W mojej młodości miało miejsce pewne wydarzenie, które zapamiętam do
końca życia. Chociaż od tej pamiętnej chwili upłynęło wiele lat, chciałabym
podzielić się z innymi moimi przeżyciami z tamtego okresu.
Pracowałam z rodzicami na roli. Byliśmy biedną rodziną. Żywiliśmy
się tym, co urosło na polskim zagonie. Pewnego razu wydarzyło się coś takiego, co
pozwoliło nam podzielić się z głodnym człowiekiem bardzo skromnym posiłkiem, bo
tylko chlebem i mlekiem.
Pamiętnego dnia, gdy pracowaliśmy w polu, mama dała rni dzbanek z
mlekiem i kazała pójść do studzienki, która znajdowała się w lesie. Miałam
zostawić tam mleko do schłodzenia, aby później w czasie pracy na upale przyniosło nam
orzeźwienie. Nagle, gdy pochylałam się nad studzienką, zobaczyłam człowieka w
mundurze. Bardzo się wystraszyłam, gdyż byłam wtedy dziewiętnastoletnią dziewczyną.
Mężczyzna powiedział żebym się nie bała i zapytał z kim tutaj jestem. Odparłam,
że z rodzicami pracujemy przy koszeniu zboża. Poskarżył się, że jest bardzo głodny.
Nie zastanawiając się podzieliłam się z nirn chlebem i chłodnym mlekiem. Był to
człowiek, który skoczył ze spadochronem z samolotu i nie wiedział gdzie wylądował.
Zaprowadziłam go do rodziców, a on gorąco prosił ich o udzielenie pomocy i o rady.
Błagał o to, aby go przenocować i pokierować do partyzantów. Był to czas okupacji i
nie było to takie proste. Moi rodzice podjęli jednak ryzyko i zaprosili lotnika na noc.
Byli prostymi rolnikami, ludźmi polskiej wsi, ale nie zostawiliby człowieka w potrzebie.
Spadochroniarz myślał, że jest w Nowym Targu, bo tam mieli planowane lądowanie. Nie
wiadomo czemu musieli skakać wcześniej. Pytał czy nie mamy jakiejś wiadomości o jego
koledze, który razem z nim wyskoczył z samolotu. Wieczorem mój tata poszedł po niego
do lasu i zabrał go do naszego domu. Mężczyzna, bardzo się bał i błagał, żeby go
nikt nie zobaczył. Płakał i mówił, że jego kochana Warszawa płonie. Został u nas
na noc. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że jego kolega spadł w Łąkcie Górnej i
poniósł tragiczną śmierć. Widać było, że ten człowiek bardzo głęboko to
przeżywał. Prosił, aby zaprowadzić go na pogrzeb kolegi - Bohanesa, który miał
odbyć się na cmentarzu w Żegocinie. Późnym wieczorem razem z mamą zaprowadziłyśmy
spadochroniarza w umówione miejsce, gdzie czekali na niego partyzanci, którzy mieli
udzielić mu dalszej pomocy. Był na uroczystości pogrzebowej i już nigdy więcej nie
mieliśmy z nim kontaktu. Nie pozostawił adresu w obawie przed niemieckimi żołnierzami,
lecz obiecywał, że przyjedzie nas odwiedzić. W dowód wdzięczności za okazana dobroć
zostawił nam kawałek płótna ze spadochronu.
Okres okupacji niemieckiej były to ciężkie czasy. Każdy
radził sobie jak najlepiej potrafił. Płótno spadochronowe wykorzystaliśmy jako
materiał, z którego uszyto mi sukienkę do ślubu, a mojemu narzeczonemu - koszulę.
Zawsze miło wspominaliśmy tamto wydarzenie, nie żałowaliśmy
podjętego wtedy ryzyka, Jednak nigdy nie doszło do ponownego spotkania. Moi rodzice już
od dawna nie żyją, podobnie jak mój rnąż. Ja jestem już w podeszłym wieku.
Wychowałam sześcioro dzieci, które są już dorosłe i założyły własne rodziny.
Opowiedziałam tą historię, aby pozostała ona nie tylko w pamięci członków mojej
najbliższej rodziny, ale także szerszego grona osób. Pragnęłabym poznać dalsze losy
tego człowieka, którego życiowa droga prowadząca go przez walkę o niepodległość
ojczyzny skrzyżowała się z drogą wiejskiej dziewczyny i jej rodziny. |