Adam Rutowski był z wykształcenia inżynierem, agronomem. Jego żona była Irena,
z domu Bielawska, z rodu związanego ze Lwowem. Nie mieli dzieci. Adam Rutowski był
szczupłym mężczyzną, o ascetycznej budowie ciała. Był małomówny i zamknięty w
sobie, ale konkretny w działaniu. Był świetnym hodowcą oraz strzelcem. Zmarł w
Krakowie, w 1949 roku. Jego żona wyjechała po jego śmierci do USA.
=========
Dwór posiadał traktor już w 1922 roku, najpierw Fordzon, potem
Landsbuldog. Uczył się jazdy i mechaniki na kursach w fabryce Stayera w Bielsku Białej.
Budynek stodoły. Na murowanej, wschodniej ścianie, w kole, napis AIR oraz SWA 1871.
Może to oznaczać inicjały Adam i Irena Rutowscy oraz Armatowicze. W miejscu, gdzie
dziś sa budynki szkolne, przed wojną były ogrody, warzywnik i sad. Uprawiano tu np.
już wtedy truskawki. Był też drewniany, ładny domeczek, w którym trzymano 5-6
potężnych bernardynów. W nocy były wypuszczane na teren ogrodzonego dworu i parku.
Tylko dwie osoby z zewnątrz mogły się bezpiecznie po terenie poruszać: stróż i mój
ojciec, który przybywał tu w różnych porach dnia i nocy, a był z psami w komitywie.
Budynek spichlerza i istniał od dawna. Ma potężne mury i pod spodem piwnice. Tam, gdzie
na parterze są dwa pierwsze okna, był wcześniej garaż - rezydencja mojego ojca.
Między stodołą a spichlerzem były dwa stawy (dziś jest tylko jeden). Do dziś
zachowały się także kamienne słupy, które wkomponowano w mur oddzielający teren
parku od obiektów Appolu.
Po 1945 roku w dawnym, drewnianym domku, który był kiedyś kurnikiem, zamieszkał pan
Józef Kupczyn. Dostał do dyspozycji także kawałek stodoły. Dzisiaj użytkuje to pan
Maduzia.
==================
W południowo - zachodniej części dworu była kancelaria dworska.
Tutaj wchodzili wszyscy, którzy chcieli coś załatwić. Od północnej strony, przez
ganeczek było wejście do pana Kupczyna. On wszystkiego pilnował. Tak się zawsze
składało, że wszystko było wykonane na czas i najlepiej, jak tylko ktoś umiał i
mógł. Tam, gdzie widać sześć wysokich okien - to był salon. Zdarzył się tu taki
incydent. Podczas wojny Rutowski - z wielu względów - upijał szwabów. Któryś z nich
wypadł kiedyś przez to okno na dwór i był wielki rwetes, bo były obawy, że się
zabił. Ale nic mu się nie stało, bo pijaczyna miał szczęście. Nad salonem były
pokoje mieszkalne. Pod nim - kuchnia.
Była chlewnia zarodowa, niewielka, ale taka, że na wystawy w całej Polsce,
a nawet do Niemiec na wystawy jechały te świnki. Chlewnia znajdowała się w
południowo-zachodniej części obecnego parku. Także w oborze były przepiękne krowy.
Dzięki temu, jak przyszli Niemcy, zostawili cały majątek, nie był pod żadnym
zarządem niemieckim, aczkolwiek ciągle pojawiały się tu kontrole niemieckich
specjalistów od rolnictwa. Ale też prawie cała produkcja szła na potrzeby Niemców,
nikt się o to nie pytał, ale bardzo oszczędzali materiał zwierzęcy, bo to było
piękne stado holenderskie, na importach z Holandii kiedyś zbudowane i zadbane. Wszystko
to było utrzymane, zadbane. Tego się już chyba dzisiaj nie da widzieć.
=================
Opowiem taką historię. Tam nad Łąktą jest rędzina, bardzo trudne
warunki do orki, czy podorywki. Kilka par koni robiło podorywkę. Przyszedł pan Kupczyn
i chyba do Ignacego Maduzi odezwał się słowami: Psiakoś, co ty robisz ?! Ty orzesz, a
nie podorywasz !! Bardzo długo potem ten fornal wypominał - Jak mógł on tak zwrócić
uwagę, że ja nie umiem robić podorywki, jak on mógł myśleć, że ja nie wiem jak
się robi podorywkę. Nie mógł tego przeżyć. Dzisiaj, jak się robotnikowi zwróci
uwagę, to nic go nie wzrusza, to spływa po nim, to nic nie jest. Efekty takiej
dokładnej i rzetelnej pracy były.
----------------
Spotkałem się z panem Dąbczewskim, który tu przebywał podczas wojny.
Był to kawaler, miał ukończone studia rolnicze w Krakowie. Znał doskonale język
niemiecki i znalazł się tu najprawdopodobniej z polecenia organizacji podziemnej.
Państwo Rutowscy mieli fantastyczną klacz, pełnej krwi angielskiej o imieniu
"Łaska". Ten Dąbczewski dostał zadanie, że ma poszukać w okolicy
odpowiedniego ogiera do tej klaczy. Znalazł go w Winiarach za Dobczycami. Przy okazji
poznał tam dziewczynę, z którą potem się ożenił.
---------
Rutowscy prawdopodobnie brali ślub w zbudowanej koło dworu drewnianej
kapliczce, która zachowała się w dobrym stanie. Rutowskich na mszę do żegocińskiego
kościoła woził samochodem mój ojciec Henryk Kaczmarczyk. Pierwszy samochód mieli już
w 1922 roku. Był to osobowy stayer. W 1935 roku Rutowski kupił nowy samochód - fiata
1500, auto podobne trochę do volskwagena garbusa. Właśnie tym fiatem małżeństwo
Rutowskich uciekało na wschód we wrześniu 1939 roku. Gdzieś koło Lwowa zabrakło
benzyny, a samochód im zabrano. Podczas wojny używał mercedesa furgona.
Do dworku powozy i samochody wjeżdżały od strony północnej, drogą, która dziś
prowadzi obok ogrodzenia budynków szkolnych. Drugi wyjazd był w kierunku północno -
zachodnim. Od strony dworskiej alejki grabowej, wjazd był całkowicie zamknięty.
--------
Tuż przed wojną w dworze mieszkali teściowie Rutowskich - państwo
Bielawscy, rodzice Ireny Rutowskiej. Pod koniec 1944 roku Rutowscy wyjechali do Krakowa.
Bielawskich bardzo poniewierali Rosjanie, kiedy weszli tu w styczniu 1945 roku. Pan
Bielawski to był emerytowany wojskowy, sparaliżowany kaleka. Tuż po przejściu frontu
mój ojciec zorganizował wyprawę do Krakowa, aby Bielawskich tam zabrać. Nie było
sensu ich tu dłużej trzymać, tym bardziej, że mieli gdzie iść, bo w Krakowie mieli
domy (na ul. Piłsudskiego i Łobzowskiej), w których mieszkali już państwo Rutowscy. Z
Janem Mrozem pojechali jednym koniem do Krakowa, zabrali na wóz co się tylko dało po
wielkim śniegu. Żyli potem parę lat w Krakowie, gdzie zmarli.
Armatowicze, ich córki z mężami mają w Krakowie kaplicę na Cmentarzu Rakowickim.
Warto wspomnieć, że dwie siostry Feliksa Armatowicza zginęły podczas wojny w obozach,
jedna w Oświęcimiu, druga w Dachau. Popławski był na zachodzie, w armii gen. Andersa.
Tak to się toczyło wszystko, aż wreszcie przyszedł 1945 rok, który wszystko
przekreślił. Majątek został rozparcelowany. Robotnicy, ci starsi, dostali po 3
hektary, młodsi mniej. Decydowała o tym komisja, która przyznawała to pole.
------
W czasie wojny w dworze bardzo często gościli Niemcy. Ale bywali ta
także partyzanci, działacze konspiracyjnego podziemia AK, którzy przy okazji wyciągali
od pijących tu okupantów co tylko chcieli. Bardzo często była taka sytuacja, że w
jednym dworskim pomieszczeniu byli Niemcy, a w innym partyzanci lub działacze
konspiracyjni. W Łąkcie, w Granicach, bardzo często atakowane były niemieckie
transporty. Ale po każdej takiej akcji mieszkańcy Łąkty zabierali co tylko było
można i uciekali, w obawie przed pacyfikacja, w Przylasek lub w stronę Kamionnej.
Partyzanckie akcje "zwalano" na rosyjską partyzantkę, a Niemcy kończyli pobyt
zwykle na dworze. Tu można było bowiem porozmawiać po niemiecku. Dzięki temu wieś
unikała pacyfikacji. Ale raz do wsi wpadli Ukraińcy z SS "Galizien". Ja cudem
jakoś uszedłem z tego, choć kule gwizdały mi koło uszu. Było tak, że jechali drogą
w stronę Kierlikówki, a w czasie wojny stacjonowali w Targowisku. Ludzie, którzy
młócili zboże w stodole na Konicach, jak zobaczyli wojsko, zaczęli z cepami, widłami
uciekać w stronę Przylasku. Ukraińcy ich zobaczyli, pomyśleli, że to jacyś
partyzanci i zaczęli strzelać do nich, gdy byli w górnej części Lisówek. Potem
rozpoczęli przeszukiwania po domach. Mieszkał tu Zdzisław Łotocki, człowiek ściśle
związany z partyzantką. Pracował w gminie, w Trzcianie, mieszkał bodajże w
Żegocinie. Jakoś znalazł się w Lisówkach. Choć mu mówili, że tam się coś złego
dzieje, to poszedł. Został schwytany, znaleziono u niego broń i został rozstrzelany.
Ja ukrywałem się wtedy u siebie w domu, w stodole. Widziałem, jak dwóch żołnierzy go
prowadziło do lasu. W pewnym momencie usłyszałem serię z karabimu, a po chwili
zobaczyłem, jak ukraińscy żołnierze wracają. Nieśli buty i kurtkę, zabrane
zastrzelonemu Polakowi. Jak się wszystko uciszyło, poszliśmy z sąsiadami za śladami
na śniegu. Zobaczyliśmy zabitego, przykrytego gałęziami, rozebranego prawie całkiem
człowieka. Po wielu latach zobaczyłem w Krakowie, na cmentarzu rakowickim jego grób.
-----------
Po wojnie w dworze była szkoła rolnicza. W roku 1949, albo 1950
pochodzący z Krakowa, a ożeniony w Trzcianie inżynier Zdzisław Adamus, który
zarządzał tym majątkiem i kierował szkołą, przeniósł placówkę oświatową do
Dąbrowicy, bo tu było za mało miejsca. Pan Adamus przeszedł potem do Nawojowej, do
Technikum Rolniczego i tam był dyrektorem, niestety krótko, bo w Wieliczce pod
wiaduktem, zginął w wypadku samochodowym. Był to człowiek wyjątkowy, o niesamowitej
kulturze. Studia rolnicze na UJ skończył w 1939 roku. Całą wojnę spędził z gen.
Andersem. Mam go w pamięci także z tego powodu, że pomógł mi w życiu, gdy po maturze
w 1948 roku, z powodu biedy nie mogłem studiować. On zabrał mnie ze sobą do Krakowa,
pomógł złożyć w odpowiednim miejscu podanie i po zdaniu egzaminów w 1948 roku, we
wrześniu rozpocząłem studia na wydziale rolniczym. Tak do 1999 roku związałem swoje
miejsce w życiu na uczelni, skąd odszedłem na emeryturę. W dużej mierze więc swoje
życie zawodowe zawdzięczam Panu inż. Adamusowi. Potem, w latach 60-tych teren parku i
dworu objęła krakowska Chemobudowa, która zrobiła tu swój ośrodek wypoczynkowy.
Przybywały tu głównie dzieci pracowników na letnie kolonie. Postawiono kilka domów
letniskowych, urządzono stołówkę. Dobudowano nawet dwa letnie pawilony.
-------------------
Tutaj było tak, że do stodoły po siano szli fornale razem z panem
Kupczynem, rządcą i wyważali dokładnie ile kilogramów siana, owsa. Nie można było
tego puścić tak luzem, bo brali ile się dało i wszystko zanosili koniom. Ich ambicją
było, aby mieć dobre konie. Te konie były przepiękne, zadbane. To było
niezrozumiałą rzeczą, bo zarabiali bardzo mało. Oni, praktycznie biorąc, wegetowali.
Pracowali naprawdę ciężko. Fornal musiał być już o czwartej rano tutaj, w stajni,
jeżeli w oborze już o wół do czwartej zaczynała się robota, a kończyło się to
wszystko wieczorem, aż do zachodu słońca wszyscy pracowali. Jak ja pamiętam, to za ta
pracę w czasie wojny otrzymywali kilo pszenicy i złotówkę oraz ileś tam metrów
drzewa na zimę, zagrabienia iluś tam metrów leśnej ściółki lub możliwość
wypasania krowy na pańskim. Często nie dostawali pieniędzy, bo mogli nabyć kawałek
dworskiego pola na zasadzie odrobku. Ale to było dopiero w latach 30-tych. Ludzie żyli
bardzo biednie. Jak ja porównuję co ludzie kupują dziś w sklepie, ileś tak
kilogramów kiełbasy, szynki, jakiś innych rzeczy, a co kupowali zaraz wtedy u Janiczka
w Żegocinie, to widzę różnicę. Wtedy się szło po naftę, sól, trochę cukru. W
latach trzydziestych w Łąkcie nie było karczmy, ale była w Żegocinie, tam, gdzie
dziś jest nowy sklep z meblami i AGD (chyba pawilon ). Jakiś Żyd tam robił
śliwowicę.
-------------------
Parkiet w obiekcie jest w bardzo dobrym stanie, właściwie trzeba go
tylko wyszlifować. Całkowicie do wymiany jest stolarka, ale mury zachowały się w
dobrym stanie. W dobrym stanie jest też taras. Tu nawet nic nie zacieka. Zdrowe są
fundamenty. Dobry jest również stan dachu. Linia kalenicy nigdzie nie jest załamana. To
dzięki temu, że kiedyś tam samorząd gminny zadbał o dach i zrobił poziomą
izolację. Do wymiany są także stropy drewniane. Kiedy tu gospodarzyła Chemobudowa
była zrobiona kuchnia, stołówka, były sanitariaty. Dziś pozostały resztki
instalacji. Chuligani rozwalili także część pieców kaflowych i większość szyb.
Pomieszczenia wewnątrz zostały w ostatnim czasie wysprzątane. Nic wewnątrz jednak nie
zamaka. Remont dachu i wykonanie izolacji przy murach uratowały obiekt. Na ścianach
mnóstwo napisów pseudograficiarzy.
Wspomnienia spisał Tadeusz Olszewski -23.07.2005 |