Katarzyna Pławecka: Urodził się
Pan w Rzeszowie, potem studiował w Krakowie na Akademii Górniczo-Hutniczej, a dziś
mieszka Pan tutaj, w Gminie Żegocina. Dlaczego zdecydował się Pan zamieszkać właśnie
tutaj, a nie w jakimś większym mieście na przykład w Krakowie, bądź w rodzinnym
Rzeszowie?
Sławomir Janczewski: Byłem zmęczony dużymi miastami, trochę
Ameryką. Tam duże miasta naprawdę nie są ciekawe i nikt nie chce mieszkać blisko
centrum. Wszyscy mieszkają w tzw. "suburbi"(czyli w dzielnicach podmiejskich,
które są w miarę przyzwoite), bądź tak jak my mieszkaliśmy z żoną w ostatnich
latach 30, czy 40 km od Los Angeles, w górach na wysokości prawie 4 tys. m n.p.m.
Kalifornia jest zresztą bardzo specyficzna. Jest tam ocean (Pacyfik) i bardzo górzysty
teren, trochę jak Chorwacja. W tym samym dniu można jeździć na nartach lub kąpać
się w oceanie. Przez to, że byliśmy w Los Angeles, gdy działy się te zamieszki i
biedota murzyńska paliła całe miasta, nawet nie chcieliśmy z żoną słyszeć o
mieszkaniu w dużym mieście. I dlatego też nie mogłem sobie wtedy wyobrazić mieszkania
w Krakowie. Z drugiej strony chciałem być blisko niego. Akurat tak wyszło, że
szukaliśmy czegoś co było w lesie, w promieniu 30, 40 km od Krakowa. Była akurat
okazja żeby kupić dom tutaj, więc to zrobiliśmy.
Kiedy dokładnie się Państwo tutaj przeprowadzili?
- To było chyba w 2001 roku albo 2002. Kupiliśmy ten dom gdzieś w lecie, a
przyjechaliśmy tutaj na Boże Narodzenie.
Czy trudniej jest pracować w Polsce niż w USA?
- W tej "Nowej Polsce" dla nikogo nie pracowałem, w PRL-u tak. Najgorsze co w
Polsce dziś mamy, to biurokracja. Nie ma więc co marzyć o jakimkolwiek rozwoju, o
normalnym życiu dopóki ktoś nie rozgoni co najmniej 90% biurokracji. Prowadziłem
firmę w USA i prowadziłem ją też tutaj. Chciałem dokończyć różne swoje projekty.
Sytuację mieliśmy dobrą. Przeraża mnie jednak to, że nikt nie widzi w Polsce innej
działalności poza prowadzeniem sklepiku. W tym momencie mówi się o nowej ustawie,
która odbiera możliwość odpisywania kosztów. Przez 10 lat nie musiałem tego robić,
a teraz nie tylko odbiorą mi tę możliwość, ale wszystkie koszty muszą być pokryte w
roku, w którym ten osiągnąłem dochód. W tym momencie uniemożliwią mi robienie
czegokolwiek. Jeśli to prawo wejdzie, to prawie mnie stąd "wyrzuci". To znaczy
może nie fizycznie, ale kiedy będę chciał coś sprzedać, będę musiał to robić
przez pośredników, bo wtedy podatkami nie zabiorą mi wszystkiego co zarobiłem.
Jakie było Pana największe osiągnięcie?
- Zawodowo: opracowałem oprogramowanie, które jest do dziś używane przez wszystkich
rajdowców w USA. Pisząc to oprogramowanie od zera dla małej firmy byłem w stanie
napisać je tak, że wyeliminowało z rynku coś co było zrobione przez firmę, która
miała 50 inżynierów i pracowała nad tym kilkanaście lat. Firma, w której pracowałem
jako konsultant, dzięki temu oprogramowaniu zatrudniła masę ludzi, kupiła budynek za
kilkadziesiąt milionów dolarów. Przez to, że wyjechałem to troszkę się to
skończyło, ponieważ wchodzą nowe technologie. Ale samo to oprogramowanie mogliśmy
sprzedawać od 1995 roku do dzisiaj. Pomogło mi to w końcu się usamodzielnić. Od
tamtej chwili mogłem pracować nad własnymi projektami, nad patentami i innymi rzeczami.
Miałem masę pomysłów, a wcześniej nie posiadałem pieniędzy, żeby [je] dokończyć.
Przyjeżdżając do Stanów jedyne co miałem, to 100 dolarów w kieszeni. Można więc
powiedzieć, że startowałem od zera. W USA zarobki są o wiele większe niż tutaj, ale
jeśli się pracuje w jakiejś ambitnej dziedzinie. Tak normalnie to te zarobki ledwo
wystarczą na codzienne wydatki. Jedyny sposób by całkowicie się usamodzielnić, to
trzeba mieć własną firmę. Ale ja też tego nie potrafiłem zrobić przez kilkanaście
lat przez to, że wszyscy chcą pracować w informatyce, nie tylko z Stanów, ale z
całego świata. Wygląda to tak samo, jak w Hollywood, gdzie przybywają Ci, którzy
chcą być aktorami, czy aktorkami. Jednemu na stu się uda, a reszta pracuje jako
kelnerzy. Co [ze mną] dalej? Dostałem patenty na część tych pomysłów nad którymi
pracowałem no i zobaczymy co z tego będzie. Może uda się to sprzedać.
Czy zdobył Pan jakieś nagrody za to osiągnięcie?
- W USA nie daje się nagród. To mi się w sumie podobało, bo tam nawet dyplomy z
uczelni się w ogóle nie liczą. Jak ktoś chce pracować, to nikt się nie pyta o jego
dyplom, ale o doświadczenie lub robi się krótki egzamin, żeby sprawdzić co taki
delikwent potrafi. Jeśli ktoś dotrwa do końca studiów, to zazwyczaj znaczy, że nic
nie potrafi. To taki paradoks amerykański. Nie ceni się żadnych nagród, dyplomów,
tylko po prostu liczą się pieniądze, to one żądzą wszystkim. Wbrew pozorom jest to
bardzo zdrowe i mądre. W Stanach prawie każdy używa mojego oprogramowania, możesz go
nawet w telewizji zobaczyć. Jeśli ja siedzę sobie np. na lotnisku i mogę tam swoje
oprogramowanie oglądać, to dla mnie wystarczająca nagroda.
Czy Pański patent spotkał się szybko z akceptacją i uznaniem, czy cały proces
sprawdzania był raczej skomplikowany i dostarczał Panu wielu zmartwień?
- Patent musi sprowadzić egzaminator. Nie liczyłem na to, że tak szybko go dostanę. To
trochę dziwne, bo za zwyczaj to bardzo długa trwa, ale według egzaminatora
amerykańskiego było to tak bardzo dobrze napisane, że nie musiałem aż tyle czekać.
Taki patent jest w tym momencie o wiele ważniejszy, gdyż bardzo mało ludzi jest w
stanie samemu uzyskać tego typu rzecz. Jeżeli chciałbym, u kogoś pracować to jest on
o wiele ważniejszy od dyplomu z dobrej uczelni. Demonstruje bowiem to, że jest się w
stanie coś osiągnąć.
Nie bał się Pan że wraz ze zmianą kraju zmieni się także Pana osobista
sytuacji i ze sławnego światowego twórcy programu do telemetrii do samochodów
rajdowych stanie się Pan zwykłym obywatelem naszego kraju?
- Nie. Nigdy nie uważałem siebie za światowego człowieka. W Stanach też wolałem
mieszkać niejako w lesie, mimo, że miałem tam możliwość zaangażowania się w
politykę. Poznałem pewnego Pana, który kiedyś pisał przemówienia dla Regana, a dziś
jest senatorem. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać o historii i innych rzeczach, to był tak
zafascynowany, że od razu zaproponował mi pracę, a dokładniej bym pisał dla niego
przemówienia. Nie byłem tym zainteresowany. Kochałem zawsze budowanie wszystkiego od
podstaw. W USA brakowało mi tej możliwości samotnego spędzania czasu z moim ukochanym
komputerem i internetem gdzieś w lesie i zrobienia tego, czego zawsze chciałem. Gdybym
mógł to całe życie przesiedziałbym w lesie, bo tam przynajmniej nie spotkałbym
biurokratów.
Nie chciałby Pan wrócić do Stanów Zjednoczonych?
- Teraz chyba nie, bo Stany się rozpadają. Będą mieli naprawdę potężny kryzys,
więc to się wszystko sypie. Bardzo liczyłem, że Słowianie (jeśli nie Polska, to
jakiś inny kraj słowiański) w końcu zrozumie i zacznie coś mądrego budować, bo tak
naprawdę jesteśmy takimi niewolnikami, którzy non stop krążą z jednego rogu świata
w drugi. Poza tym poznałem wielu Ukraińców, Chorwatów, Rosjan i naprawdę zakochałem
się w Słowianach mieszkając w USA. To dziwne, że dopiero wtedy. Dlatego chciałbym
bardzo mieszkać w jakimś kraju słowiańskim, który skopiowałby prawo amerykańskie.
Do tych Stanów już nie mam "ciągotek", bo to nie to samo co powinno być. To
jest już kolejny Związek Radziecki. Nie wiem, czy nie będę musiał kiedyś tam
wrócić i pracować, jeśli biurokracja będzie nadal kontynuować swoją wspaniałą
tradycję niszczenia wszystkiego i każdego kto robi coś czego oni nie rozumieją. Poza
tym wcale nie chcę tam wracać.
A nie chciałby pan powrócić tam chociażby po to, by tworzyć swoje programy?
- Programy można tworzyć wszędzie. Teraz technologia jest na tyle zaawansowana, że
można mieć internet nawet na żaglówce lub łodzi. W tym momencie żeby pisać programy
jedyne co trzeba mieć to prąd, komputer i połączenie z internetem. Całą resztę
dostaje się automatycznie. Jest to też o tyle łatwiejsze, że wszystkie narzędzia do
programowania dostaje się za darmo. To najlepszy zawód na świecie. Dla mnie bycie
programistą to ostatni bastion wolności w tym świecie. Uczyniło mnie to człowiekiem
wolnym, mogącym się przemieszczać z jednego miejsca w inne.
Kiedy w Pana sercu narodziła się ta wielka miłość do komputerów?
- Od kiedy pamiętam interesowałem się elektroniką. Od drugiej klasy podstawówki
naprawiałem telewizory. Także moja przygoda z elektroniką zaczęła się już wtedy. To
niejako uczyniło ze mnie człowieka bezczelnego, ale już od wtedy miałem swoje
pieniądze i nieraz zarabiałem więcej niż moi rodzice (będąc w średniej szkole).
Wtedy uznałem, że skoro znam się już na elektronice, to muszę studiować coś innego
i poszedłem na informatykę. I nie był to wcale zły pomysł. Mogę śmiało
powiedzieć, że całe pieniądze i energie poświęcałem na budowanie różnych rzeczy,
a dziś na programowanie.
W którym roku rozpoczął Pan studia?
- W 1983.
Czy kiedy przerwał Pan studia w Polsce, to kontynuował je Pan w USA?
- Nie. To znaczy ja w rok dostałem licencjat. To jest ciekawe. W Stanach licencjat ma
niższy poziom niż średnia szkoła. Tam każdy przeciętny Amerykanin bierze 2,3 kursy,
a ja chciałem to wszystko zrobić w rok. Kłócono się ze mną, że to jest niemożliwe,
bo oprócz tego muszę się nauczyć angielskiego. Co ciekawe później wyszło tak, że
byłem jedyny, który dostał 5 z tego języka. Amerykanie się temu dziwili, ale faktem
jest, że po średniej szkole wychodzą nawet analfabeci. Edukacja tam jest naprawdę
fatalna. Dlatego nie chciałbym tam nigdy dzieci posłać.
Czym zajmuje się pan na co dzień?
- Poza programowaniem jedyne co mnie interesuje to historia i prawo. Nie interesowało
mnie to zupełnie, dopóki nie zobaczyłem USA. Zafascynowało mnie, że Stany Zjednoczone
są w takiej samej fazie, co Polska przed rozbiorami, jeśli chodzi o psychologię i
różne patologie społeczne. Jest tam masa mądrych ludzi, pisarzy takich jak: Prus czy
Sienkiewicz, którzy piszą o dzisiejszym upadku. To masa rzeczy do czytania i tym się
zainteresowałem. Można by powiedzieć, że moja druga pasja to: "Matematyczna
Teoria Rozwoju Upadków Społecznych".
Czy ma Pan jakieś skryte marzenia?
- Tak. Chciałbym dokończyć jeszcze kilka rzeczy. Ale o tym póki co nie będę mówił.
Bardzo dziękuję za wywiad. |