KAZIMIERZ
FĄFARA
MOJE WSPOMNIENIA Z MŁODOŚCI (DO 1945 ROKU)
Ulegając namowom rodziny, a szczególnie córkom i wnukom, postaram
się opisać koleje mojego życia do 1945 roku. Okres ten obfitował w bardzo ciekawe
zdarzenia, jak Junaki, wojna i ucieczka do Francji przez Węgry w wieku 16 lat. Aby obraz
wydarzeń był pełniejszy, zacznę opisywać je od dzieciństwa, które je
poprzedziło.
Urodziłem się 3 stycznia 1923 roku w Lipnicy Murowanej jako drugie
dziecko. Mama moja Maria z domu Polek z ojcem Franciszkiem prowadzili małe gospodarstwo
rolne jako dzierżawcy (własnego nie mieli). Ponadto ojciec jako mistrz
krawiecki prowadził warsztat, zatrudniając w nim okresowo i po trzech
czeladników i szkoląc uczniów. Ja skończyłem szkołę podstawową z bardzo
dobrym świadectwem i gdyby rodzice mieli możliwości finansowe, na pewno
kontynuowałbym naukę w gimnazjum. Niestety! Moje dzieciństwo przebiegało jak to
zwykle na wsi: pomagałem rodzicom w pracy na gospodarstwie. Były to różne zajęcia,
miedzy innymi pasanie krów, a ponieważ nie mieliśmy łąk, krowy wypasało się na
miedzach, wiązaliśmy je na łańcuchach, żeby nie robiły szkód w
uprawach. Było to zajęcie nudne, więc ja, żeby sobie czas umilić, zabierałem ze
sobą książkę i próbowałem czytać, krowy mając przywiązane do ręki. Gdy tylko
krowy znalazły coś smacznego, musiałem je od tego odciągać i tak na czytanie nie
było czasu. Za czytanie i niedopilnowanie krów często też dostawałem baty. Nieraz
bardzo bolało. W lecie biegaliśmy boso, mimo poobijanych stóp było to bardzo wygodne.
Drugą pracą, którą czasem wykonywałem było mielenie w żarnach zboża na chleb (mama
piekła razowy) i na śrutę dla świnek, które hodowała. Przy mieleniu z racji młodego
wieku byłem tylko pomocnikiem starszej siostry Ireny. Nawet wtedy próbowałem czytać
książki. Moja siostra nie akceptowała tego czytania, bo nie mogła liczyć na moją
aktywną pomoc przy mieleniu. Skarżyła się często mamie, że "Kazek znów czytał
i sama musiałam ciągnąć żarna". Ciężko było, ale zamiłowanie do czytania
pozostało mi do dzisiejszego dnia. W ciągu tych wszystkich lat zgromadziłem małą
bibliotekę, liczącą około 1600 tytułów pisarzy polskich i obcych, a stale się ona
jeszcze powiększa.
W miarę możliwości wykonywałem również pozostałe prace polowe,
ale były i inne zajęcia, do których czułem powołanie: łapanie ryb w potokach na
rękę i na sak, zbieranie grzybów i borówek w okolicznych lasach oraz przeróżne
zabawy z kumplami w terenie. Miałem na to wszystko czas, bo odrabianie lekcji nie było
konieczne, wystarczyło mi tylko uważanie w szkole. Ulubione moje przedmioty to była
geografia i historia, te zainteresowania pozostały mi do dziś. Gdy miałem 12 lat ojciec
kupił mi skrzypce i kapelmistrz orkiestry dętej z Lipnicy udzielał mi lekcji gry. Moje
"skrzypienie" w domu było podobno nie do wytrzymania, ale nauka o nutach,
rytmie i melodyce przydały się później w życiu. W orkiestrze mój ojciec grał na
flecie i ja również liznąłem trochę wiedzy na ten temat. Nieraz wieczorami w domu
przy udziale ciotki Weroniki i koleżanek Ireny śpiewaliśmy pieśni ludowe patriotyczne
i żołnierskie. Podczas takich wieczorów ojciec często wspominał swoją tułaczkę
czeladnika krawieckiego po całych Austro-Węgrzech, przypominając sobie różne piosenki
czeskie i austriackie. Podczas tego śpiewania nierzadko dochodziło do dyskusji o
patriotyzmie i Ojczyźnie. Oprócz szkoły, w której te zagadnienia pojawiały się
bardzo często, atmosfera w domu sprzyjała rozwijaniu patriotyzmu. Wspominam o tym
zagadnieniu , dlatego, że inny naród w tej wojnie zupełnie zagubił swój patriotyzm.
Mam na myśli Francuzów, z którymi parę lat spędziłem w niewoli.
I tak to pracowicie spędzaliśmy czas, było dużo chwil przykrych,
ale tych nie lubię wspominać, bo zwykle kończyły się laniem (jak na przykład
złapanie mnie na paleniu papierosów). Do przyjemniejszych spraw należało odwożenie
czasem do klientów wykonanych robót krawieckich. Ojciec był dobrym krawcem i prace
wykonywał na zamówienie okolicznych właścicieli dworków, policji, księży,
zamożniejszych gospodarzy do okolicznych wsi jak: Tymowa, Czchów, Rożnów, Gnojnik,
Gosprzydowa, Uszew, Iwkowa. Były to odległości znaczne a ja jeździłem na rowerze,
nawet zimą, ale lubiłem te wycieczki, tym bardziej, że za tę usługę otrzymywałem od
odbiorców jakieś grosze. Te grosze, a czasem nawet złotówki, były dla mnie bardzo
ważne, bo lubiłem słodycze (kto ich nie lubił!), a z czasem do 1939 roku na
książeczce PKO miałem już 36 złotych, co dla mnie było sumą naprawdę dużą.
Miałem - bo wojna pozbawiła mnie tych oszczędności.
Z uwagi na to, że rodziców nie stac było na czesne do gimnazjum,
ojciec posłał mnie do hufca junaków 75 kompanii przez swego znajomego pana Czecha z
Rajbrotu, który był jej komendantem. Junacy, młodzi chłopcy byli skoszarowani i
wykonywali prace ziemne przy budowie dróg i mostów. Po okresie półrocznym tej pracy i
rekruckich ćwiczeniach musztry, można było podjąć naukę w gimnazjum geodezyjnym na
koszt państwa. Była to dla mnie szansa, a był to już rok 1939.
Jeszcze w 1938 startowałem do szkoły podoficerskiej w Nisku nad
Sanem, jednak z uwagi na to, że byłem bardzo chudy (wzrost 176 cm, waga 56 kg), nie
zostałem przyjęty. Dlatego też rok później wstąpiłem do Junaków. Skoszarowani
byliśmy w Kołomyi nad Czeremoszem, gdzie przeszliśmy szkolenie wojskowe z musztry.
Wtedy Kołomyja wydawała się być na końcu świata. Ojciec wsadził mnie w Bochni do
pociągu w kierunku Lwowa, gdzie po przesiadce dojechałem do Kołomyi. Rzadko mieliśmy
przepustki. Miasteczko było małe, mieszkało tam wielu Żydów prowadzących sklepy. Nie
zachęcało to do spacerów, szczególnie, że nie było złotówek. Po dwumiesięcznym
przeszkoleniu rekruckim, pod koniec maja 1939 roku całą kompanią wyjechaliśmy na
roboty do Zakopanego. Zakwaterowanie mieliśmy w barakach. Wykonywaliśmy prace ziemne:
budowa mostu i drogi pod Gubałówką. W wolnym czasie uprawialiśmy sport (siatkówka,
biegi, piłka nożna, skoki), ponadto otrzymywaliśmy przepustki, z których zawsze
korzystaliśmy. Wszystko układało się dobrze do czasu, kiedy uległem wypadkowi na
skoczni w dal. Znalazłem się w szpitalu wojskowym w Krakowie na ulicy Wrocławskiej.
Lekarze orzekli wysięk kolana, co oznaczało gips, leżenie i kule. W szpitalu odwiedzał
mnie ojciec, wuj Wiatr i Kuba Wojciechowski. Spędziłem tam 25 dni. Zdjęto mi gips i z
zabandażowanym lewym kolanem wypisano mnie do domu na zwolnienie od pracy i służby. Z
Bochni do Wiśnicza przyjechałem furmanką, natomiast dystans 9 kilometrów z Wiśnicza
do Lipnicy najkrótszą drogą przez Bukowiec pokonałem pieszo, kulejąc i
nadwerężając kolano. W domu mama leczyła je, stosując maści i okłady i dobrze mnie
karmiła, tak że wkrótce poczułem się lepiej.
26 sierpnia otrzymałem wezwanie z kompanii, abym jak najszybciej
stawił się w jednostce, ale nie w Zakopanym, tylko w Czarnym Dunajcu, gdzie mieliśmy
kopać rowy przeciwczołgowe. Kopanie nie trwało długo, bo już 3 września zostaliśmy
przewiezieni do Krakowa na Kopiec Kościuszki, gdzie przenocowaliśmy
i następnego dnia, 4 września, po zbombardowaniu przez Niemców stacji kolejowej
Płaszów, wraz z setkami cywili wsiedliśmy do odkrytych wagonów i pojechaliśmy na
wschód, z zamiarem przekroczenia granicy rumuńskiej w Zaleszczykach. Potem Przemyśl,
Medyka aż do Rawy Ruskiej. Pociąg często się zatrzymywał, a wtedy kto tylko mógł
uciekał na boki w pola, żeby uniknąć bomb, które zrzucali Niemcy. Byli ranni i zabici
nie tylko od bomb. Niemcy strzelali z samolotów i także z broni maszynowej do cywilów.
Ja i moi koledzy uniknęliśmy nieszczęścia. Wysiedliśmy w Rawie Ruskiej i
kierowaliśmy się na południe, przez Kamionkę Stnimiłową szliśmy pieszo. Pamiętam
nocleg w byłych koszarach - stajniach husarii (tak nam mówili), na każdym postoju, a
tym bardziej noclegu, wystawialiśmy warty, bo napadali na nas uciekinierów Ukraińcy.
Minęliśmy Lwów od wschodu i znaleźliśmy się w Złoczowie. Droga do Zaleszczyk na
Rumunię już była zamknięta, bo radzieckie wojska już przekroczyły polską granicę.
Nasze dowództwo zdobyło wtedy jakimś sposobem ciężarówkę i skierowaliśmy się z
innymi żołnierzami na zachód, czyli na Węgry. Granicę węgierską przekroczyliśmy
przez Przełęcz Tatarską 18 września w godzinach popołudniowych. W pierwszym
węgierskim miasteczku dokonaliśmy rozbrojenia, zrzucając na stos całą broń, którą
posiadaliśmy. Od tej chwili byliśmy internowani. Ludność węgierska przyjęła nas
przyjaźnie, podczas postojów witani byliśmy chlebem - okrągłymi bochnami z dziurami w
środku, bochny były białe i bardzo smaczne. Był to sezon zbioru winogron, więc
Węgrzy przyjmowali nasz bilon za winogrona i inne owoce, za żywność. Najbardziej
cenili sobie dwuzłotówki, chyba dlatego, że były srebrne. Ja miałem tylko jedną i
kilka 50-groszówek. Pamiętam nasz przejazd przez miasto Miszkolc. Ulice i chodniki
pełne były Węgrów, którzy rzucali na samochody wszelką żywność i kwiaty, coś
wołając po węgiersku. Szkoda, że ich nie rozumieliśmy. W końcu dojechaliśmy do
miejscowości Jolsva, miasteczka w połowie zamieszkanego przez Słowaków, ponieważ w
granicach Węgier było zaledwie od roku. Zamieszkaliśmy tam w koszarach - szeregowcy i
podoficerowie, bo oficerowie mieli osobne kwatery na obrzeżach miasteczka w domkach
jednorodzinnych. W koszarach gotowali polscy kucharze, tyle że używając węgierskich
przypraw oraz papryki. Wszystko co ugotowali było czerwone i pikantne jak papryka.
Dostawaliśmy miesięczny żołd w wysokości 2 pengo (100 filerów),
ich wartość była równa polskim przedwojennym dwu złotym. Z czasem starczało i na
papierosy (już próbowałem), na kieliszek boru (wina) i palinki (wódki). Jako
internowani mieliśmy prawo do przepustek. Należało tylko uważać na żandarmerię,
która nazywaliśmy "kogutami" z uwagi na ich czapki z piórami.
Nawiązaliśmy stosunki z miejscowymi Słowakami i od nich mieliśmy
informacje o sytuacji w świecie - nie były dobre. Pod koniec października oficerowie
zaczęli organizować wyjazdy (ucieczki) do Francji, do tworzącej się tam armii polskiej
pod dowództwem generała Sikorskiego. Pośredniczyła w tym polska ambasada w
Budapeszcie, która w tym czasie mieściła się na ulicy Vaci utca. Wyrabiano tam nowe
dokumenty, przeważnie na pseudonimy, ja zostałem "Finarskim". Tak wiec
zgłosiłem się i przyjęli mnie na wyjazd. Jeszcze zanim wyjechałem napisałem kartkę
do domu, że jestem na Węgrzech i jadę do cioci Frani - kartka dotarła do domu. Gdy
wróciłem z wojny była jeszcze w domu jako pamiątka. Na podróż otrzymaliśmy z
ambasady ubrania cywilne t.j. marynarki i spodnie. Byłoby nam to wystarczyło, gdyby nie
styczniowe mrozy, na szczęście mówili, że w pociągu będzie ciepło. I tak to w
pierwszej dekadzie stycznia 1940 roku załadowano nas pociągu międzynarodowego i
wyjechaliśmy z Budapesztu. Trasa wiodła koło jeziora Balaton, który zamarzł tej zimy,
zdarzały się silne śnieżyce i zamiecie, które zasypały tory. Pociąg utknął w
zaspach, miedzy małymi stacjami i nic nie wskazywało na to, by miał ruszyć. Dopóki
było czym palić w lokomotywie, póty było w wagonach ciepło, ale jak zabrakło węgla
jedynym wyjściem było tulenie się do siebie, aby się ogrzać (mieliśmy na sobie tylko
marynarki). Po przerwie trwającej około dobę dołączono do tylnych wagonów
lokomotywę, która nas wyciągnęła z zasp, ale musieliśmy wrócić do Budapesztu i
organizować wyjazd ponownie. Tym razem do granicy z Jugosławią dojechaliśmy
szczęśliwie. Kontrola graniczna odbyła się dla mnie bez kłopotów, ponieważ nie
wyglądałem na żołnierza (mój paszport też na to nie wskazywał). Inni granicę
przekraczali przez małą rzeczkę graniczną na zielono, przeprowadzani przez
przewodników. Nocowaliśmy w konsulacie w Zagrzebiu. Następnego dnia dotarliśmy do
Włoch bez kontroli. W Trieście postój trwał 3 godziny, wiec wyszliśmy na miasto,
szczególnie, że tam już nie było srogiej zimy. Pamiętam, że pengo wymieniłem na
liry, za które kupiłem jedzenie i butelkę białego wina. Wino nam jednak nie
smakowało. Wyruszyliśmy znów, przez pomocne Włochy do Francji. Na stacji granicznej we
Francji już w Modenie przejęli nas oficerowie W.P. i pod ich komendą pojechaliśmy na
północ do Francji do miasta Bressuire.
Tam zakwaterowano nas w starym klasztorze. Spaliśmy blisko siebie na
sianie, jak ktoś chciał się obrócić na drugi bok, to wszyscy musieliśmy to zrobić.
Koce były nie czesane, granatowe, rano każdy wyglądał jakby był posypany czymś
czarnym. Do tego wszy. Pierwszej zupy podanej na obiad nie byłem w stanie zjeść, pomimo
tego, że byłem głodny. Była to podobno zupa na rybach, strasznie śmierdziała. W
Bressuire był obóz przejściowy, dopiero po kilkunastu dniach poszliśmy do łaźni,
wyrzuciliśmy zawszone łachy, a włosy nam ostrzyżono. Po kąpieli dostaliśmy wojskową
bieliznę i francuskie mundury. Trochę odżyliśmy. Dostaliśmy pierwszy żołd we
frankach i otrzymaliśmy przydziały do jednostek. Ja zostałem przyporządkowany do
oddziału rozpoznawczego II Dywizji Strzelców Pieszych pod dowództwem generała Prugar -
Ketlinga. W tym oddziale znalazłem się w II Kompanii Zmotoryzowanej. Kwatery mieliśmy
we wsi Parthenay w starym zamku i w szopach rolników. Ćwiczenia - tylko musztrę -
odbywaliśmy na drogach. Gdybyśmy zeszli z nich, od razu posypałyby się skargi, że
niszczymy trawę. Francuzi, których spotykaliśmy odnosili się do nas bardzo źle,
obwiniali nas, że wojna jest naszą winą. Nigdy nas niczym nie częstowali, nie
zapraszali do swoich domów. Byli bardzo nieżyczliwi. A my nadal szkoliliśmy się na
drogach.
Wkrótce po zorganizowaniu oddziału rozpoznawczego zostałem
wytypowany na kurs radiotelegrafistów w ośrodku szkoleniowym w Bretanii w Coedican,
gdzie przebywałem około półtora miesiąca. Nauczono nas tam posługiwać się
alfabetem Morsa. Osiągnąłem szybkość nadawania i odbioru 40 liter - znaków na
minutę. Podobno był to dobry efekt jak na takie krótkie szkolenie. Ósmego maja
opuściłem obóz i ze sprzętem - radio R-40 - zameldowałem się w oddziale. Następnego
dnia wyjechaliśmy całą dywizją na front. Stacją wyładunkową było Metz w
północno-wschodniej Francji. W rozładowywaniu zajęliśmy stanowiska obronne w
miejscowości Port sur Saone. Przechodził przez nią kanał żeglugowy, znajdował się
tam most łączący oba brzegi kanału, który wysadziliśmy. Do walki doszło następnego
dnia około południa, Niemcy zatrzymali się przed zniszczonym mostem, wówczas my
otworzyliśmy ogień. Trwało to około 3 godzin. Dopiero jak Niemcy przeprawili się
przez drugi most, oddalony o około 3 kilometry (Francuzi zapomnieli go wysadzić i nas o
tym nie powiadomili), wprowadzili do walki wozy bojowe z naszej lewej flanki. Wtedy
przyszedł rozkaz, aby się wycofać. Podczas starcia zginęło kilkoro naszych, byli też
ranni. Ja ze swoim radiem dostałem się na piątego do motocykla marki Indiana 750, w
które to motocyklr była wyposażona pierwsza kompania naszego oddziału. Były to dar
dla naszej armii od USA. Pomimo dużego obciążenia motocykla udało nam się wycofać na
wskazane w rozkazie miejsce. W miejscowości, do której dojechaliśmy czekając na dalsze
rozkazy byliśmy świadkami niespotykanego bałaganu. Wojsko francuskie bez dowódców
uciekało na południe Francji, w większych i niniejszych grupach, bez broni i
rynsztunku, ale z nieodzowną dwulitrową manierką z winem, lub bez - do następnego
tankowania. Koledzy z sąsiedniego motocykla za taką manierkę wina kupili rkm z nabojami
od uciekających żołnierzy. W ucieczce brali również udział cywile, uciekali czym
się dało. Gdy kończyła się benzyna samochody porzucano na szosach, tarasując
przejazd. Fale uciekinierów przetaczały się obok nas. Piloci niemieccy nie strzelali
jednak do nich, straszyli ich jedynie nisko przelatując. Pozostały mi bardzo przykre
wspomnienia z tego okresu. Nasze dowództwo widząc co się dzieje, podjęło decyzję o
wycofaniu się do Szwajcarii. Dlatego też na rozkaz zniszczyliśmy motocykle i samochody,
a broń porzuciliśmy w okolicznych lasach. Przemykaliśmy się lasami i polami unikając
szos, na których buszowali Niemcy. Czasem jednak musieliśmy przekraczać drogę, nie
znaliśmy języka, więc nie wiedzieliśmy w którą stronę powinniśmy iść.
Kierowaliśmy się słońcem. Był taki moment jeszcze zanim zniszczyliśmy broń, że
mieliśmy się przebić przez okrążenie atakiem na bagnety skoro świt. Wieczorem
kapelan chodził po drużynach i kompaniach i dawał zbiorowe rozgrzeszenie. Rano byliśmy
gotowi do ataku. Miejsca, przez które mieliśmy się przedrzeć atakiem to, o ile dobrze
pamiętam - Mirekurt - Hirekurt. W końcu dowództwo jednak uznało, że bezpieczniejsze
będzie przedarcie się przez lasy i pola w kierunku Szwajcarii. Część oddziałów
zrealizowała ten plan i resztę wojny spędzili w Szwajcarii jako internowani. Nasza
grupa nie miała ryle szczęścia i 20 czerwca 1940 roku Niemcy wzięli nas do niewoli
około 17 kilometrów od granicy szwajcarskiej.
Pierwszy obóz jeniecki był pod gołym niebem, na wielkich
łąkach. My Polacy trzymaliśmy się razem, było nas około setki, natomiast Francuzów
było tysiące. Cała załoga broniąca linii Maginota poszła w niewolę. Na tych
łąkach trzymano nas przez trzy dni, potem uformowano nas w kolumny i pieszo szliśmy
około 40 kilometrów do miasta Belfort. Po drodze nie dostaliśmy nic do jedzenia, mijane
wioski były głuche, nie zdarzyło się, żeby mieszkańcy dali nam coś do jedzenia albo
picia.W koszarach Belfort zakwaterowano nas na gołych posadzkach, bez żadnych nakryć.
Niemcy trzymali nas Polaków osobno, jedzenie dostawaliśmy jednak takie jak Francuzi.
Następnego dnia zwołano apel, który trwał do południa, ponieważ Niemcy nie mogli
się doliczyć stanu jeńców. Po apelu było śniadanie i obiad w jednym - 0.5 litra zupy
z pokrzyw, ziemniaki i po 4 sztuki wojskowych, francuskich sucharków. Miało nam to
wystarczyć do następnego ranka, do apelu. I tak codziennie przez trzy tygodnie. W końcu
wymaszerowaliśmy na stację kolejową. Załadowano nas do wagonów towarowych i
ruszyliśmy w stronę Niemiec. Na drogę dostaliśmy prowiant na 3 dni, ale że byliśmy
bardzo wygłodzeni zjedliśmy te racje dużo szybciej, a jak się potem okazało jazda
pociągiem trwała długo, bo aż do miasta Greifswald nad Bałtykiem, gdzie znajdował
się stalag II-c, do którego nas skierowano.
Kwatery mieliśmy w pustych garażach wojskowych, gdzie
znajdowały się 3 piętrowe prycze wyściełane wiórkami drzewnymi. Jeśli chodzi o
jedzenie to stałym daniem obiadowym były zupy ziemniaczane. Kolacje i śniadania
ograniczały się do pół litra kawy - lury zbożowej i chleba komiśniaka. Początkowo
nie gonili nas do robót, ale po jakimś czasie uformowali komanda i powysyłali nas do
fabryk i gospodarstw rolnych. Mówiliśmy, że jesteśmy rolnikami, żeby nas raczej na
wieś wysyłali, do pracy na roli, bo tam należało się spodziewać lepszego jedzenia.
Udało się i nasze 10-osobowe, małe komando skierowano do wsi Pakulent, na południe od
Greifenhagen (Gryfino). Z tych dziesięciu niby - rolników ja jeden znałem się na
robocie, reszta to były mieszczuchy z Łodzi, Warszawy i innych miast Polski.
Zakwaterowano nas w komórce zamykanej na noc. Jedzenie było wstrętne: zupy na brukwi i
ziemniakach, śniadania i kolacje podobne jak w stalagu. Zaczęliśmy się buntować,
postanowiliśmy, że podczas układania w kopki skoszonego zboża, będziemy snopki
odwracać kłosami do ziemi. Tak zrobiliśmy z całym łanem. Na rezultat nie czekaliśmy
długo. Po 3, 4 dniach przyszedł zarządca gospodarstwa z policjantem i odesłali nas,
całą dziesiątkę, do stalagu w Greifswaldzie, skąd wkrótce odesłano nas do
Greifenhagen (obecnie Gryfino), do fabryki parkietu.
Duży zakład znajdował się nad Odrą, którą przypływały barki
załadowane belami dębowymi i bukowymi. Rozładowywaliśmy barki i wózkami
zwoziliśmy drewno do traków, gdzie bele te były przerzynane na odpowiednie formaty
desek i fragmenty do produkcj i parkietu. Zakwaterowanie było znośne, gotowała nam
stara Niemka, bardzo smacznie, zupy były jadalne, dostawaliśmy dobry chleb i kawy do
woli. Byliśmy zadowoleni, chociaż praca była ciężka, nie na akord, więc
pracowaliśmy o tyle o ile.
Było to chyba pod koniec listopada, z kolega Edkiem Czarnohorskim z
Dukli układaliśmy w sztaple dębowe deski, szerokie na około 60 - 70 cm i długie na 5
metrów. Były one mokre i ciężkie, a sztapei układało się do 2, 5 metra w górę. W
pewnym momencie deska śliznęła mi się podkładkach i nie zdążyłem uciec z lewa
dłonią, przygniotła mi palce, złamała środkowy. Wachman zaprowadził mnie do
lekarza, który po prześwietleniu stwierdził złamanie. Założono mi gips na całą
dłoń aż do barku i zakazano pracować. Właściciel, który nazywał się Kepenik nie
trzymał chorych, więc znów znalazłem się w stalagu Il-c w Greifswaldzie, w garażach.
Życie wyglądało tam tak samo, tyle że nikt mnie nie zapędzał do pracy. Czas mijał,
nadeszła zima a ja ciągle miałem gips. W zimie Niemcy zaczęli organizować komanda do
odśnieżania dróg i torów, aleja się bałem takiej roboty, postanowiłem więc znów
zgłosić się do tartaku Greifenhagen. Udało mi się, wróciłem tam. Koledzy powitali
mnie serdecznie, nakarmili i wymieniliśmy wiadomości. Dowiedziałem się między innymi,
że nasz kolega, Tadek Feyral, starszy ode mnie o 4 lata, uciekł i jak dotąd go nie
złapali (od jego ucieczki minęły już dwa miesiące). Zorganizował sobie wcześniej
marki i ubranie, a niemiecki znał dobrze. Napisał do mnie po wojnie, bo dałem mu adres
w Lipnicy, został inspektorem pożarnictwa w marynarce handlowej i pływał po portach
Europy. Zamieszkał w Gdańsku z żoną. Po spotkaniu się z nim w Krynicy, gdzie był na
kuracji, utrzymywaliśmy kontakt aż do jego śmierci (umarł na zawał). Odwiedzał mnie
w Łąkcie Górnej za każdym razem kiedy jechał z żoną samochodem do Krynicy. Za jego
staraniem otrzymałem z Francji dokument, potwierdzające mój udział w walkach w okolicy
Nantes i przynależność doII Oddziału Rozpoznawczego. O te dokumenty wielokrotnie
starałem się przez polską ambasadę w Paryżu, ale bezskutecznie, odpowiadano mi zawsze
w ten sam sposób: brak ewidencji w żądanym temacie. To władze ludowe chciały wymazać
z pamięci istnienie wojska Sikorskiego na Zachodzie. Dokumentów tych potrzebowałem, bo
były one konieczne, jeśli chciałem ubiegać się o status kombatanta w Polsce. Jak się
później okazało, w oparciu o te dokumenty otrzymałem również status kombatanta
francuskiego i przyznano mi niewielką rentę, którą otrzymuję do dziś. Czas jednak
płynął, a my tęskniliśmy do kraju i wolności.
Wiosną 1941 roku wymieniany był blaszany zużyty komin w tartaku.
Zajmował się tym fachowiec z Niemiec, a my - ja i Edek - oddelegowani zostaliśmy jemu
do pomocy. Przy tej robocie to odpoczywaliśmy. Niemiec częstował nas papierosami
"Juno" w podzięce za pomoc, a trzeba pamiętać, że zarówno na dachu jak i w
całym tartaku obowiązywał zakaz palenia. Oczywiście myśmy zakazu nie przestrzegali,
co zauważył właściciel zakładu i wyrzucił nas z roboty. Mieliśmy być przeniesieni
do fabryki amunicji do Szczecina. Mnie i Edka zawieziono do Szczecina. Było to komando 28
Francuzów. Baraki, w których nocowaliśmy oddalone były od fabryki o 3 km, znajdowały
się we wsi Frauendorf. Pracowaliśmy w wytwórni roślinnych olejów jadalnych. Niemcy
sprowadzali nasiona oleiste (słonecznik, mak, rzepak, soja) z całej Europy, a
szczególnie z Ukrainy. Ja i Edek pracowaliśmy przy ekspedycji olejów, która polegała
na załadunku wytłoków makuchów i olejów w beczkach do wagonów i na barki, czasem na
samochody. Praca była ciężka, ale jedzenie wyśmienite, bo obok pracowali Polacy -
cywile w wielkiej wytwórni wędlin dla Kriegsmarine. Dla mnie i Edka otwarły się
możliwości organizowania dobrej żywności. Punktem wymiany były ustępy, które były
dla nas wspólne. My dawaliśmy im olej w zamian otrzymując wyroby mięsne, których
czasem i Niemcy - cywile nie mieli. Po roku pracy z kościotrupów staliśmy się
śwarnymi młodzieńcami, pełnymi sił.
Podczas handlu czasem zdarzały się wpadki, zamieszanych w to
Polaków, których przyłapano, skazywano na karną kompanię w Politz (Police). Nigdy nie
wrócili. A myśmy jednak nadal, teraz dużo ostrożniej uszczuplali zasoby Kriegsmarine.
W komandzie, do którego przydzielono mnie i Edka byli jeńcy francuscy, zrównano nas z
nimi prawami, nie uważano nas za Polaków. Byliśmy łącznikami i tłumaczami w
kontaktach handlowych i wymianie towarów pomiędzy francuskimi jeńcami a Polakami
pracującymi w wytwórni wędlin. Handel był podstawą naszego bytowania, odbywał się
cały czas mimo wpadek przy transakcjach. Dla nas jeńców kary za nielegalny handel
oznaczały dodatkową, pracę, Polacy - cywile zatrudnieni w wytwórni skazywani byli na
obóz karny w Politz, z którego nie zawsze się wracało.
Od południowej strony olejarni znajdowała się cementownia, która z
nią graniczyła kanałem przeładunkowym. W cementowni pracowali jeńcy belgijscy. U nich
warunki bytowe były dużo gorsze, więc w miarę naszych możliwości organizowaliśmy
przerzut żywności za kanał. Pamiętam, że jednej zimy kanał zamarzł i razem z Edkiem
przeciągnęliśmy po lodzie dwustulitrową beczkę oleju jadalnego bez wiedzy jeńców
francuskich, którzy bali się Niemców i mogli nas zdradzić. Belgowie natychmiast
przelali olej a beczkę zatopili w kanale. Ile się Niemcy naszukali brakującej beczki!
Nigdy jej nie znaleźli.Francuscy jeńcy, który byli z nami w komandzie to głownie
załoga linii Maginota, którą poddali bez jednego wystrzału. Wieczorami bez przerwy
dyskutowali o wojnie, podobnie jak we Francji, tak i w niewoli obwiniali nas - Polaków o
to, że jesteśmy winni wybuchu tej wojny. Szczególnie zajadli w tej dyskusji byli
komuniści. Ja i Edek opanowaliśmy językiem francuski wystarczająco, aby nam to
umożliwiło współżycie z nimi, ale w dyskusjach nie braliśmy udziału, ponieważ
występowaliśmy z innych pozycji, nie do przyjęcia dla nas było stwierdzenie, że
patriotyzm to przeżytek.
Korespondencję z domem utrzymywałem za pomocą
"Lagerbriefen" (a później na prywatny adres pracującego tam Polaka), jednak
ścisła cenzura ograniczała treść korespondencji. Rodzice jednak wiedzieli, że
żyję, a ja, że w domu wszyscy żyją i pomimo wielkiej biedy jakoś sobie radzą.
Jednymi z bliższych kolegów z dzieciństwa byli bracia Józek i Bolek Paciejowie.
Byli oni synami policjanta z Lipnicy. Razem chodziliśmy do szkoły. Józek był moim
rówieśnikiem, Bolek był o rok młodszy. Ich ojciec był Ukraińcem spod Kamionki
Strumiłowej, matka była rumuńską Niemką z Siedmiogrodu. Będąc w niewoli czasem o
nich myślałem i raz w prywatnym liście do domu zapytałem ojca co się z nimi a także
z innymi moimi kolegami dzieje. Ojciec odpisał, że cała rodzina Paciejów podpisała
listę Reichdentz i stali się Niemcami. Paciej nadal pracował jako policjant, tyle że w
Bochni, gdzie w getcie pilnował Żydów, jego synowie jako Niemcy zostali powołani do
wojska, do formacji SS. Podał mi adres Józka w jego jednostce, gdzieś w Sudetach.
Napisałem do niego, ale nie Lagerbrief, tylko list na nazwisko jednego Polaka. Po jakimś
czasie dostałem odpowiedź, którą pozwolę sobie streścić. Bolek I Józek jako
niepełnoletni nie mieli wpływu na decyzję rodziców, którzy za nich zdecydowali. Po
wojnie okazało się, że Bolek zginał na froncie wschodnim a Józek z siostrą i matką
wyjechali do Hamburga. O ich dalszych losach nic już nie wiem. Pozostali koledzy, jak
się dowiedziałem po wojnie, brali czynny udział w konspiracji. Jeden z nich, Szymek
Sufczyński zginał w Gross-Rosen, inni rozjechali się po Polsce. Gdy pracowałem już w
GS Żegocina, spotkałem kiedyś Tadka Badacza w Tymbarku, gdzie wraz z żoną uczyli w
miejscowej szkole. Obecnie mieszkają w Limanowej.
Tymczasem czas biegł. Szczecin został dwukrotnie zbombardowany przez
aliantów (tzw. naloty dywanowe). Ja przeżyłem dwa takie naloty, jeden w godzinach
południowych, gdy nasze baraki zostały spalone, byli zabici i ranni. Zniszczyli magazyny
portowe i sam port, Stare Miasto w ruinach. W zgliszczach domów moc zabitych Niemców,
którzy próbowali chronić się w piwnicach. Drugi nalot miał miejsce w nocy i był
jeszcze gorszy, jego trasa była taka sama jak poprzedniego. Flary nocą, w ciemnościach
robiły okropne wrażenie, a zapalające bomby fosforowe dopełniały dzieła zniszczenia.
Widziałem jeden zestrzelony samolot, palił się spadając. Był to straszny widok.
Przeżyliśmy naloty bo chowaliśmy się pod mostami - nasypami, na powierzchni których
biegła szosa. Te tunele były zapchane kryjącymi się jeńcami i Polakami- cywilami,
uratowały nas od śmierci. Po tych nalotach miasto i port wraz z przyległościami
wyglądało strasznie. Ruina. Do częstych nalotów dochodziło też na północ od
Szczecina, na Ueckermunde i Politz, gdzie mieściły się zakłady chemiczne i
zbrojeniowe. Po wojnie okazało się, że tam właśnie były zakłady produkujące
pociski latające V-l i V-2 - zostały zrównane z ziemią.
Widać było nadchodzący kres niemieckiego panowania. Cywile niemieccy
stawali się dla nas coraz bardziej mili, nie podnosili na powitanie ręki w geście
"Heil Hitler". Dla nas oznaczało to łagodniejsze traktowanie. Zabrali
młodszych wachmanów, tak do 60 roku życia, a zostawili staruszków, więc byliśmy
dużo lepiej traktowani niż wcześniej. Pewnego dnia usłyszeliśmy strzały armatnie,
były one odległe ale czuliśmy, że zwiastują koniec wojny, jednak póki co nadal
gromadziliśmy zapasy żywności dla siebie i znajomych. Przydały się one wkrótce.
Po dyskusji z kolegami postanowiliśmy uciec ze Szczecina.
Zaopatrzyliśmy się w ręczny wózek, na który mieliśmy zamiar załadować bagaże i
zapasy. Planowana trasa ucieczki wiodła na północny zachód od Szczecina, na Pasewalk,
przez lasy, w których mieliśmy doczekać się nadejścia frontu i wyzwolenia.
Uciekaliśmy w trzech parach: Edek Czarnohorski, Jerzy Sztolcman z Warszawy i ja. Każdy z
koleżanką, Polką z komanda, w którym pracowaliśmy. Ucieczka się udała. Tymi samymi
szosami co my, z takimi samymi wózkami uciekali również Niemcy. Nocowaliśmy w lasach.
Kwiecień w 1945 roku był ciepły, mieliśmy koce a poza tym potrafiliśmy zbudować
szałas i wymościć go jedliną tak, żeby nie ciągnęło od ziemi. Zapasy
uzupełnialiśmy ziemniakami podbieranymi z kopców gospodarzy niemieckich.
Naruszone kopce zdradziły nas jednak i około 20-22 kwietnia zostaliśmy ujęci
przez policję, która odstawiła całą szóstkę do miasta Demin. Tam zmuszono nas do
pracy w tartaku, w którym pracowało około sześćdziesięciu ruskich jeńców,
pilnowanych przez starego wachmana. Po ulokowaniu się w barakach, przeznaczonych nam na
mieszkania uradziliśmy, że pracować to my już nie będziemy. Ale żyć - owszem.
Postanowiliśmy zorganizować coś do jedzenia, najpierw zabraliśmy z pastwiska jedno
cielę krowie pasącej się na łące. Ciele zabiliśmy. Skórę i kości zakopaliśmy w
ziemi, a mięso ugotowaliśmy i tak to przez trzy dni mieliśmy co jeść. Zakup
żywności nie był możliwy, bo choć mieliśmy marki niemieckie, nie mieliśmy kartek
żywnościowych. Tak to trwaliśmy w tym Deminie. Aż w którąś niedzielę, w pierwszych
dniach maja, około godziny 11, zajechał motocykl z trzema żołnierzami ruskimi i
po rozmowie z nami (jakoś nam się udało dogadać) podeszli do ruskich jeńców. Stary
wachman zameldował dowódcy (oficerowi) trójki o stanie komanda. Ten zaś, jak tylko mu
przetłumaczyliśmy meldunek dał wachmanowi w pysk i odebrał mu karabin. Jeńców,
sześćdziesięcioro głodnych ludzi, wypuścili wolno, a ci od razu poszli w miasteczko i
zaczęło się przez nich używanie wolności. Demolowali mieszkania i nieliczni Niemcy,
którzy nie zdążyli uciec chowali się gdzie tylko mogli. Jeńcy dorwali się do piwnicy
pod restauracją. gdzie znaleźli parę beczek z leżakującym winem, powybijali czopy, a
wylewające się wino pili wprost z beczek. Nie trwało to długo jak zaczęli
taplać się w tym winie pijani w sztok, dopóki nie pozasypiali. Następnego dnia
było już spokojniej. A jeszcze ruscy, co na tym motocyklu przyjechali, zanim wypuścili
jeńców, wywołali z domu właściciela tartaku. Ten wyszedł z żoną przed willę,
ukłonił się i pozdrowił dowódcę po niemiecku, po czym czekał co będzie. Dowódca,
gdy zobaczył starszego pana i jego żonę, jemu zabrał złoty kieszonkowy zegarek z
dewizką i gruby sygnet, żonie zaś pierścienie. Był problem z obrączką, która nie
chciała jej z palca zejść, ale i z tym wojsko sobie poradziło, przecinając obrączkę
obcęgami i kalecząc przy tym rękę Niemki. Płakała!
Po tym incydencie Ruscy odjechali, my natomiast zaczęliśmy się
naradzać, dokąd teraz się udać: do domów i rodzin, czy na zachód do aliantów? Ja i
Edek postanowiliśmy, że pojedziemy do rodziców, do domu. Jurek Sztolcman udał się na
zachód, do aliantów - i dojechał ! Zabraliśmy wóz konny z tartaku, zaprzęgliśmy do
niego konie i załadowaliśmy czym się dało, przeważnie żywnością., ale wzięliśmy
także parę tobołków z ubraniami i ruszyliśmy na Szczecin, który w tym czasie był
wolny. Ostatecznie jednak przez sam Szczecin nie wracaliśmy, bo nie było takiej
możliwości. Przekroczyliśmy Odrę poniżej miasta, tam gdzie była ona forsowana przez
Rosjan. Straszne były zniszczenia po obydwu stronach rzeki. Jechaliśmy zabraną z Deminu
furmanką, konie paśliśmy na polach i łąkach, sami zaś żywiliśmy się czym się
dało.
Niemile wspominam spotkanie z oddziałem żołnierzy ruskich,
którzy widząc, że mam na wozie gitarę (towarzyszyła mi ona przez ostatnie dwa lata),
zabrali mi ją. Na nic nie zdały się tłumaczenia, że my Polacy jesteśmy ich
sojusznikami, musiałem pożegnać się z instrumentem. Dojechaliśmy do Choszczna, skąd
odchodziły pociągi w stronę Poznania. Postanowiliśmy poczekać na pociąg w dużym
majątku pod Choszcznem, bo tam było można było zorganizować paszę dla koni a i
samemu się wyżywić. Robiąc wycieczki po okolicznych wsiach, w pustych domach (ruiny -
Wał Pomorski) można było znaleźć jakąś żywność. W lasach znajdowaliśmy dużo
różnej broni, my chodziliśmy z ruskim karabinem, bo było łatwiej o naboje. Udało nam
się upolować rogacza i sarnę, które łąkami, pomiędzy którymi płynęła rzeczka
przebiegały z rana. W tym Choszcznie czekaliśmy około 2 tygodni na pociąg do Poznania,
skąd do Krakowa i Bochni - mojej końcowej stacji. Z Bochni do Lipnicy szedłem pieszo,
bo innej możliwości nie było. Szedłem długo, bo nie mogłem się napatrzeć na
znajomy krajobraz po 6 latach nieobecności. Był to koniec czerwca, przyroda w rozkwicie.
Z Wiśnicza przez Bukowiec było już tylko 9 kilometrów i to przeważnie z górki, więc
szło się lżej. Dotarłem do domu w godzinach popołudniowych, a tam wielka radość z
mojego powrotu. Rodzice, siostry i brat ciągle domagali się odpowiedzi na niekończące
się pytania. A ja, najedzony, do później nocy składałem sprawozdania. A były to
przeżycia niecodzienne, przebyte w wędrówce kraje były źródłem tematów.
Lata wojny źle wpłynęły na zdrowie rodziców i całą rodzinę.
Ojciec jako sołtys nie znalazł u okupantów uznania za swoją działalność i został
karnie skazany na roboty przy okopach w okolicy Uszwi i Gnojnika. Siostry wyrosły. Irena
już mężatka, młodsza Janka była w domu z bratem Ryśkiem, który miał wtedy 9 lat.
Czas po powrocie spędzałem pomagając rodzicom w pracach polowych (ale już bez
książek), chodziłem na ryby, albo do lasu na jagody i grzyby. Aż któregoś dnia, w
pierwszych dniach sierpnia otrzymałem list od Edka Czarnohorskiego, w którym mi
napisał, żebym przyjechał do Wrocławia, bo ma dla mnie pracę w akcyzie. Po naradzie,
otrzymawszy błogosławieństwo rodziców pojechałem, i we Wrocławiu zamieszkaliśmy
razem z Edkiem na ulicy Worcella 2. Dostałem pracę w Urzędzie Ochrony Skarbowej. Biuro
nasze w tym czasie mieściło się daleko od centrum, bo aż na Krzykach. W ten sposób
zakończył się sześcioletni mroczny wojenny czas i rozpoczęło się nowe życie,
które szybko uświadomiło mi, kto tu w tej powojennej Polsce rządzi i jakie porządki
będą. Tego już jednak nie muszę opisywać, bo wszyscy znają tę sytuację. Raju
obiecywanego nie było, a że zdarzały się ucieczki na Zachód i z jakich powodów, to
też powszechnie wiadomo.
Tak w wielkim skrócie wyglądało moje życie w czasie wojny. Wielu
faktów już nie pamiętam, pamięć mnie zawodzi. Z okresu wojny pozostały mi jeszcze
pamiątki jak medale, francuski krzyż wojenny i odznaczenia kombatanckie.
Łąkta Górna - 3 maja 2009 roku |