Str.
46
5 grudnia (1914)
Piszę na wzgórzu, za wsią Bełdno, godzina 10 rano. Doszliśmy do wsi
wczoraj koło 6 wieczorem, gdy było już ciemno. Ze Słopnicy maszerowaliśmy do
Limanowej, potem szosą w bok wzięliśmy na Młynne, skąd zasypanymi śniegiem
ścieżkami polnymi, przez gorę Kamienną dotarliśmy do Bełdna. Jest tu jeden tylko
nasz V batalion. Mamy współdziałać z węgierska kawalerią.
Cały czas marszu nie wiadomo było gdzie możemy spotkać Moskali. Praca
patroli ubezpieczających jest bardzo ciężka w górach, po bezdrożach zasypanych
śniegiem. Ludność góralska wszędzie witała nas z radością, dawała mleko i
zapraszała na nocleg. Szliśmy od osiedla do osiedla. Górale szli przed patrolami,
chodzili znajomymi sobie tylko przejściami do wiosek i po półgodzinie, godzinie wracali
z wiadomościami. Od góry Kamiennej wieści były stale, że Moskale dziś byli,
nałapali kur, gotowali ziemniaki, ale o zachodzie słońca poszli. Po takim
"wywiadzie" patrole wchodziły do wsi, przechodziły ją całą aż do drugiego
końca, po czym i batalion posuwał się naprzód.
Z podobnymi ostrożnościami weszliśmy do Bełdna. Rozkwaterowaliśmy się
możliwie gęsto, wystawiliśmy placówki na wszystkich drogach, wychodzących ze wsi,
poza tym - mocne warty kwaterunkowe. Trudno się było zorientować w nocy w tym
górzystym terenie. Mróz był mocny, pełnia księżyca szkliła się na śniegu.
Byliśmy dobrze zmęczeni marszem, toteż chłopcy z radością wchodzili do ciepłych,
zapraszających oświetlonymi oknami, chat góralskich.
W chacie dowództwa batalionu było ciepło, widno i zacisznie. W wielu chatach w Polsce w
tym czasie brakło już nafty. Tutaj, z powodu bliskości Limanowej było nafty pod
dostatkiem i świeciła się duża wisząca lampa. Grzaliśmy się przy kominie i piliśmy
kawę białą, gdy niedaleko rozległy się strzały, a za kilka minut z placówki
przyprowadzili żołnierze jeńca - kawalerzystę z koniem. Był to tęgi chłop z pułku
ułanów, który przed wojną stał w Pińczowie. Jechał z powrotem, po oddaniu rozkazu,
do oddziału rosyjskiego, który stoi na noc kilometr od nas. Pomylił się co do dróg i
wjechał na naszą placówkę. Chciał uciekać, ale zaczęli strzelać, więc musiał
się poddać. Był uprzejmy i "dobroduszny", ale mimo wypitej kawy nic prawie
nowego nam nie powiedział, tłumacząc się nieznajomością nazw miejscowości.
Dowiedzieliśmy się tylko, że jest tu piechota i kawaleria rosyjska,
że są na noclegu bardzo blisko od nas, że jest ich dużo i są naokoło naszej wsi.
Jeszcze trzy godziny temu byli w naszej wsi. Te zeznania zgadzały się z opowiadaniem
naszego gospodarza. Jeńca odprowadzili na wartownię. Przedtem pożegnał się czule ze
swym koniem. Całował go i klepał po szyi mówiąc: "Proszczaj, Czernogoria."
Koń był skarogniady, tęgi, ale zdrożony. Po odejściu jeńca obywatel Norwid
oświadczył, że ma rozkaz od Komendanta
Str. 47
oszczędzania chłopców, nie ma więc zamiaru atakowania Moskali na noclegu. Potem
zaczął pisać meldunek do dowódcy brygady kawalerii węgierskiej o naszym przybyciu do
Bełdna i sytuacji, w myśl zeznań jeńca.
W międzyczasie w różnych miejscach poza wsią rozpoczęło się
"pykanie" z karabinów. Po skończeniu meldunku obywatel Norwid kazał
adiutantowi batalionu, obywatelowi Kazimierzowi, odwieźć meldunek do odległego 5
kilometrów Rzegocina, gdzie miało być dowództwo brygady węgierskiej. Ze względu na
bliskość nieprzyjaciela kazał, by ktoś jechał z adiutantem Zgłosiłem się na
ochotnika, komendant batalionu zgodził się i zaczęliśmy szykować się do drogi
obywatel Kazimierz, ja i ordynans konny Wendlicz.
Miałem wtedy wysokiego tęgiego siwego ogiera. Wzięty był od wozu z
taboru i parę tygodni do rozpaczy doprowadzał mię skręcaniem uporczywym na każdy
mostek przy szosie, wiodącej do chałupy przydrożnej. Po pewnym czasie nabrał wyglądu
konia wierzchowego, zwłaszcza po otrzymaniu siodła kawaleryjskiego, kupionego pod
Mszaną Dolną. Przy siodłaniu konia ordynans zasłonił tym razem kawałkiem płachty
menażkę, która za siodłem błyszczała zbyt "wspaniale" przy blasku
księżyca. Siedliśmy na konie. Wendlicz na wziętego do "niewoli"
Czernogorię. Który okazał się kuty na tępo i ślizgał się co chwila. Gospodarz
wyprowadził nas za dom, mówiąc: "Pojedziecie panowie w tę stronę, aż za wieś,
a tam droga pod górkę i dalej wprost, jak strzelił, do Rzegocina". Ruszyliśmy
wsią. Jechałem przodem, gdyż koń mój był świeżo na ostro kuty i szedł
najśmielej. za mną Kazimierz, za nami Wendlicz. który wołał co chwila, by na niego
zaczekać. Minęliśmy wieś, ot i rozwidlenie dróg, o którym mówił gospodarz, ale
przy świetle księżyca obydwie drogi idą "pod górkę". Którą wybrać ?
Krótka narada pojechaliśmy na lewo, gdyż ta droga zdawała się być najbardziej
"pod gorę".
Za wsią cisza - księżyc świeci, jak w bajce. Jedziemy jeden za drugim
wąską drogą, łamiąc kopytami koni lód zamarzniętych kałuż. Jesteśmy na białej
płaszczyźnie, przed nami kępka sosen, a za nią czarne półkole boru. Podjeżdżamy do
kępki sosen, stajemy w cieniu i stąd patrzymy, którędy dalej jechać. Droga od kępki
sosen idzie lewą stroną polany leśnej, wreszcie gubi się w ciemnym lesie, który jest
od nas o paręset kroków. Cisza. Jedziemy naprzód. Jest nam nieswojo. Podjeżdżamy do
lasu. Szumi górą, a w dole jakaś cisza tajemnicza Wyjęliśmy pistolety, wjechaliśmy
pod drzewa i słuchamy. Nic. cicho...
Coś mi mówi, by nie jechać dalej, ale wstyd przy/nać się z tym przed kolegami.
Rozglądam się. Po drugiej stronie polany dostrzegam małą chałupę tuż pod lasem. Nie
ma światła w oknach. Proponuję, by obywatel Kazimierz z Wendliczem zostali na polanie,
a ja podjadę do chałupy dowiedzieć się którędy droga do Rzegocina. Wyjeżdżamy na
środek polany, oni zatrzymują się, a ja jadę w kierunku chaty. Kładę się na siodle,
by przejechać między drzewami sadu i nie schodząc
Str. 48
z konia, stukam do okna. Jakieś chrząkanie, kaszel i przed chatę wychodzi stary góral.
- Gospodarzu, którędy do Rzegocina ? - pytam.
- Do Rzegocina? To pan nasz, Polak?
- Tak, którędy do Rzegocina?
Góral przyjrzał mi się uważnie, a potem: - Ponocku, co wy tu robicie,
uciekajcie stąd, tu Moskale za drzewami okopy sypią, u mnie w chałupie czaj warzą, ino
ich patrzyć, siła ich tu wielka, uciekajcież!
Zawróciłem konia, wyjechałem na polanę i krzyknąłem Kazimierzowi,
by koniem zawracał, gdy z lasu rymnęła na nas salwa karabinowa. Szła nie od chaty,
lecz z tego miejsca brzegu polany, gdzie baliśmy się wjechać. Po pierwszej salwie koń
mój drgnął i przyklęknął. Wyrzuciłem nogi ze strzemion i rzuciłem się na wznak na
rolę. Druga salwa i trzecia. Koń mój westchnął, upadł na ziemię i zaczął
rzęzić. Para z niego poszła. Bił kopytami o ziemię, usiłował się zerwać, ale nie
mógł. Ściskam w garści pistolet, przewracam się na brzuch, patrzę - dwa inne nasze
konie też tarzają się u śniegu. Poza tym cisza, z lasu nikt nie wychodzi. Las szumi po
dawnemu.
Leżę na roli w śniegu, obok widzę drogę w płytkim parowie, z
którego głos Kazimierza:
- Doktorze. Żyjesz ?
- Żyję, a wy?
- Myśmy zdrowi.
Czołgam się do nich. W parowie Wendlicz "walczy" ze swym
karabinkiem, który zaciął się w chwili upadku z konia. Konie na roli rzężą coraz
słabiej. W lesie cisza. Postanawiamy wiać do wsi parowem Jeden na zmianę obserwuje
brzeg lasu, dwaj wieją kilkadziesiąt kroków. Parów kończy się niebawem, wtedy już
wiejemy wszyscy trzej polem, bez żadnych "obserwacyj", jak tylko nogi niosą.
Na szczęście, las milczy, nikt nas nie goni. Biegnąc wpadamy na naszą placówkę pod
wsią. Jest widno od księżyca, więc poznaje nas z daleka. Opowiadamy pokrótce nasze
dzieje i biegniemy do komendy batalionu. Meldujemy naszą smutną "sytuację".
Ob. Norwid śmieje się, że lekarzowi konia zabili. Proszę go, by dał pluton
żołnierzy, by iść pod las, chociaż siodła zabrać. Zgadza się,ale pod warunkiem, by
nie iść za daleko. Jeżeli inaczej nie można, to ostrzelać tylko brzeg lasu, jako
"represję" za konie i siodła.
W kwadrans później z plutonem obywatela Małkowskiego wychodzimy ze
wsi i posuwamy się naszą dawną drogą. Dochodząc do kępki sosen, ujrzeliśmy na
śniegu jakiś cień, kierujący się w naszą stronę. Padliśmy i czekamy. Był to
żołnierz rosyjski w burym płaszczu i białym szaliku na szyi. Szedł wprost na kępkę
sosen. Gdy był od nas o 20 kroków, jeden z żołnierzy zawołał. "Stój, kto idzie
?
Str. 49
Zatrzymał się, wpatrzył w cień, gdzie leżeliśmy i mówi: "Tam awstrijcy?"
Wszystko jedno, chodź do nas, bo inaczej cię zastrzelimy", zawołałem do niego po
rosyjsku.
- Ja siejczas, ja siejczas (ja zaraz) powiedział, położył się w bruździe i bums ! z
karabinu w powietrze. Rypnęliśmy do mego w odpowiedzi, ale leżał w bruździe, więc
żył, nie był nawet ranny, tylko ryczał: "Co wy, bracia, karabin niechcący mi
wystrzelił".
Wstał, podniósł ręce do góry i jak wielka kariatyda brunatna zstępował
do nas ze wzgórka. Wyznał nam, że w lesie, skąd strzelano do nas, jest placówka,
kilkunastu ludzi, że dalej są okopy, on tu jest na widecie i że widział, gdyśmy konno
przejeżdżali, ale się bał, wiec puścił nas na placówkę.
Co było robić?! Szaleństwem było iść po równinie śnieżnej na
placówkę i okopy w lesie. Dojść do siodeł również było nieostrożnie, bo las
zachodził daleko na boki. Wróciliśmy więc z jeńcem do komendy batalionu.
Było około czwartej nad ranem Moskałę zaczęli z trzech stron
pukać na naszą wieś. Kule docierały wszędzie, w opłotki i za chałupy. Okazało się
później, że Moskale atakowali Rzegocin, gdzieśmy chcieli dojechać. Patrol pruskich
ułanów, który jechał do Rzegocina właściwą drogą, dla nawiązania łączności z
huzarami, wpadł w zasadzkę i został zniesiony. Nasze więc szczęście, żeśmy
zabłądzili.
Komendant batalionu wobec gwałtownego ognia Moskali naokoło wsi zarządził
wycofanie się za wieś, na wzgórza, skąd nadeszliśmy wczoraj. O świcie nadszedł
batalion niemieckiej piechoty, który miał rozkaz zaatakowania lasu, pod którym
zginęły nasze konie. Dowódca batalionu niemieckiego zaproponował obywatelowi Norwidowi
atakować razem.
Obywatel Norwid w myśl instrukcji komendanta oświadczył, że podlega dowódcy brygady
węgierskiej, że bez rozkazu nie będzie atakował. Major, Niemiec, był wściekły, ale
nic nie mógł poradzić. Obywatel Norwid wyznaczył tylko pół kompanii Sarmata celem
ochrony skrzydła Niemców. My z naszych wzgórz mogliśmy widzieć całe pole walki aż
do lasu, gdzieśmy byli w nocy.
Tymczasem Niemcy zabrali się do roboty systematycznie. Za wsią pod
drzewem złożyli w porządku rzędami wszystkie tornistry, postawili przy nich wartę, a
sami rozwinęli się w tyralierę i dalejże w las.
Nie było im sporo na "naszej" polanie. Moskale prali z brzegu lasu
tak, że Niemcy nawet nie doszli do naszych koni, które widać było przez lornetkę.
Wreszcie już po południu jedna kompania Niemców oskrzydliła las i Moskale cofnęli
się z odrutowanych okopów w lesie. Niemcy weszli do lasu, tornistry zabrali na fury.
Nadjechał patrol huzarów i mogliśmy wysłać meldunek do dowódcy brygady. Chłopcy
Sarmata wrócili do batalionu.
W oczekiwaniu rozkazów poszliśmy spać w domu stolarza w osiedlu za
Bełdnem. Chciałem iść zdjąć siodło z konia, bo w juczkach miałem papierosy i
sweter, ale w każdej chwili mogliśmy odmaszerować. Usnąłem zmęczony i pełen
wrażeń nocnych.
Str. 50
W czasie strzelaniny pod Bełdnem mieliśmy dwóch rannych: Adolf Schmidt - w
udo i Rudolf Sakoluk - w rękę. Niemcy mieli duże straty przy zdobywaniu okopów w
lesie, do którego jeździliśmy "samotrzeć". Daj Boże zdrowie staremu
góralowi, który nas ostrzegł.
8 grudnia. Limanowa.
Piszę w Limanowej, w opuszczonym domu, naprzeciw starostwa. Mieszkanie
puste. Ludzie uciekli na skutek codziennych walk w mieście, do którego wchodziła to
jedna, to druga strona. W pokoju pustym i zimnym stoi samotnie "pianola",
której widocznie nie było czym wywieźć.
Po Bełdnie z naszym batalionem było tak. Komendant Główny nie
zapomniał o nas i zażądał wycofania nas na powrót pod swoje rozkazy. Chłopcy
krzykami radości przyjęli wiadomość o odmarszu na powrót do swoich. Szliśmy, aż
się po śniegu za nami kurzyło. Ja, oczywista, też na piechotę, bo konia na zapas nie
było. Podobno major Niemiec skarżył się u władzy na obywatela Norwida, że mu nie
pomógł pod Bełdnem, ale kpimy z tego, gdyż wracamy do pułku.
Polem 6 grudnia przeszliśmy z powrotem przez górę Kamienną do Limanowej i za miastem,
w karczmie czekaliśmy na pułk.
Pułk tymczasem atakował Nowy Sącz, pobudował most i ostrzeliwał Moskali.
Kawaleria rzuciła się na drugi brzeg, gdzie miały być tabory rosyjskie, ale musiała
ustąpić pod karabinami maszynowymi i armatami Moskali. Po tej bitwie pod Pisarzową z
obawy oskrzydlenia odbył się odwrót pod Limanową. Cofnęliśmy się już razem z
całym pułkiem. Brzoza strzelał ze swych armatek do wyczerpania ostatniego ładunku. Wir
był detaszowany w celu ochrony skrzydła. Poza tym batalion nasz większego udziału w
akcji nie brał. Cofnęliśmy się z Pisarzowej do Limanowej.
Ciągle musimy znosić na sobie dziesięćkroć liczniejsze siły
Moskali, którym wymykamy się tylko dzięki ciągłemu "tańczeniu" w terenie.
W samej Limanowej byliśmy już kilka razy. Wchodzimy i wychodzimy z niej, coraz to z
innej strony.
11 grudnia Zalesie
Rano 9 grudnia wyszliśmy za Limanową na pozycję, po paru godzinach
wróciliśmy na te same kwatery i cały dzień spędziliśmy w mieście, jako pogotowie.
Moskale bombardowali miasto i zapalili stodołę na plebanii. Sztab austriacki wskutek
tego ewakuował się do Słotwiny. My zostaliśmy na noc w opuszczonym lokalu
"Sokoła" i starostwa. O piątej rano, 10 grudnia, odmaszerowaliśmy do
Słopnicy przez Lipowe
Już ze wszystkich stron złaziliśmy te góry. Ludność wyniszczona, ale
ciągle nam sprzyja i zaciekła na Moskali. W Stopnicy Królewskiej batalion otrzymał
znów nowego komendanta. Jest nim obywatel Rylski, który przyjechał z Ameryki. Obywatel
Norwid dzisiaj rano odjechał do Nowego Targu po ludzi z IV, VI i II batalionu.
Dzisiejszą noc przespaliśmy w Zalesiu.
W tej chwili mamy atakować Młyńczyska. Piszę to siedząc w lesie na
kłodzie
Str. 51
drzewa z obywatelem Rylskim Przed chwilą do Młyńczysk przejechało pół szwadronu
naszej kawalerii. Za nim, jako straż przednia poszła kompania Wira. Urządziłem punkt
opatrunkowy dla rannych, których na szczęście nie było. Podobno atak na Młyńczyska
był tylko demonstracją.
Komendant Główny został w Kamiennej. Wróciliśmy i my do Kamiennej na
godzinę 6 wieczór, mając w powrocie cudny widok Tatr o zachodzie słońca.
Rozkwaterowaliśmy się u stolarza, który nas przyjął jak najserdeczniej.
Nie idziemy jeszcze spać mimo zmęczenia po całodziennym łażeniu, bo mówią, że
jeszcze tego wieczoru musimy iść dalej. Byłaby wielka szkoda. Dom bardzo porządny nad
rzeczką, złożony z sieni, dwóch pokoi i kuchni - warsztatu. Umeblowanie porządne,
pokoje czyste, wybielone, obrazy świętych i na ścianie napis z Ameryki: "Boże,
zbaw Polskę!"
12 grudnia.
Pisze przy kominie. Wbrew oczekiwaniom z Kamiennej nie odmaszerowaliśmy.
Spaliśmy tu w domu. Dzisiaj rano komendant batalionu zwiedzał oddział sanitarny.
Spotyka się dużo ludzi z wolem. Wielu żołnierzy ma bronchit z gorączką powodu
ciągłego przemakania nóg przy marszu w górach po śniegu. Niestety, użyłem już
wszystkie proszki Dovera i nie mam im czym pomóc. Dostałem książkę d'Annunzia.
którą czytam z zapałem.
Dzisiaj za wsią rozstrzelaliśmy górala, którego wydała sama ludność,
że za pieniądze przeprowadził Moskali na nasze tyły ścieżkami górskimi, wskutek
czego musieliśmy się cofać. Sąd polowy skazał go na śmierć. Egzekucja odbyła się
w sposób następujący. Czytałem najspokojniej przed południem, gdy komendant batalionu
dał mi rozkaz: "Doktorze, pójdziecie zaraz z plutonem służbowym, który dokona
egzekucji nad góralem, skazanym na śmierć przez sąd polowy. Stwierdzicie śmierć
przed pogrzebaniem". Powiedziałem: "rozkaz", wziąłem pas i rewolwer i
wyszedłem przed dom. Przed gankiem siedział "w kuczki" starszy chłop o
tępym, bezmyślnym wyrazie twarzy. Trzymał w ręku jakiś brudny węzełek. Przy nim
posterunek z bagnetem na broni.
Pluton służbowy robił zbiórkę. Oficer inspekcyjny powiedział już
widocznie żołnierzom, co mamy robić, bo paru rekrutów zaczęło mówić: "My
przyślim bić się za Polskę, a nie tak strzelać do bezbronnego. my nie strzelalim
jeszcze, niech starsi idą". "Co za obywatelskie gadanie" - zawołał
oficer, milczeć, zbiórka!" Za chwilę kazał nabić broń i poszliśmy z góralem
na czele w kierunku trzech samotnych świerczków, stojących na wzgórzu. Był już tam
wykopany świeży dół. W drodze góral poprosił zapalić. Żołnierzowi, który dawał
mu ognia, drżały ręce jak w febrze. Wreszcie doszliśmy.
Oficer kazał zawiązać skazanemu oczy. Ten na to: "Pozwólcie mi się
pomodlić przed śmiercią", ukląkł i położył węzełek obok siebie. Oficer
skinął na żołnierzy, zdjęli karabiny, wzięli "do oka broń".
Str. 52
Oficer machnął chusteczką i gruchnęła salwa. Skalny potoczył się po trawie z
okrzykiem: O Jezu!" i drgnął, krzycząc i rzężąc. Oficer podbiegł do niego z
rewolwerem, ale browning mu się zaciął. Tymczasem skazany żył. Sekundy wydawały się
wiecznością. Chwyciłem mój rewolwer, przyłożyłem mu do głowy i strzeliłem.
Umilkł i zmarł natychmiast.
Odetchnęliśmy, że wreszcie koniec. Stwierdziłem zgon. Miał cztery rany w klatce
piersiowej i w głowę z mojego pistoletu. Pochowaliśmy go pod trzema świerkami i w
milczeniu wróciliśmy do domu. Koło wartowni żołnierze zaczęli już żartować.
Zameldowaliśmy batalionowemu o wykonaniu wyroku, podpisaliśmy protokół.
Resztę dnia byłem "zwarzony", Wyrzucałem sobie, żem
dobił człowieka, ale co było robić. Nie ma rady. Musimy się bronić. Jesteśmy na
wojnie. Dobrze się tu odpoczywa w domu poczciwego stolarza. Cała opinia miejscowej
ludności jest za słusznością wykonanego wyroku. Szczególnie zajadły na
"zdrajcę" jest nasz stolarz.
15 grudnia. Nowy Sącz
Weszliśmy tu przedwczoraj wieczorem po parodniowej włóczędze wzdłuż
Dunajca. 12 grudnia po południu wyszliśmy z Kamiennej lewym brzegiem Dunajca, celem
oczyszczenia Doliny Nowosądeckiej od resztek Moskali. |