteś stary - rzucił w kierunku zwierzęcia. - Pewnie dziwisz się, że odpoczywam, ale to już nie te lata, co kiedyś. Człowiek się starzeje. Ciekaw jestem, czy u ciebie jeszcze te same siły?
     Wilk stał nieruchomo, tylko mrugał swoimi bystrymi i mądrymi oczami, zdawałoby się, że rozumiał to, co stary do niego mówił.
- Widzisz jakie to życie dziwne - ciągnął dalej Jakub, a po chwili namysłu dodał: - Ci, co młodzi i życie maja przed sobą, odchodzą, a mnie staremu com wprzódy iść powinien, dalej żyć w rozpaczy i zgryzocie trzeba. A osierocone dzieci, co one poczęłyby, gdyby mnie zabrakło teraz? Te moje słodkie sieroty.
     Schował twarz w swe duże, spracowane dłonie, żałosny jęk rozpaczy wyrwał się z jego piersi. Siedział tak dłuższą chwilę z ukrytą twarzą, jakby wstydził się pokazać swoje zapłakane oblicze, a przecież nikt go nie widział. Nikt, prócz Jemioła, który wysunął się teraz z zarośli i z przekrzywionym łbem przypatrywał się gajowemu. Nerwowym ruchem poderwał się Jakub z miejsca, rzucił krótkie spojrzenie w stronę wilka i żwawo ruszył dalej.
Słońce było w zenicie, kiedy stary stanął na skraju Zagrzebia. Była to spora dolina z maleńką w środku polanką. Rosły tu sosny, buki, stare dęby, jodły, modrzewia, świerki, nawet parę wierzb płaczących. Jakub rozejrzał się w koło. Zauważył połamane trzy sosny i buka. Mężczyzna zbliżył się do spróchniałego już buka i rzekł:
- I na ciebie też przyszła już pora stary. Toś ty mi przysporzył teraz roboty, o tobiem nie wiedział, że tak tu leżysz.
     Wyciągnął toporek zza pasa i zaczął ociosywać twarde gałęzie drzewa. Mijały godziny. Zapracowany Jakub tylko ocierał pot z czoła, spieszył się, wiedział, że jeszcze sporo pracy, a chciał koniecznie, tak jak obiecał dzieciom, pod wieczór wrócić do domu. Aby zaoszczędzić sobie trudu drogi, koniecznie chciał skończyć wszystko dzisiaj. W koło zaczęło się ściemniać, na niebie pojawiały się czarne chmury, jedna po drugiej, jak owieczki z zagrody wychodziły zza szczytu pobliskiej góry. Jakub spojrzał w niebo, wiedział, co to znaczy, nadchodziła burza. Za niedługo zahuczały grzmoty w powietrzu, górskie echo odbijało huk, który dolatywał do uszu raz z prawej, raz z lewej strony. Gajowy prawie skończył pracę, ale teraz musiał się zdecydować: zostanie na polanie i przeczeka burzę albo ruszy w stronę leśniczówki i pewnie przestraszonych wnucząt. Zdrowy rozsądek i doświadczenie kazały mu przeczekać burzę na polanie, bo wędrówka przez las przy trzaskających piorunach jest ryzykowna. W każdej chwili błyskawica może uderzyć i powalić drzewo, pod którym będzie akurat stał. Z drugiej strony wiedział, jak bardzo dzieci boją się burzy.
- Ciemna noc mnie zastanie, jak tu będę siedzieć - mruknął sam do siebie. - A tymczasem dzieci jeszcze poumierają ze strachu.
     Zwyciężyła miłość do wnucząt i troska o nie. Naciągnął kapotę na głowę i ruszył w powrotną drogę. Duże krople deszczu spadały na ziemię, zerwał się mocny wiatr, kołysane nim drzewa trzeszczały i gięły się na wszystkie strony, pociemniało, jakby to był środek nocy. Las ucichł, nie było słychać żadnych głosów zwierząt, tylko hałas piorunów i wycie wichury.
Jakub nie uszedł ani kilometra, jak piorun uderzył w drzewo tuz obok niego, błyskawica oślepiła go, usłyszał tylko łamiąca się gałąź, drzewo runęło na ziemię, jeden z konarów uderzył gajowego w głowę. Mężczyzna przewrócił się i leżał jak martwy.
Tymczasem w leśniczówce dzieci płakały przestraszone. Zuzia wedle zwyczaju zapaliła gromnicę i postawiła w oknie. Józio co chwilę wypatrywał dziadka, Jasiu bawił się przy piecu. Na stole stał zimna już wieczerza.
- Nie płacz Zuziu, dziadek na pewno zaraz przyjdzie - pocieszał szlochającą dziewczynkę brat. - Siedzi gdzieś, bo chce przeczekać burzę.
- A jak mu się coś stało?
- Co też mogło mu się stać, bo to pierwszy raz burza go w lesie zastała?! - odpowiedział ostro Józio. - Połóż się lepiej z Jasiem spać, a ja będę czuwał.
     Posłuszna dziewczynka nakarmiła najpierw małego braciszka, potem ułożyła go na sienniku, otuliła pierzynką i sama skulona położyła się obok niego. Mały Jasio nie rozumiał, co się stało, skąd te łzy na twarzy Zuzi, patrzył zdziwiony, jedna rączkę zarzucił jej na szyję, a drugą czule głaskał po głowie.
     Nastała noc, burza ucichła, choć nadał wiał silny wiatr. Znużone czekaniem i przestraszone dzieci zasnęły. Józio spał na ławie, Zuzia w łóżku wtulona w braciszka. Zdawałoby się, że wszystko, co żyje, śpi. Nie było nic i nikogo słychać oprócz gwiżdżącego wiatru.
     W miejscu, w którym leżał Jakub, wytrwale czuwał Jemioł. Najpierw niecierpliwie kręcił się wokół niego, nawąchiwał, co rusz, siadał, wstawał. W końcu zaczął wyć przeraźliwie i długo, ale Jakub ani drgnął. Zaczęło widnieć. Wilk zbliżył się do leżącego gajowego i zaczął go lizać po twarzy niczym oswojony psiak, a nie dziki wilk. Powieki Jakuba drgnęły, lekko poruszył głową. Jemioł zamerdał ogonem i odsunął się parę kroków. Mężczyzna powoli otwierał oczy, próbował się podnieść, ale nie miał siły. Osunął się z powrotem na ziemię. Obiema rękami chwycił się za głowę, oczy zamknął, grymas twarzy wskazywał na ogromny ból. Przez kilka razy próbował usiąść, lecz na próżno, znów przewrócił się. Po dłuższej chwili ocknął się i z trudem usiadł. Rozejrzał się po lesie, aż w końcu wzrok jego utknął na wilku, który stał opodal nieruchomo. W sekundzie błędne jego oczy wypełniły się strachem, zerwał się z miejsca jakby mu nic nie dolegało i zaczął uciekać krzycząc:
- O Jezuu! O Jezu! Wilk!! Wilk! Chryste ratuj!
     I pędem uciekał z powrotem w kierunku doliny Zagrzebia. Jemioł stał bez ruchu patrząc za uciekającym gajowym, który raz po raz wywracał się na drodze. Być może jego zwierzęcy rozum kazał mu odczekać chwilę, nie iść za nim, aby go jeszcze bardziej nie przestraszyć. Dopiero, kiedy Jakub zniknął mu z pola widzenia, ruszył w jego kierunku prowadzony swym wilczym węchem. Jedno było pewne, Jakub go nie rozpoznał, bał się go i co gorsza, uciekał nie w stronę domu, lecz z powrotem do doliny Zagrzebia. Stary gajowy stracił pamięć. Nie wiedział, kim jest, gdzie mieszka i co robi.
    Nad ranem Józia zbudziło zimno. Nerwowo poderwał się z miejsca, nie rozumiał, dlaczego spal na ławie, spojrzał przez okno, na polu szarzało. Wtedy to przypomniał sobie wydarzenia ubiegłego wieczoru. Przestraszony podbiegł do łóżka dziadka. Było puste. Obok spała Zuzia i Jasiu. Chłopiec nie budząc siostry założył na plecy kubraczek i wybiegł z domu. Na zewnątrz było zimno i wietrznie. Granatowe chmury wisiały nisko nad horyzontem i zakrywały wschodzące słońce. Na podwórku leżały plecione koszyki i cebrzyk, które wydmuchał wiatr spod stajenki. Chłopiec nie zwracał na to zbytniej uwagi, podbiegł di drewutni, wołając:
- Dziadku, dziadku!! Gdzie jesteś?
     Nikt nie odpowiadał. Pobiegł do stodoły, szopy, wszystkich zakątków gospodarstwa, ale dziadka nigdzie nie było. Ze łzami w oczach wszedł do domu. Zuzia i Jasio już nie spali, obudziło ich nawoływanie brata. Dziewczynka stała na środku zimnej izby, na rękach trzymała braciszka, z oczu jej spływały łzy. Teraz i mały Jasio płakał. Dzieci rzuciły się sobie w objęcia. Ile żalu, strachu i rozpaczy może znieść małe dziecięce serduszko. Ostatnia najukochańsza osoba, jaką miały na tym świecie, odeszła i nie wróciła. Już nie było wątpliwości, dziadkowi coś się przytrafiło.
- Co teraz zrobimy Józiu? - zapytała dziewczynka.
- Ty z Jasiem zostaniesz w domu, a ja pójdę go szukać.
- Nie ma mowy! - krzyknęła Zuzia. - Widzisz, co się dzieje na polu, znów nadciąga burza, nigdzie teraz nie pójdziesz, może dziadek przenocował gdzieś i jeszcze przyjdzie. Poczekamy do południa - zakończyła dziewczynka. Najwidoczniej bała się, że i Józiowi może się stać coś niedobrego. Chłopiec bez sprzeciwu przytaknął głową. Zuzia zabrała się do palenia w piecu i szykowania śniadania, chłopiec poszedł do stajni napaść bydło. Dzieci nabrały nowej nadziei, że może dziadek faktycznie gdzieś przenocował i wkrótce wróci.
     Ukochany dziadek dotarł już do wsi Rdzawa.
- Patrzcie, jakiś obłąkany przyszedł! - wykrzykiwały dzieci bawiące się na podwórku, obok którego ogrodzenia usiadł Jakub.
Błędnymi oczami rozglądał się dookoła. Zaciekawiona wołaniem dzieci, z sieni małego domku, wyszła otyła kobieta. Przez chwilę uważnie patrzyła na nieznajomego, następnie zawołała dzieci do domu i wkrótce wszyscy zniknęli za drzwiami. Jeszcze w tej samej minucie nieznajomego domu wybiegł prawdopodobnie gospodarz, w rękach trzymał widły. Energicznym krokiem podszedł do nieznajomego i zapytał:
- Coś ty za jeden?
    Jakub przestraszony patrzył na niego i milczał.
- Gadaj chłopie ktoś ty?! Po coś przyszedł i co tu robisz??
Stary milczał. Zdenerwowany gospodarz trącił obcego sztylem wideł.
- Zmykaj stąd włóczęgo, żebym cię pod moim domem więcej nie widział, bo psami poszczuję!!
    Jakub poderwał się z miejsca jak oparzony, był prawie o głowę wyższy od tamtego, wyrwał widły z ręki gospodarza i rzucił na bok. Chłop przestraszony odskoczył parę kroków od niego, a gajowy bez słowa dalej ruszył w głąb wsi. Od stóp do głów był ubrudzony błotem, spodnie i kubrak były podarte. Idąc tak przez wieś przyciągał wzrok wszystkich napotkanych. Ludzie zaczęli szemrać i wieść o obłąkanym włóczędze, jak go nazwali, rozeszła się po całej wsi w ciągu paru godzin. Nikt go nie znał i nikt o nim nic nie wiedział, a co gorsza , on sam siebie nie znał. Usiadł w zaroślach koło kaplicy. Co jakiś czas paru ciekawskich podchodziło i z bezpiecznej odległości przypatrywało mu się. Pleban, najważniejsza osoba w miejscowości, skomentował:
- Nie pierwszy to i nie ostatni włóczęga, posiedzi, odpocznie i ruszy dalej w swoją stronę.
    Minęło południe.
- Zuziu, nie ma wyjścia, trzeba nam iść szukać dziadka. Ubierz siebie i Jasia. Tylko się pospiesz! Może leży gdzieś biedaczek koło domu i na pomoc czeka.
     Dziewczynka prędko wygasiła ogień pod piecem, zaryglowała drzwi i cała trójka ruszyła w las. Szli razem i nie oddali się zbytnio od siebie. Pogoda była niepewna, ciemne chmury zalegały niebo, każda z nich mogła przynieść ulewny deszcz. Długo słychać było nawoływania po lesie, które dopiero po zmroku ucichły. Dzieci wróciły do domu. W Rdzawie, po wieczornej nowennie, jedna z kobiet w żałobie wychodząca z kościoła z małą dziewczynką, zbliżyła się do nieznajomego i zagadała:
- Coście za jeden?
    Jakub milczał.
- Noce zimne jeszcze - ciągnęła dalej kobieta. - Tu obok, zaraz za zakrętem, stara szopa stoi, tam przenocować możecie. Stamtąd was nikt nie wyrzuci. Spokojny głos kobiety wzbudził widocznie zaufanie Jakuba, bo wstał i wyszedł z zarośli.
- Mówić mi nie chcecie, kim jesteście, jesteście mnie się zdaje, jakbym miała was skądś znać - dodała, przypatrując się sylwetce, którą teraz dopiero było widać. Wzięła dziecko na ręce i wskazawszy milczącemu szopę, ruszyła dalej.
    Smutny był to widok. Jakub, niegdyś pełen życia i werwy człowiek, leżał teraz na wyschniętym klepisku starej szopy. Twarz miał zasłoniętą rękami, włosy poczochrane, wyglądał jak nędzarz. Jakie myśli krążyły po jego głowie, nikt nie wiedział. Był obolały, przemarznięty i głodny, ale nie był sam. Nieopodal w leśnych zaroślach stał Jemioł, który od momentu nieszczęśliwego wypadku nie opuszczał swego towarzysza, z dala bacznie go obserwował. Teraz, gdy noc zapadła, mógł niepostrzeżenie zbliżyć się do szopy. Obwąchał teren, jakby chciał sprawdzić, czy aby Jakubowi nie grozi jakieś niebezpieczeństwo. Zajrzał przez szpary do środa, człowiek spał. Przez dłuższą chwilę siedział tak przy szopie, a następnie po upewnieniu się, że wszystko w porządku, ruszył pędem w stronę leśniczówki na Wilczym Rynku.
    Dzieci siedziały w domu. Dziewczynka z opuchniętymi od płaczu oczami sprzątała po kolacji.
- Zuziu przygotuj na rano jedzenie i ciepłe ubrania - odezwał się chłopiec. - Jak tylko świt nastanie, oporządzę bydło w stajni i wyruszymy do Janiczków, może oni coś o dziadku wiedzą i nam pomogą.
    Siostra przytakująco kiwnęła głową i zabrała się do przygotowań. Mały Jasio zmęczony, spał słodko na łóżku. Tymczasem nawoływania dzieci podczas poszukiwań dziadka nie obeszły się bez echa. W tym właśnie czasie, w lesie byli dwaj kłusownicy, ludzie bez skrupułów, którzy żyli z kradzieży i rozbojów. Z dala obserwowali dzieci, wiedzieli, że są same w domu i postanowili wykorzystać tą fortunną dla siebie sytuację. Znali starego Jakuba, nieraz pokrzyżował im plany i teraz chcieli mu się za to "odwdzięczyć".
    Dzieci mówiły pacierz, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Zuzia natychmiast pobiegła i już miała otworzyć, lecz brat zawołał:
- Zapytaj, kto to?!
- Kto tam jest? - odezwała się dziewczynka.
- Nie bójcie się dzieci. Otwórzcie. Jesteśmy przyjaciółmi waszego dziadka, przynosimy wam wiadomość od niego. Dzieci rozpromieniały. Zuzia wysunęła skobel. W drzwiach stanęło dwóch mężczyzn. Byli niewysocy. Jeden z nich krępej budowy ciała z ciemnym zarostem i ciemnymi oczami, drugi chudy o kościstej twarzy, na prawym policzku miał świeżą, czerwoną szramę. Mężczyźni pewnie weszli do środka i badawczo zaczęli rozglądać się po izbie.
- Co jest z naszym dziadkiem? Proszę, mówcie panowie! - mówił gorączkowo Józio.
    Tamci jednak nie spieszyli się z odpowiedzią. Nieproszeni podeszli do stołu i usiedli na ławie, gruby powiedział:
- Dziadkowi waszemu nic się nie dzieje, jest na dole we wsi, narobił trochę szkód i dopiero jak zapłaciła nie, będzie mógł wrócić do domu.
- Nas prosił, abyśmy przynieśli mu wszystkie jego oszczędności - dodał ten ze szramą na twarzy.
- Jakie szkody? - zapytał ze zdziwieniem Józiu.
- My nie wiemy - odparł jeden z nich.
- Ale co dziadek robił we wsi? - pytając, wtrąciła się dziewczynka do rozmowy.
- Na to pytanie dziadek sam wam odpowie, jak wróci.
- A u kogo on tam jest? Kto go trzyma? Za co? Co takiego zrobił?
    Jedno po drugim, na przemian dzieci zadawały pytania. Bardziej zarośnięty mężczyzna wstał nerwowo od ławy, twarz jego nabrała dziwnego grymasu, ręce zacisnęły się w pięści i powiedział zagryzając usta:
- O co wam dzieciaki chodzi? Dziadkowi pomóc nie chcecie? My tu przyszli po pieniądze, aby ratować starego. Co takiego zrobił nie wiemy. Pieniędzy mu trzeba i po to nas przysłał.
- Ale my nie wiemy, gdzie są pieniądze, dziadek nie powiedział nam - zdenerwowała się Zuzia.
Mężczyźni popatrzyli na siebie badawczo.
- Nam też nie zdążył tego powiedzieć - rzekł chudy.
- Zuziu daj panom herbaty, weź świece i chodź ze mną do izdebki, bo mi się wydaje, że tam ostatnio dziadek chował pieniądze - oznajmił hardo chłopiec. Siostra postawiła na stole herbatę, wzięła zapaloną świecę i posłusznie poszła za bratem. Nieznajomi uśmiechnęli się szyderczo.
- Józiu, co też mówisz? Tu pieniędzy nie ma przecież - powiedziała zdziwiona dziewczynka.
- Cicho, cicho. Wiem, ale to, co ci dwaj mówią to łgarstwo. Dziadek nigdy by z takimi ludźmi się nie zadawał, a ponadto poszedł do doliny Zagrzebia, a ona leży w przeciwnym kierunku do wsi. To są na pewno złodzieje! Musimy udawać, że im wierzymy, bo inaczej źle z nami będzie, a pieniądze dziadek ma ukryte w stajence pod oknem. Już tatko je tam chował, sam widziałem. "Przez dom tylu nieznajomych się przewija - powiadał - a do stajni nikt nie zagląda" - zakończył Józio. Dziewczynka aż zadrżała ze strachu.
- Co zrobimy? Co!? Gdzie nam się teraz schować?
- Cicho! - uspokajał ją brat. - Do stodoły się schowamy, tam ciepło, przeczekamy dopóki zbóje sobie nie pójdą. Rano zgodnie z naszym planem pójdziemy do Janiczków.
- Ale jak weźmiemy Jasia? On tam w izbie śpi.
- Będziemy mówić, żeśmy tu nic nie znaleźli i zaczniemy w izbie szukać. Ja będę się tłukł tak głośno, aby Jasia obudzić. Ty go nawet podszczypnąć możesz, żeby płakał. Potem go do izdebki niby wyniesiemy, żeby spał spokojnie. Wyjdziemy przez ganek, koło drzwi leży tobołek, ten, coś go przygotowała, zabierzemy go. Rozumiesz? - zakończył pytająco Józiu.
- Boże miej nas w swojej opiece - dodała dziewczynka.
Obcy popijali herbatę i szeptem mówili coś do siebie.
- Macie? - zagadnęli, kiedy dzieci pojawiły się z powrotem.
- Nie, nic my nie znaleźli, ale na pewno będą tutaj, skoro w izdebce nie ma - powiedział Józiu.
    I zabrał się do szukania w kredensie, a przy tym tłukł się drzwiczkami, krzesłem i głośno wzdychał. Mały Jasio zaczął się kręcić w łóżku, które stało w kącie obok pieca. Zuzia podeszła do niego i zanuciła:
- Śpij malutki, śpij, aaa.
Po czym uszczypnęła go w rączkę. Wyrwany z nocnego snu chłopiec zaczął głośno płakać. Dziewczynka wzięła go na ręce i udawała, że kołysze, lecz od czasu do czasu szczypała Jasia, aby przypadkiem nie zasnął. Mężczyźni zachowywali się spokojnie, chociaż zaczęli już rzucać nerwowe spojrzenia w stronę płaczącego.
- Józiu zapal świecę, zaniosę Jasia do izdebki. Tam szybciej zaśnie.
- Nie przeszkadzaj sobie chłopcze, czas goni - odezwał się nagle chudy. - Szukaj dalej, ja jej poświecę.
    Przestraszona Zuzia spojrzała w kierunku brata, który nie dał nic po sobie poznać. Z udawanym przejęciem przetrząsał dalej szuflady. Chudy wziął świecę i zbliżył się do dziewczynki i Jasia, który jeszcze po jednym szturchańcu siostry zaczął wrzeszczeć jak opętany.
- Uspokój wreszcie tego bachora, bo uszy bolą! - krzyknął chudy.
- On się pana boi! Nie zna pana. Zawsze tak płacze przy obcych. Lepiej będzie jeśli Józiu potrzyma mi światło! - jednym tchem wydusiła z siebie Zuzia.
    Chudy usiadł znów na ławie. Józiu jakby ociągając się, zabrał świecę i wyszedł z rodzeństwem do sieni. Teraz liczyły się minuty. Dziewczynka owinęła braciszka starą oktusą. Józiu zabrał przygotowany tobołek, zgasił świecę, otworzył drzwi, przez które wszyscy się wymknęli. Dzieci popędziły w stronę stodółki.
- Cóż tam taka cisza się zrobiła? - zapytał po chwili mężczyzna o krępej budowie ciała. - Hej tam! Śpicie? - zawołał, ale nikt się nie odzywał.
    Popatrzyli na siebie przez moment i obydwoje poderwali się z miejsc. Chudy złapał kaganek ze stołu i pobiegł do izdebki.
- Nie ma ich!! Nie ma! - krzyczał. - Uciekły bachory, i co teraz? - spojrzał pytająco na kompana.
- Daleko nie mogą być, gdzieś tu się schowały - odpowiedział tamten i jego ciemne oczy zaiskrzyły się ze złości.
- Tylko bez paniki! Idę na pole szukać dzieci, a ty rozglądaj się za pieniędzmi, choćbyś miał chałupę do góry nogami przewrócić!
Ciemnooki wyszedł na zewnątrz. Dookoła ciemno, nic nie było widać. Księżyc i gwiazdy ukryły się w chmurach. Mężczyzna podniósł z ziemi kija i uderzając, w co popadnie, krzyczał:
- Wychodzić szczeniaki!! Lepiej dla was, jak sami wyjdziecie! Może się ulituję, jeśli was znajdę, dopiero poznacie Pana Boga na ziemi! Wyłazić mówię! - wrzeszczał.
    Dzieci wyraźnie słyszały słowa, drżały ze strachu, siedziały skulone obok siebie. Zuzia przysłaniała usteczka rozbudzonego Jasia, który próbował coś gaworzyć. Kłusownik wszedł do stajni, ale było zbyt ciemno, by cokolwiek mógł zobaczyć. Wrócił więc do domu po światło. Biedne dzieci myślały, że już odszedł. Chudy powywracał w izbie wszystkie przedmioty, przeklinał bezlitośnie, bo nic wartościowego nie znalazł. Przez szpary w deskach dzieci widziały teraz dokładnie sylwetkę grubego, trzymającego w jednej ręce kaganek, w drugiej zaś kija. Zbliżał się do stajni, po chwili, nic nie znalazłszy, wyszedł i ruszył w stronę szopy. Tutaj też nic go nie zatrzymało. Wybrał się do stodoły.
- Cicho, cicho Zuziu. Nie znajdzie nas - uspokajał drżące ze strachu rodzeństwo.
    W tejże chwili otworzyły się wrota do stodoły. Mężczyzna stanął na środku boiska i zaczął badawczo się rozglądać, mrużąc swe bandyckie oczy.
- Wiem, że tu jesteście bachory. Wyłazić!! - krzyknął i przy tym uderzył kijem z całej siły w belkę.
    Wystraszony Jasiu zaczął szlochać. Na próżno Zuzia zamykała mu usteczka i chowała główkę pod kubraczek. Otyły mężczyzna odwrócił głowę w stronę dochodzącego kwilenia i zaczął się śmiać głośno i bezlitośnie. Wyszedł na zewnątrz i krzyknął na kompana:
- Chodź! Mam ich!
    Po chwili obaj stali już w stodole. Jeden trzymał świecę, drugi sapiąc szedł w stronę dzieci umierających prawie ze strachu. Ciemnooki z kijem, jak kat, stanął nad dziećmi. Słaby promyk świecy oświetlał jego podłą twarz, na której malował się szyperski uśmieszek. Dzieci mocno zbiły się w kupkę. Zuzia głośno płakała i przyciskała do piersi szlochającego Jasia. Mężczyzna bez słowa uderzył Józia w plecy. Chłopiec jęknął, złapany za kark został wyrzucony na środek boiska. Bandyta teraz skradł się do Zuzi, targnął ją za warkocz i ciągnął. Dziewczynka obiema rękami chwyciła się za głowę, wypuszczają z objęć małego braciszka. Kłusownik zepchnął dziecko w dół. W kryjówce został tylko Jasio, lecz był bezużyteczny dla opryszków, więc go zostawili płaczącego.
- Gdzie pieniądze!? Gadajcie! - wrzeszczał ten ze szramą na policzku. - Mówcie, bo ubiję jak psy!!!
    Chudy podszedł do Józia i uderzył go w twarz, ale chłopiec milczał.
- Znajdę już ja na to sposób, abyś gadał - z ironicznym uśmiechem wtrącił ciemnooki.
    Podszedł do Zuzi i złapał za włosy. Dziewczynka była tak przerażona, że nie wiedziała, co właściwie się dzieje, czego oni od nich chcą. Oczy miała zapuchnięte od płaczu, oburącz trzymała się za głowę i próbowała ulżyć sobie w bólu.
- Gdzie pieniądze!? - krzyknął chudy i z całej siły pchnął chłopca na ziemię.
- W stajni pod oknem. Proszę, zostawcie Zuzię! Nie róbcie jej krzywdy! - wybąkał chłopiec.
    Chudy bez namysłu rzucił się w stronę stajni. Już po chwili okrzyk radości wyrwał się z jego piersi:
- Mam! Mam! Pełna sakiewka!
    Biegł z powrotem potrząsając w górze sakwą. Powiało mocnym wiatrem, parę iskier ze świecy padło na resztki suchego siana, buchnął płomień.
- Pali się, pali!! - krzyknął chłopiec.
- Ratujcie Jasia! Jasiu jest w środku! Jasiu! - krzyczała Zuzia i próbowała się wyrwać z rąk mężczyzny, który nadal ją trzymał.
Rabusie nie zwracali większej ani na pożar, który rozprzestrzeniał się coraz bardziej, ani na krzyczące dzieci.
- A co z nimi? - zapytał bandyta.
- Do stodoły! - odparł chudy.
    Józiu bezskutecznie próbował ratować małego braciszka, płomienie objęły wrota i zablokowały wejście. Obaj mężczyźni chwycili dzieci i próbowali wrzucić je do płomieni. W tej samej chwili rozległo się w powietrzu dzikie wycie. Z lasu wybiegł duży, szaro - czarny wilk, z pyska ciekła mu piana. Jak opętany rzucił się na rabusiów, którzy próbowali zaciągnąć dzieci do stodoły. Gruby podniósł z ziemi kija i chciał się bronić, daremnie. Wymachiwał kijem, co jeszcze bardziej rozwścieczyło wilka, który wtapiał swe kły w ciała złoczyńców. Wkrótce obaj leżeli w kałuży własnej krwi. Zuzia i Józio odskoczyli na bok i z przerażeniem patrzyli na wszystko. Z płonącej stodoły dolatywał coraz to cichszy płacz Jasia. Wilk nastroszył sierść, popatrzył w stronę stodoły, a następnie ogromnymi susami rzucił się w środek ognia. Po chwili z boku, przez wypaloną dziurę w desce, wybiegł wilk, trzymał w paszczy przyduszone dymem dziecko. Zwierzę położyło malca obok znieruchomiałego rodzeństwa i znów stanęło przy jęczących bandytach.
    Na szczęście zaczął padać deszcz. Teraz było już pewne, że wiatr nie rozniesie ognia na resztę domostwa. Jasiu wracał do siebie, duże krople deszczu spadające na jego omdlałą twarzyczkę, ocuciły go. Strwożone dzieci schowały się przed deszczem pod liście ogromnego dębu, stojącego na skraju lasu. Milczały, nie rozumiały, co się stało. Nie mogły pojąć wydarzeń, których byli świadkami. Wilk uratował ich od śmierci, wybawił od kłusowników, a wszystko działo się tak szybko i niespodziewanie.
Zmęczony, okaleczony kijem, poparzony ogniem, nieopodal stał Jemioł, głośno dyszał. Jego bystre, wilcze oczy świeciły jak iskry w ciemności. Chłopiec ściągnięty wzrokiem wilka, przypatrywał mu się badawczo, aż wreszcie krzyknął:
- To Jemioł! Jemioł! Pamiętasz Zuziu, dziadek nam o nim opowiadał, że zawsze mu towarzyszył. To on nas uratował! To on! A teraz chce nam coś pokazać, bo nie odchodzi. Ruszajmy za nim!
- Deszcz pada i Jasiu taki słaby - rzekła siostra.
- Deszcz pewnie zaraz ustanie, a do domu nie mamy po co wracać. Najbezpieczniejsi jesteśmy w jego towarzystwie - chłopiec wskazał ręką na wilka. - Jasia będziemy nieść. Nic mu się nie stanie, najważniejsze, że nie jest poparzony. Nocne, świeże powietrze dobrze mu zrobi - zakończył przekonująco Józio.
    Chłopiec podniósł pieniądze, które wypadły chudemu z ręki w czasie szamotaniny z wilkiem. Przyniósł z domu kapoty na ciepłe okrycia, popatrzył na omalże martwych bandytów, na tlącą się stodołę i rzekł:
- Prowadź Jemioł! Prowadź przyjacielu!
    Za niedługo deszcz przestał padać, księżyc ukazał się zza chmur i oświetlał dzieciom drogę. Józiu i Zuzia nieśli braciszka na przemian i krok w krok podążali za wilkiem. Jemioł nie szedł szybko, jakby wiedział, że dzieci mogą nie nadążać. Przed dojściem do doliny Zagrzebia odpoczywali parę razy. Powietrze było czyste. Z oddali dolatywało wycie wilków przeszywające strachem dzieci, które przecież były prowadzone przez wilka. Jednak Jemioł był ich przyjacielem, członkiem rodziny, a nie obcą bestią. Wreszcie dotarli do doliny. Zmęczona dziewczynka usiadła na mokrej trawie, przy niej przycupnął Józiu ze śpiącym braciszkiem.
- Dokąd to idziemy Józiu? Dokąd? Już dalej nie mogę. Zostanę tu.
- Zuziu, zaufaj mi. Jemioł nas prowadzi do dziadka. Tak czuję. Może dziadek na nas czeka i potrzebuje. Odpoczniemy trochę i ruszymy dalej.
    W tym czasie z zarośli wyskoczyło parę wilków, które okrążyły leżące na trawie dzieci, jeden z nich próbował się zbliżyć. Chłopiec uniósł głowę i rozejrzał się dookoła.
- O Jezu! Zuziu wstawaj! - dziewczynka zobaczyła przez zapuchnięte i zaspane oczy stado przyczajonych wilków. Zwierzęta zbliżały się powoli do dzieci zamykając wokół nich okrąg. Zuzia poderwała się na nogi i krzyknęła z całych sił:
- Jemioł! Ratuj!!!
    Za obrębem koła stał Jemioł z nasrożoną sierścią i podkulonym ogonem, warczał groźnie. Parę wilków ustąpiło na ten widok od dzieci, ale dwa nie dawały za wygraną. Jemioł rzucił się na jednego z nich. Skowyt wstrząsnął nocnym powietrzem. Po chwili dzieci ujrzały znów Jemioła, utykał na tylną nogę. Wojowniczo zbliżył się do drugiego wilka, który przestraszony, bez walki oddalił się w głąb lasu. Jemioł różnił się od pozostałych wilków wzrostem, był od nich potężniejszy.
Towarzystwo ruszyło w dalszą drogę. Długo jeszcze słychać było szelest w zaroślach. To były pokonane wilki, które nie traciły nadziei na łatwą zdobycz. Jemioł krążył wokół dzieci. Raz szedł przodem wskazują drogę, innym razem znikał gdzieś w zaroślach albo wył przeraźliwie, jakby chciał powiedzieć: "Zostawcie ich w spokoju, bo ja nie ustąpię. Próżne wasze starania bracia. To moje stado, które mam zamiar doprowadzić do celu".
    Zaczęło świtać. Wyczerpani podróżnicy stanęli na skraju lasu, w dole było widać domy. Dzieci chciały zejść prostą drogą do wsi, lecz Jemioł nie schodził leśnej dróżki. Wkrótce, okrężną wprawdzie drogą, doprowadził je do szopy. Usiadł paręnaście metrów od niej i zaczął skomleć niczym pies domowy. Dzieci popatrzyły najpierw na siebie, potem na Jemioła, który nie spuszczał wzroku z szopy i merdał ogonem, natychmiast zbiegły do szopy, bez słowa, pozostawiając Jemioła w tyle. Na środku leżał mężczyzna, tak brudny i sponiewierany, że na pierwszy rzut oka trudno go było rozpoznać. Z wielkim biciem serca dzieci zbliżyły się do niego.
- Józiu! Józiu! To dziadzio! To nasz dziadzio!
    Zuzia wybuchnęła płaczem i rzuciła się na leżącego człowieka. Ten powoli otworzył oczy i przerażony próbował się cofnąć, odsunąć, ale dziewczynka nie dawała za wygraną, całowała dziadka po twarzy, przytulała, obejmowała i płaczący głosem powtarzała:
- Dziadziuś żyjesz! Kochany, mój najukochańszy.
    Teraz i Józiu z Jasiem rzucili się Jakubowi na szyję, któremu na widok dzieci wróciła pamięć. Mężczyzna płakał razem z wnuczętami, jeszcze nie wiedział, co się stało i jakim cudem tu się znalazł, ale wiedział, kim jest i skąd pochodzi. Długo tak obejmowali się i cieszyli sobą. Poranne słońce zaświeciło na lazurowym niebie. Długie i głośne jak dzwon wycie wilka targnęło powietrzem.
- Jemioł! - krzyknął Józiu. - To Jemioł!!
   Dzieci wybiegły na zewnątrz, ale wilka już nie było. Jak szybko pojawił się by ratować im życie, tak szybko teraz znikł, zakończywszy swą wybawicielką misję.
    Jeszcze długo wszyscy siedzieli w szopie. Dzieci opowiadały dziadkowi wszystkie wydarzenia w leśniczówce na Wilczym Rynku. Ten zaś raz po raz tulił je w objęcia i całował po głowach i małych rączkach, a łzy spływały mu po policzkach. Wieś zaczęła tętnić porannym życiem. Jakaś kobieta weszła do szopy, na ręku trzymała przewieszony koszyk. Ze zdziwieniem popatrzyła na całą czwórkę.
- Poznajecie mnie? - zapytała patrząc na Jakuba.
- Poznaję! Pewnie, że poznaję, to wyście mi wczoraj to miejsce wskazali - rzekł Jakub.
- Tak - odparła kobieta.
- Już wiem kim jestem.
    Jakub podniósł się z ziemi, stanął naprzeciw nieznajomej kobiety i powiedział dumnie:
- Jam jest Jakub Mróz, gajowy z Wilczego Rynku, ze wsi Żegocina, a to moje osierocone wnuczęta - powiedział i wskazał ręką na umorusane i wymęczone dzieci.
- Aaa. To teraz już wiem, skąd was znam. Kiedyś w drodze do Janiczków, noc nas w lesie zastała, tośmy z mężem i z dziećmi u was nocowali. To jeszcze było za dobrych czasów. Od pół roku jestem wdową. Mąż na płuca umarł i dwoje dzieci straciłam, na czerwonkę chorowały. Teraz mieszkam sama z córeczką, pięcioletnią Hanią.
    Kobieta złapała głęboki oddech i po chwili mówiła dalej. Wszyscy wpatrzeni w nią słuchali uważnie.
- Sierotą byłam od lat siedmiu, po służbach chodziłam. Najpierw mi Bóg zabrał rodziców, a teraz męża i dzieci. Cóż. Widocznie taka Jego wola - otarła łzy i mówiła dalej. - Wszystko, co my zaoszczędzone mieli na znachorów wydałam. Nawet i ostatniego kawałka pola się wyzbyłam, lecz i to na nic się zdało, chyba na pogrzeby.. Bogaci my z Szyciem nie byli, ale szczęśliwi - otarła znów łzy. Po chwili całkiem żywo dodała:
- I po cóż ja wam to wszystko opowiadam, toż wy swoich kłopotów nie mniej macie. Ja tylko przyszłam, żeby wam coś do jedzenia przynieść, jednak teraz to nie wiem, czy aby dla wszystkich starczy, bom się nie spodziewała, że was tu tylu zastanę - zakończyła kobieta i wyciągnęła pajdę chleba z koszyka.
    Ileż łagodności i dobroci promieniowało z jej twarzy, na której malowały się szlachetne rysy. Była kobietą w młodym wieku, zniszczona pracą, ale nadał ładną o kasztanowych, gęstych włosach, niebieskich, dużych oczach i pełny, czerwonych niczym rubin ustach. Była bardzo skromnie, lecz czysto ubrana.
    Zmęczone dzieciaki nie miały nawet ochoty jeść. Przytuliły się do dziadka i zasnęły znudzone. Jakób podziękował kobiecie za chleb i zapytał, czy chciałaby wysłuchać jego opowieści. Siedzieli tak jeszcze wszyscy długo, w końcu kobieta zaproponowała, aby poszli do niej, odpoczęli i przenocowali, bo w tym stanie nie było możliwe wyruszać w powrotną drogę.
    Jeszcze tego samego dnia Jakub umywszy się i oporządziwszy, poszedł do tutejszego plebana z prośbą, aby ten użyczył mu furmanki i kogoś do powożenia do Wilczego Rynku. Gajowy opowiedział księdzu tę niezwykłą historię jaka wydarzyła się ubiegłej nocy, ksiądz załamywał ręce z niedowierzaniem.
- Z wielką chęcią to dla was zrobię. Ach te biedne dzieci, cóż też one już w tym życiu strachu przeszły - lamentował pleban.
    Na drugi dzień od rana padał deszcz. Jakub wiedział, że koniecznie dzisiaj musi wrócić do leśniczówki.
- Gadzina w stajni wyzdycha - tłumaczył Helenie. Helena tłumaczyła z kolei, że najmłodsze dziecko jest bardzo słabe i zmęczone, i kto wie czy nawet nie ma gorączki, a podróż w taką pogodę dla niego może skończyć się katastrofalnie. Jasiu nie chciał zostać sam. Po długich debatach uzgodniono, że Jakub z Józiem pojadą do domu, a Zuzia z Jasiem zostaną u Heleny i za dwa dni dziadek z bratem po nich przyjadą. Ksiądz przystał na to.
- Teraz weźcie tylko konia i wóz, a mój Zygmuś wszystkich was za dwa dni odwiezie.
    Dwaj mężczyźni ruszyli w powrotną drogę. Kiedy dojechali do wsi zaraz powiadomili wójta o zbójach. Jak się okazało parę ludzi zauważyło wysoko w lesie pożar ubiegłej nocy, pospieszyli na pomoc, nikogo nie zastali, tylko pogryzionych rabusi, którzy tłumaczyli się, że chcieli gasić pożar, ale wściekły wilk napadł ich znienacka. Nie potrafili powiedzieć, gdzie są domownicy i co robili tak późno w lesie, jeśli przecież mieszkają całkiem z drugiej strony góry. Chłopiec rozpoznał opatrzonych przez lekarza rabusiów, opowiedział wydarzenia ubiegłej nocy, wszyscy patrzyli na niego z niedowierzaniem, ale fakty by się zgadzały, nawet ślady kija na plecach chłopca. Wsadzono złodziei do aresztu do momentu rozprawy.
   Jakub ze zgrozą popatrzył na zgliszcza stodoły, ciarki przeszły mu po plecach na samą myśl, do czego mogło dojść ubiegłej nocy. W stajni głodne i wystraszone ogniem zwierzęta dopominały się głośno o jedzenie. Jakub z Józiem napaśli bydło, posprawdzali obejście, posprzątali podwórko, uporządzili porozrzucane i powywracane meble w domu. Chłopiec zapalił pod piecem, zjedli wieczerzę. Było już ciemno na dworze, spokojna noc otulała sennym płaszczem zwierzęta i całą przyrodę. Niebo iskrzyło się od milionów migających gwiazdeczek. Wszystko spało spokojnym snem, snem zapomnienia, tylko Jakub spozierał przez maleńkie okienko, nasłuchiwał, czy aby z lasu nie dolatuje znajome wycie wilka. Cichutko podniósł się z posłania, wyszedł z izby na zewnątrz i stanął na skraju chaty, przez chwilę wpatrywał się w ciemność lasu, a następnie cicho zawołał:
- Jemioł! Jemioł przyjacielu, bracie! Gdzie jesteś? Pokaż się. Jam ci podziękować przyszedł. Jemioł, Jemioł!
    Ale wilka nigdzie nie było. Długo, długo stał Jakób oparty o róg chałupy i nawoływał cicho, po policzkach spływały mu łzy jedna po drugiej, łzy radości, żalu i wdzięczności. Następnego ranka dziadek i wnuczek wracali z powrotem do Rdzawej po Zuzię i Jasia. Niespodziewanie chłopiec powiedział:
- Dziadziu tak się cieszę, że wszyscy znów będziemy razem, tylko mi jakoś tej pani szkoda, że tak sama zostanie. Ona taka dobra mi się wydaje.
    Jakób uważnie spojrzał na chłopca i nic nie powiedział. W południe dotarli do domu wdowy. Na szczęście Jasiowi ustąpiła gorączka i czuł się bardzo dobrze, tym bardziej, że teraz dwie dziewczynki go niańczyły - Zuzia i Hania. Przyszedł czas pożegnania. Helena przygotowała jedzenie dla dzieci na drogę i zapakowała do koszyka. Obie dziewczynki stały w progu i kochały się jakby były dobrymi przyjaciółkami, przyjaciółkami przecież znały się zaledwie dwa dni. Helena ucałowała Jasia i Józia w czółka i naznaczyła znakiem krzyża. Widząc to wszystko Jakub poprosił Helenę na zewnątrz, długo z nią rozmawiał, później obydwoje weszli do domu i dziadek zapytał:
- Chcecie aby Helena i Hania zamieszkały razem z nami w leśniczówce na Wilczym Rynku?
Dzieci krzyknęły z radości:
- Chcemy dziadeczku!! Chcemy! No pewnie, że chcemy! - krzyczały jedno przez drugie.
- A ty Haneczko, czy chcesz nami mieszkać? - zapytał gajowy dziewczynki.
- Ja też chcę! Ja też! Teraz już nie będę sama, znów będę miała braciszków i siostrzyczkę, i nawet dziadka!
Dziewczynka ze łzami w oczach rzuciła się mamie w objęcia i powiedziała:
- Jedzmy mateńko z nimi, nie chcę być sama!
    Wszyscy padli sobie w objęcia, śmiali się i płakali na przemian, później razem udali się do księdza.
- Przewielebny - zaczęła Helunia - wiecie, że ja sama tu jak palec żyję, krewnych nie mam żadnych, a widzę dzieci bez ojca i matki, dziadek sam stary, sił co roku ubywa, a dzieciątka małe i opieki potrzebują. Myśmy sobie wszyscy tak jakoś od razu do serca przylgnęli. Hanusia moja taka radosna, że siostrę w Zuzi i braci w Jasiu i Józiu znalazła. Dajcie mi parę groszy za chałupę, którą wam oddam i ten niewielki skrawek ziemi, co wokół niej, może jakiej rodzinie odsprzedacie, bo mnie na próżno kupca szukać. Z Mrozami chcę pojechać i u nich zamieszkać, jak matka dla dzieci i córką dla Jakóba będę, a was ojcze przewielebny o błogosławieństwo na drogę i nowe życie proszę.
    Zaskoczony pleban tak nagłą decyzją, zastanawiał się długo, a następnie wypłacił kobiecie pieniądze za dobytek i pobłogosławił wedle jej woli. Jeszcze tego samego dnia cała rodzina ruszyła radośnie w kierunku leśniczówki na Wilczym Rynku.
    Minęło parę tygodni, miesięcy. Odbudowano stodołę, odnowiono dom. Razem z letnim słońcem wróciło i szczęście do leśniczówki. Helena była jak matka dla wszystkich dzieci. Zuzia miała nową siostrzyczkę w Hani, dziewczynki bardzo się kochały. Helunia do Jakuba ojczulku mówiła i jak swego, którego tak mało i krótko znała, traktowała. Jakub był znów jak niegdyś szczęśliwy. W Helenie wielką pomoc i nadzieję miał. Ta, doświadczona przez życie, kobieta miała tak dobre serce jak mało kto i cieszyć się potrafiła z najmniejszego drobiazgu. Jedynie po Jemiole ślad zaginął. Od tamtego pamiętnego ranka nikt go więcej nie widział. Jakub często go nawoływał, lecz na próżno.
    Wieść o tym wydarzeniu rozeszła się szeroko i daleko. Niektórzy w nią uwierzyli, inni nie. A czy wy w nią uwierzycie, to już od was samych zależy.

<<< "NIE TAKI DIABEŁ STRASZNY JAK GO MALUJĄ"

"ŚWINIOPAS ZA DWA GROSZE" >>>

[ciekawostki]