Dawno, bardzo dawno temu ziemia bocheńska słynęła z pięknych
lasów i bogactwa zwierzyny. Szczególnie uroczo wyglądały bory na granicy Łopuszy i
Jeziernika, tam gdzie dzisiaj leży wieś Rozdziele. Doliny rozciągnięte strumykami,
piękne stoki, jary, a w dole nad Sanką Żegocina.
Tamtędy też przebiegał szlak handlowy z Węgier do Krakowa. Karawany
kupieckie przewoziły cenne materiały, złotogłowia i różne przedmioty zbytku, by je
sprzedać w stolicy kraju - Krakowie lub innych liczących się wówczas miastach takich
jak: Sandomierz, Opole czy Wrocław.
Takie wyprawy nie należały do bezpiecznych. Słabo zaludniony teren,
niewielkie osady, jeszcze rzadsze grodziska - wszystko to sprzyjało napadom na kupców.
Amatorzy cudzego mienia czuli się bowiem bezpieczni. Po zdobyciu łupów las zapewniał
im opiekę i schronienie. Najbardziej obawiali się kupcy zbója Madeja, który wraz ze
swoją drużyną przygotowywał zasadzki na karawany. Tylko duże i dobrze uzbrojone
karawany mogły liczyć na szczęśliwe przebycie leśnej głuszy.
Madejowa kompania często tygodniami czekała na kupców. Madej
starannie dobierał miejsce napadu, z dala od ludzkich jakże wówczas rzadkich siedzib,
tak by nikt nie mógł przyjść z pomocą. Upominał ponadto kamratów, by zabierali
tylko rzeczy wartościowe oraz pieniądze. Po napadzie następował podział łupów.
Madej zabierał dla siebie tylko dukaty i okrężnymi drogami wracał do swojej chałupy
przynosząc zwykle z sobą upolowaną sarnę czy dzika. Żona nie wiedziała o zbójeckich
wyprawach Madeja. Myślała, że opuszczając dom, udaje się na polowanie, aby rodzinie
zapewnić wyżywienie.
Madej po powrocie z wyprawy zajmował się wyrobem i wypalaniem
glinianych garnków. Boso miesił nakopaną przez żonę glinę, a potem lepił zgrabne
dzbany, garnki, oraz misy i suszył w słońcu przed chatą.
Gdy dzbany były już gotowe, napełniał je zdobycznymi dukatami,
zaklejał gliną i wynosił na strych. Kiedy żona zwracała mu uwagę, że już jest za
dużo tych naczyń, odpowiadał, że od przybytku głowa nie boli.
Pewnego razu Madej nie wrócił z wyprawy. Król Kazimierz Wielki
postanowił ukrócić samowolę zbójów, na którą skarżyli się kupcy. Wysłał spory
zastęp zbrojnych, by w przebraniu kupieckim przemierzali handlowy szlak. Nieświadomi
tego kompani Madeja wpadli w zasadzkę. Zostali pojmani i straceni na Krakowskim Rynku.
Prawo bowiem srogie dla zbójców i nie przewidywało żadnych ulg. Zbójców karano
gardłem. Żona Madeja nigdy nie dowiedziały się, jak zginął jej mąż.
Przypuszczała, że zabił go jakiś leśny zwierz.
Po pewnym czasie zabrakło glinianych garnków. Jedne popękały, inne
zaczęły przeciekać. Postanowiła zatem sięgnąć po zapasy. Dziwne wydały jej się te
garnki. Ciężkie takie, że z trudem je podnosiła. Wzięła zatem najmniejszy. Kiedy
schodziła po drabinie ze strychu, dzban wypadł jej z rąk i rozbił się na drodze na
drobne kawałki. Ze środka wysypały się złote krążki i pokryły glinianą podłogę.
Kobieta nie znała pieniędzy. Pozbierała świecące krążki do
zapaski i udała się w daleką drogę do proboszcza. Wysypała znalezisko przed starym,
zafrasowanym kapłanem, powiedziała gdzie je znalazła i zapytała co to może być.
Pleban podumał i doszedł do wniosku, że nawet gdyby jej
wytłumaczył, to i tak te pieniądze szczęścia jej nie przyniosą. Nie będzie miała
ich gdzie wydać, a poza tym narazi się na podejrzenia, a może nawet spotka ją
nieszczęście, gdyby przypadkiem wieść dotarła do króla. Pewnie odpowiadałaby przed
sądem jako współwinna. Tymczasem parafia ma duże wydatki. Świątynia maleńka i
wiekowa, czas pomyśleć o nowej. Parafianie ubodzy i nieliczni, stąd nie można liczy na
ich pomoc.
Zapytał więc czy w domu ma jeszcze więcej takich krążków.
Madejowa zaprzeczyła. Powiedziała tylko, że wszystko co jej zostało po mężu, to
gliniane bardzo ciężkie dzbany, mało przydatne w gospodarstwie. Pleban poprosił by je
ofiarowała na kościół, co też uczyniła.
Proboszcz posłał furmankę i dzbany odjechały do Żegociny. Wieść
niesie, że za te Madejowe dukaty został wybudowany nowy kościół w Żegocinie. Zbożny
cel zmył ciążącą na nich krzywdę ludzką.
|