"W Łąkcie
Górnej pod Wiśniczem mieszkaliśmy ciągle aż do okropnego 1846 roku. Kiedy na
początku lutego 1846 r. słychać było o jakichś rozruchach w Galicji, wierzyć my temu
nie chcieli, wkrótce jednak coraz pewniejsze dochodziły nas wiadomości, że chłopi
zabijają panów, że urzędnicy austriaccy przebierają się za chłopów i dodają ducha
chłopom, ażeby mordowali swych panów, że w cyrkułach starostowie za żywego
szlachcica, którego chłopi przywieźli, płacili po 5 złr., a za zabitego po 10, jako
nagroda posłuszeństwa. Niepodobieństwem było wierzyć w podobną gadaninę, bo czyż
podobne, ażeby w wieku tak oświeconym jak 19, wieku, w którym religia chrześcijańska
ułagodziła dzikość obyczajów, wskazała drogę, jaką ludzie postępować mają,
znalazł się naród tak nikczemny, podły, zdradziecki, że ażby kazał mordować
obywateli, bojąc się, ażeby ci nie podnieśli kiedy przeciw nim broni, dopominając
się orężem o swą własność gwałtem im wydartą, o swą ukochaną Ojczyznę. Ale
najlepiej się to pokaże w późniejszych wiekach, trudno to teraz sądzić, kiedy
wypadki tak jeszcze są świeże, kiedy nam nawet mówić o tym nie wolno. Zostaną jednak
zapewne rękopisy żyjących wówczas ludzi będących świadkami tych strasznych zbrodni.
Te więc rękopisy najlepiej dowiodą prawdę; historia najsprawiedliwiej osądzi, kto i
dlaczego był główną przyczyną tych okropności, nasi prawnukowie ze zgrozą i
przekleństwem wspominać będą imiona tych, co byli przyczyną rozlewu niewinnej krwi
naszych rodaków, a obce narody z pogardą spoglądać będą na niecne postępowanie
oświeconego już narodu, a z współczuciem litością na biedne bezbronne ofiary.
Kiedy więc tak już głośne dochodziły nas wieści, kiedy o milę
tylko chłopi zabili p. Łopackiego, trudno było dłużej nie wierzyć; zakopała więc
matka srebra i wszystkie kosztowne rzeczy i trochę bielizny dała do przechowania jednemu
chłopu, który był polowym w wielkich łaskach u ojca i zdawał się dla nas bardzo
przychylny. Dnia 23 lu-tego doszła nas wieść, że chłopi zbierają się jeszcze tej
nocy zrabować dwór w Łąkce, a ojca zabić; nie było co czekać. Rodzice, leśniczy,
kucharz, służące i ja na ręku rządcy schroniliśmy się do chałupy niby poczciwego
chłopa, zostawiwszy otworem cały dom zamożny we wszystko, stajnie, spichlerz, browar,
gorzelnię, słowem, całe swoje mienie na pastwę chłopów, którzy nie kontentując
się zrabowa-nymi rzeczami, zabijali jeszcze, panów, mając to zapewnienie, że kiedy
wybiją wszystkich ciarachów, jak ich nazywali, nie tylko pańskie będą mieli darowane,
ale gruntami dworskimi będą się dzielić, przy tym, jak mówią, upojeni byli wódką z
opium. Ta jednak noc przeszła spokojnie, rano powróciliśmy do domu cokolwiek
uspokojeni, gdy wtem przychodzi kucharz z ostrzeżeniem, że właśni chłopi, chcąc
uprzedzić z innej wsi, zbierają się dzisiaj zrabować dwór, a że ich najbardziej
namawia do tego ów poczciwy chłop, u któregośmy nocowali, i że bardzo wiele stoi
powozów przed naszą karczmą, którą chłopi ż Łąkty rabują, i tych państwa, co
widać, uciekają do miasta, puścić nie chcą. Ojciec, nie widząc innej rady, posłał
do tych chłopów, ażeby tych państwa przepuścili, a sami przyszli do gorzelni, gdzie
wszystkie piwnice dla nich otwarte. Jakoś to trafiło im do przekonania, przepuścili
więc powozy, a sami udali się do gorzelni, gdzie do ostatniego pili. Korzystając z
tego, że chłopi pijani nie tak prędko będą rabować, kazał ojciec w ten moment
zaprzęgać, ażeby przynajmniej z życiem uciec do bliskiego miasteczka Wiśnicza. Ale na
próżno wydaje rozkazy, nikt ich słuchać nie chce; zbuntowana czeladź wszystka się
porozchodziła, a kiedy prosi, zaklina furmana, żeby czym prędzej zaprzęgał,
obiecując mu za to 20 fl., on odpowiedział:
- Stul pysk, ciarachu, niedługo będziemy mieli nie 20 fl., ale wszystko, co masz, a w
dodatku będziesz dędał* na tej jabłoni. Ten sam furman, co to powiedział, służył u
rodziców lat pięć, był wierny i bardzo posłuszny. Nie było innej rady, trzeba było
się gotować na śmierć; klękli rodzice przed obrazem Matki Boskiej, wzywając Jej
świętej opieki, gdy wtem przychodzi dwóch strażników mówiąc, że chłopi z
Żegociny* za godzinę już tutaj przyjdą, ażeby zrabować i zabijać każdego, co w
surducie. Na tę straszną wiadomość tyle tylko odpowiedział ojciec:
- Uciekać niepodobieństwo, niech się więc dzieje wola nieba, poszlijcie tylko po
księdza, niech się wyspowiadam.
Strażnicy podjęli się przewieźć nas do Wiśnicza za bardzo
znaczną sumę, a będąc w służbie austriackiej, mając orzełki na czapkach, byli
zupełnie bezpieczni, bo chłopi pod karą śmierci zabronione mieli, ażeby żadnego
cesarskiego urzędnika nie zabili. Na rozkaz strażnika ten sam furman, co tak grubiańsko
odpowiedział ojcu, natychmiast zaprzągł do powozu; chcieliśmy choć trochę wziąć
rzeczy, ale już chłopi z Żegociny byli niedaleko Łąkty, trzeba było więc czym
prędzej uciekać. Jadąc do Wiśnicza, napadła na nas banda chłopów z kosami,
widłami, cepami, zatrzymali powóz, pytając:
- A gdzie jedziesz, psie, ciarachu?
Ale strażnicy powiedzieli, że mają rozkaz przeprowadzić tych
państwa w całości do Wiśnicza. Dali więc chłopi nam przejechać, wołając tylko:
- Mieliby my konie, brykę taką piękną, a za jego łeb byłoby 10 fl. Przyjechawszy do
Wiśnicza, zajechaliśmy do karczmy; ale Żyd właściciel karczmy powiedział, iż w
żaden sposób nas przyjąć nie może, dopóki nie będziemy mieli karty od samego
starosty, że nam wolno schronić się do miasta. Mając w Wiśniczu wiele znajomych,
niewiele więc sobie z tego robiąc, udaliśmy się do Bryla, który, jak-kolwiek
pochodził z familii niemieckiej, miał jednak szlachetne serce i wierzył w Boga.
Przyjął nas wprawdzie, ale zarazem powiedział, żeby niezwłocznie jechać do Bochni i
wystarać się o pozwolenie starosty schronienia się do Wiśnicza, gdyż inaczej nawet na
noc przyjąć nas nie może, a to dla surowego zakazu. Nie tracąc czasu, udaliśmy się
do Bochni; na drodze spotkaliśmy z piętnaście powozów jadących w tym samym celu co i
my pod eskortą przepłaconych chłopów, a to dla bezpieczeństwa, żeby ich inni nie
napadli. Do Bochni dojechaliśmy szczęśliwie; przed samym miastem zrobiona była
natenczas rogatka, na której był wówczas Hoschard*. Ten zastępował starostę, gdyż
ten był słaby; jednym dawał karty, pozwalając się schronić do miasta, drugim kazał
powrócić na wieś, gdzie go niechybna śmierć czekała, a wszystko to według swego
upodobania. My jechali na ostatku za wszystkimi powozami, najdłużej musieliśmy czekać
na wyrok, jaki ów niegodziwy człowiek nam ogłosi. Czekając tak blisko cztery godziny,
byliśmy świadkami okropnego dramatu, na wspomnienie którego trudno się od łez
wstrzymać. Może z jakich dwieście wozów przyjechało od strony Gdowa z zabitymi,
rannymi, konającymi ofiarami, wszystko pod eskortą chłopów, którzy ich już pod samym
miastem jeszcze szturkali widłami lub bili kijami. Co to był za straszny widok, widzieć
zbitych i skrępowanych niewinnych obywateli, słyszeć krzyki rozpaczających kobiet,
które także były skrępowane, ta płacze zabitego męża, ta zabitego ojca lub syna, ta
zraniona prosi niegodziwych oprawców, żeby ją już do reszty zamordowali, a oni kłują
widłami, aby przyczynić boleści, jakaś młoda i piękna panienka wyskakuje z wozu,
pada do nóg Hoschardowi, prosząc, żeby ją raczej kazał zamordować, a ocalił życie
ojca, który zraniony i skrępowany leży na tym wozie napełnionym trupami, lecz
niegodziwy tyran kazał na powrót wsadzić na wóz młodą panienkę, gdzie ją chłopi
targali za włosy. Wszystkie te wozy tak z żywymi, jak i z zabitymi przepuszczano do
miasta, pytając się pierwej:
- A za co zabiliście tego lub owego pana? - Na co chłopi odpowiedzieli: - u tego
znaleźliśmy fuzję, tamten kazał robić pikę, trzeci znów powiedział, że Jaśni
Panowie są szelmy. Takie i tym podobne było tłumaczenie chłopów, bez którego nawet
zupełnie mogłoby się obejść.
Na jednej furze między rannymi leżał ksiądz powiązany. Kiedy
ta fura stanęła przed tą rogatką, ksiądz poznaje Hoscharda, z którym żył w
przyjaźni, prosi go więc i zaklina, żeby go kazał rozwiązać, lecz tyran zamiast
uwolnić nieszczęśliwego starca, dać mu schronienie w mieście, powiedział chłopom,
żeby go nie zabijali, tylko odwieźli na plebanię i pilnowali, żeby regularnie
nabożeństwo odprawiał; biedny ksiądz, widząc, że jego prośba żadnego skutku nie
wywarła, zaczął przemawiać słowami religii, zaklinał ich, ażeby się upamiętali,
aby pamiętali na sąd Boga. Wtenczas, kiedy tak przemawiał do zbrodniarzy, chłopi tak
go bili, że może w pół godziny żyć przestał, wymówiwszy te słowa: - Nie tyle ci
winni, co zabijają, ale ci, co byli narzędziem do tego. Ja nie miałam wtenczas jak lat
6, bardzo więc mało zostało mi w pamięci owych wypadków, a to, co piszę, więcej
wiem z opowieści rodziców niż z własnej pamięci. Kiedy na nas przyszła kolej,
stanęliśmy przed rogatką zapytani przez Hoscharda, czego żądamy, odpowiedział
ojciec, że karty bezpieczeństwa i pozwolenia mieszkania w mieście; Hoschard poszedł do
swojej kancelarii, a po chwili przysłał z odpowiedzią; że ten ślepy pies, co
jeździł na sesje do Kotarskiego, niech zdycha na wsi. Nie dostawszy więc pozwolenia
mieszkania w mieście, trzeba było powrócić do Łąkty i poddać się pod cepy
chłopów.
Do Łąkty trzeba jechać na Wiśnicz. Przejeżdżając
więc przez Wiśnicz wstąpiliśmy jeszcze do Bry-la, ażeby się na zawsze z nim
pożegnać; ale poczciwy ten człowiek nie dał nam wracać do domu i narażając się na
własne niebezpieczeństwo przyjął nas do swego domu. Na drugi dzień dowiedział się
ojciec, że miejsce Hoscharda w ten dzień zastępuje (zapomniałam nazwisko), który ma
być bardzo dobry, nająwszy sobie ojciec chłopów, pod ich eskortą udał się do Bochni
i na swą prośbę otrzymał pozwolenie mieszkania w mieście. Odtąd więc mieszkaliśmy
ciągle w Wiśniczu aż do listopada 1846 r.
Zaraz na drugi dzień po naszej ucieczce z własnego domu właśni poddani zupełnie nas
zrabowali, tak że nawet piece poburzyli i żelazo z nich powyjmowali, książkami zaś,
których było bardzo wiele, zrobili sobie drogę do browaru, gdyż wtenczas było błoto.
Pierwej jednak nim zrabowali, stoczyli bi-twę z chłopami z innej wsi, którzy chcieli
także zrabować. Kiedy się już wszystko uspokoiło, pojechała mama do Łąkty, ale
niestety nic nie zastała, co nie zrabowali, na kawałki potłukli, jak np. meble,
porcelanę, szkło itp., nawet żadnej szyby w oknie nie było; srebra, które przed
rabunkiem matka zako-pała, zostały w całości, odkopawszy więc je, w wielkim sekrecie
i tylko w obecności służącej, przywiozła je do Wiśnicza.
Po tym rabunku położenie nasze było bardzo krytyczne, cały
majątek przeszedł w ręce chłopów, a bardziej jeszcze Żydów, którzy zrabowane
rzeczy za bezcen kupowali, nawet pieniędzy gotowych zapomnieli rodzice wziąć, mieli
więc tylko 2000 fl. całego majątku i srebra wartości może 1000 fl. Niektórzy
obywatele powracali do swoich wsi, inni mieszkali w mieście, my jednak bali się
powrócić do Łąkty, chcieliśmy wziąć jaką dzierżawę w Krakowskiem, jako też na
końcu listopada 1848 r. przyjechaliśmy do Krakowa, gdzie mieszkała wówczas ciotka
Teofila i Zuzanna, jako też i ciotka Kuszańska.
Objaśnienia:
-------------------------
* dędać, poprawnie dyndać.
* Żegocina - wieś w powiecie bocheńskim.
-------------------------
* W starostwie bocheńskim było wówczas dwóch urzędników o nazwisku Hoschard: Ernst -
późniejszy kierownik ekspedytu w magistracie krakowskim, a następnie audytor w
starostwie bocheńskim, i Ferdinand - późniejszy kontroler w Urzędzie Celnym w
Wiśniczu, a następnie kierownik Urzędu Celnego w Pilźnie. Nie wiadomo, o którego z
nich chodzi w tym wypadku.
-------------------------
fl. - floren
złr. - złoty reński
[powrót]
|