ŻEGOCINA - TEKSTY  ŹRÓDŁOWE

Michał Mróz - Pamiętniki

Wspomnienia znajdują się w archiwum domowym Stanisława Mroza - syna autora.

I.    Pochodzenie nazwy Bytomsko (zapis na luźnej kartce)

     Bytomsko – własność szlachecka ok. r. 1513, a w 1529 własność klasztorna Kanoników Regularnych z Libichowej k. Trzciany, tak samo   Bełdno. Nazwa Bytomska pochodzi od Bytówki, Bychowa, a za czasów austriackich już Bytomska. Tutaj też był dworek niejakich Arłamowiczów, w środku wsi; obecnie nazywa się to „W sadzie” i tam są jeszcze fundamenty z tego zabudowania. Była tam też i karczma, z czego  do obecnej chwili to wzniesienie na drodze nazywano „Karczmiskiem”. Było to jeszcze za czasów zaboru austriackiego. Dobra, jakie ówczesny dziedzic posiadał otrzymał jego zięć, niejaki Rutowski Adam; on też miał dworek w Łąkcie Górnej, gdzie posiadał duży kawał ziemi z lasem w Bytomsku i Łąkcie Górnej tak zwanej Kosówką i Granicami.
     W roku 1932 rozprzedał grunty położone w Bytomsku, gdzie rozkupili to miejscowi chłopi. Morga tego pola kosztowała wtenczas ponad 1000 zł, tak że trzeba było sprzedać 4 krowy na te sumę. Sprzedaż tego gruntu przekazał adwokatowi z Bochni dr Klimkowi, a ten z kolei darł skórę z chłopów tak, że nie wszyscy wypłacili należności przed  1939 r., tj. przed wojną i okupacją hitlerowską.
    Dziedzic Rutowski prowadził hulaszcze życie, grywał w karty tak, że jak brakło mu pieniędzy, stawiał całe połacie lasu, a ten był piękny; jodły miały po 3 m3, bo przeważnie więcej było jodły niż sosny. W czasie okupacji dwór przestał istnieć, p. Rutowski wyjechał i ukrywał się w Krakowie, gdzie zapomagał go rządca jego nazwiskiem Kupczyn, bo
trzeba było prowadzić skromny żywot. Do pilnowania lasów miał swoich   leśniczych w Bytomsku i Łąkcie. Kosówki i Górki należały pod Fąfarę Kaspra, Górczyna pod Kuskę Macieja z Żegociny. Patria względnie las żydowski pod Patrią no i Przylasek.
    Po wojnie wskutek reformy rolnej i wywłaszczenia lasy przeszły na własność państwa, a ziemie rozdzielono pomiędzy dawnych fornali dworskich. W Bytomsku otrzymał tutejszego deputatu 2 ha ziemi Fąfara Kasper – gajowy, gdzie postawił sobie dom. Z reformy skorzystali też ci chłopi, co nie wypłacili pola przed wojną, ale tych było niedużo.
    Ludność wioski trudniła się rolnictwem oraz wyrobem płótna, na które mieli własny surowiec, a to siali len i konopie; tu też było kilku tkaczy. Mieli ono swoje warsztaty tkackie i było ich około 5-ciu. Płótno było zgrzebne – grube i lniane – cieńsze. Z płótna zgrzebnego szyli ubrania i tak zwane górnice, cos w rodzaju płaszcza, względnie sukmany, zaś z cieńszych, lnianych szyli koszule i kalesony a także prześcieradła na łóżka. Prace te, to jest przygotowanie do produkcji wymagało dużo uciążliwej pracy jak: przeróbka lnu i konopi, a następnie nici. Wszystkie te prace wykonywano ręcznie, najwyżej posługiwano się  wózkiem, zamiast wrzecionem. Najwięcej tych prac wykonywano zimą, poza pracami w gospodarstwie. Robiły to przeważnie kobiety. Mężczyźni byli zajęci młocką, bo żyto młócono cepami, a słomę wytrząsali i robili z niej poszycia dachowe, bo tak stodoły jak i domy mieszkalne były kryte słomą. Dach taki trzeba było poprawiać co 5 lat. Nie było w tych czasach innego sposobu do pokrycia, bo pokrycia eternitem czy też  dachówką paloną kosztowało bardzo drogo, a na to nie było chłopa stać. Kryto też gontami, ale to też było drogie i pracochłonne. Używano gontów do krycia kościółków, a ponieważ te budowle miały dach o dobrym spodzie wytrzymywały długi czas, około 50 lat. Nasza wieś niestety własnego kościoła nie miała. Należała do parafii żegockiej, odległej o 4 km, gdzie ludzie piechotą chodzili. Jedynie do chrztu używali furmanek. Wesela też szły pieszo, a dopiero nieboszczyka wieźli.


II.    Emigracja za granicę ( zapis na luźnej kartce)

     Krajem, do którego najwięcej emigrowało chłopów ze wsi była Francja. Z ich osobistej relacji wynikało, że dało się tam zarobić od 10 do 40 franków na tydzień. Najmniej płacono przy pracach w gospodarstwie, tym bardziej, że właściciel dawał wyżywienie i to odpowiednie. Zaś w fabrykach czy kopalniach robotnicy stołowali się sami. Każdy chciał jak najwięcej zarobić i w niedługim czasie zbić fortunę, bo każdy prawie budował we wsi dom, założył rodzinę, a tu była bieda, roboty nie było, przemysł wcale nie był rozwinięty, a i ludzi było na wsi sporo.
    Chciałem tu jeszcze wymienić nazwiska emigrantów z mojej wsi. Byli to: z Dziołu Fąfara Jan, Dziedzic Roman, Tyndel Franciszek, Mróz Jan i Michał, Matlęga Tomasz, Kępa Michał, Strączek Władysław, Krawczyk Józef, Tyndel Andrzej Królikowski, Matras Mikołaj i Wojciech, Mróz Maria Myrnal, Jan Jakóbczyk, Prytko Stefania, Maciejowski Jakub. Część nawet tam pozostała i założyła rodziny. Niektórzy z nich po powrocie miała nawet inne zapatrywania światopoglądowe. Tam należeli do Związku Komunistów no i tu się z tym nie kryli, za co nie byli mile widziani we wsi, a zwłaszcza u księży, tak, że całą wiedzę w tym kierunku byli zmuszeni zostawić dla siebie.

III.    Wieś Bytomsko w latach 1920 – 1939 (zapis w brulionie formatu A-4 - zeszyt zielony, nr 1)

Warunki życia i utrzymania.

     Mieszkańcy Bytomska to przeważnie ludność trudniąca się rolnictwem, a tylko poniekąd w niewielkiej ilości rzemiosłem. Nikt ze wsi nie pracował jako umysłowy, poza dwoma księżmi, którzy pochodzili ze wsi, a to: Błażej Fąfara i Jan Wrona – obydwaj pochodzili z bogatych rodzin.
     Ludność uprawiała ziemię używając jako siły pociągowej koni, krów i wołów. O żadnej maszynie, czy ciągnikach, nie było mowy. Ciągnik posiadał tylko dziedzic Adam Rutowski w Łąkcie G., gdzie posiadał dwór. On tez miał majątek w naszej wsi, a to las po granicę Rozdziela, Żegociny oraz Łąkty Górnej. Do uprawy roli używano pługów, bron drewnianych oraz radeł. Brony były zrobione z drewnianych słupków połączonych listwami i wpalonymi zębami zwanych broniokami. Brony takie posiadały około 40 zębów (bronioków). Zwykle to były dwa zespoły. Ciągnął je jeden koń, a jedną klatkę to i ludzie ciągnęli. Żelazne brony pojawiły się dopiero w 1928 roku, ale nie każdy rolnik mógł sobie na nie pozwolić. Pole było orane w zagony, to znaczy co 8 siew lub dziesięć skib była tzw. bruzda. Orano tak dlatego, że lata były mokre i tak w ten sposób pole było po części odwodnione.

Co do uprawiania.
     Zasadniczymi uprawami były ziemniaki, żyto, pszenica oraz owies i jęczmień. Jako zielonki uprawiano koniczynę, ale ta potrzebowała dobrej  ziemi i nawozów sztucznych. Poza obornikiem prawie do 1939 r. nie stosowano żadnych nawozów sztucznych. Nic też dziwnego, że w polu nie było urodzaju. Jeśli chodzi o ziemniaki to sadzili je na zagonach.  Były to czteroskibne zagonki z dwoma rzędami, a środkiem pomiędzy ziemniakami były sadzone groch lub kapusta. Okopywanie było ręczne i zabierało dużo czasu. Nic też dziwnego, że nieraz była trawa większa niż ziemniaki. Na suchszych gruntach sadzono pod skibę. Tu można było bronować przed wzejściem ziem-niaków i to skracało prace. Jeśli chodzi o zboża to siew odbywał się ręcznie. Siewników nie było, zresztą po   zagonach lepiej to wychodziło. Zbiór zboża też odbywał się ręcznie. Żęto zboże sierpami i rozkładano garściami na ziemi podkładając powrósła zrobione ze zboża. Stosowało się to jedynie do żyta i pszenicy. Owies i jęczmień wiązano w powrósła ze słomy wymłóconej.  Zboża tak rozłożone leżały na ziemi kilka dni, a po wyschnięciu wiązano w snopy i stawiano w mendle po dziesięć snopków z chochołem – to snopek, którym przykrywali mendla. Nic też dziwnego, że żniwa trwały cały miesiąc i to jeszcze jak było kilka ludzi do roboty. Po wysuszeniu   zboże zwożono do stodół, gdzie czekało na młockę. Dopiero tu była męka.      
    Do młocki krótkiego zboża używano młocarni ręcznych. Ciągnęło względnie obracało czworo ludzi i co godzinę była przerwa na wypoczynek 15 minut.  Takich maszyn było we wsi cztery. Miał je w Nagórzu Rozum Michał, Maciejowski Piotr, Matras Błażej i Matlęga Jan w Nadolu. Od młocarni trzeba było płacić i nie każdy mógł sobie pozwolić na maszynę.      
   Toteż biedniejsi młócili ręcznie całą zimę. Jedynie tylko na sianie młócono w jesień. Dopiero w 1932 r. założono kółko rolnicze i zakupiono maszynę do młocki tzw. sztyftówkę. Bogatsi gospodarze ponabywali sobie kieraty, gdzie zaprzęgano konie i praca przy młocce była lżejsza. Zboże omłócone przemielono na mąkę, częściowo we młynie, ale, że nie każdy mógł sobie pozwolić na zapłatę od młyna i furmanki, musieli przemielić w żarnach. Było to urządzenie składające się z dwu kamieni osadzone na czterech  nogach, umocowane przy ścianie ponieważ kamień wierzchni obracano przy pomocy drążka   (żarnówki, a ta właśnie jednym końcem tkwiła w kamieniu, a drugim w klekocie, to jest deski z otworem). Zboże wsypywało się ręką w trakcie obracania i tak zboże zamieniało się w mąkę, ale ta nie była tak ładna jak z młyna, toteż chleb z takiej mąki był czarny jak miodownik. Muszę zaznaczyć, że mąka ta była przesiewana przez przetak, to jest sito rzadsze, otręby dawano do paszy świniom. Hodowla na wsi jako tako istniała. Chowano świnie, woły, owce i barany. Skupów nie było, jedynymi odbiorcami byli żydzi albo też handlarze z Lipnicy. Nazywali ich „kujonami”. Nie była to sprzedaż jak obecnie na skupie, ale jak kto umiał sprzedać, a kupiec kupić. We wsi były dwa sklepy. Jeden prowadził żyd Haim Rosenblum, on był na Dziole, a drugi u Grabiasza Władysława. Aż do samej wojny koncesję na handel trudno było dostać, żydzi rządzili. Nic też dziwnego, że ludność była biedna. Domy były pod strzechą, a nawet dymne chałupy, to znaczy bez komina. Taki dom utrzymał się pod lasem u Jana Fąfary. W domach były tzw. kapy, to jest takie odaszenie nad piecem kuchennym, gdzie para czy dym szły do komina. Zamożniejsi gospodarze mogli sobie zabić świnię i tak poprawiali sobie wyżywienie. Wprawdzie można było sobie kupić na jarmarku czy u handlarzy kiełbasy czy słoniny, ale na kg słoniny czy też kiełbasy trzeba było pracować ciężko cały dzień. Najczęstszym pożywieniem były ziemniaki z kwaśnym mlekiem albo też i wodą okraszoną słoniną topioną. Masła i mleka też mało jedli. Mleko noszono do mleczarni. Tam odbierano w wirówce śmietanę, a chude mleko ludzie używali. Jajko też było rzadkością bo trzeba było na sól, zapałki, papierosy i cukier, chociaż i tak był drogi – 1 zł za kg. Jajko kosztowało tyle co papieros – 3 grosze. Wódka też była droga – 5 zł litr, a spirytusu - 10 zł liter. Pijaków tak dużo nie było, ale za kołnierz nie wylewali. Buty robocze kosztowały 5 zł, a lepsze 10 zł. Chodzono zatem boso, a że po polu i po twardej drodze trzeba było chodzić nieraz zrobił się odbitek i trzeba było długo kuleć. Ubrania tez były drogie. Za ubranie służący mu-siał wysługiwać cały rok, to jest koło 35 zł. Nic też dziwnego, że do kościoła pożyczano butów czy tez ubrania tak same i do szkoły. Jak tylko śnieg stopniał, chodziło się boso aż do samej zimy. W związku z trudnościami w nabyciu bielizny czy tez pościeli zaczęto uprawiać len i robić z niego płótno. We wsi były trzy warsztaty: w Nagórzu u Dziedzica i Krawczyka Andrzeja oraz w Nadolu u Walentego Dziedzica i Gomułki Andrzeja. Szyto zatem z delikatniejszego płótna zwanego lnianym koszule i kalesony oraz prześcieradła, a z grubszego zwanego zgrzebnym spodnie i górnice. To było coś w rodzaju płaszcza.

Ubiory w czasie przedwojennym.

     Dzieci ubierano w koszulki z płócienka czy tez flaneli. Pieluszki to zwykle ze starszej bielizny no i chodziło się w koszuli do 5 lat. Było to dobre zwłaszcza przy posikaniu, czy tez załatwianiu swoich potrzeb było wygodne. Młodzież chodziła w krótkich spodniach i marynarkach z materii zwanej „cajkiem” – najtańszy materiał no i boso, a w zimie w  tatowych butach. starsza młodzież stawała na głowie by mieć ubranie lepsze, białą koszulę i buty z cholewkami tzw. warszawiaki no i na zimę jakąś kurtkę z ciepłej materii. Dziewczęta chodziły w sukienkach, a na zimę bogatsze miały kożuchy, to znaczy baranie cienkie skórki obijane suknem czarnym, bez rękawów. Tak samo ubierały się kobiety, z   tym, że na głowach miały chustki a na wielkie mrozy miały chustki grube baranice. Chłopi chodzili zwykle w butach z cholewkami (nie trzeba było skarpet), w lecie na głowę ubierano kapelusze, czy też micki, a w zimie baranice. Do kościoła chodziło się 4 km. Były tylko dwie msze, rano o 7-mej i o 11-tej. Ranna msza i suma. W okresie postu po południu  odbywały się stacje drogi krzyżowej i gorzkie żale. Wracało się zupełnie wyczerpanym z 11-tej o piątej. Nic tez dziwnego, że trzeba było poświęcenia. Mimo to kościół był pełny i chociaż nie był ogrzewany, było ciepło. 

Zwyczaje

Urodziny
     Jak i dzisiaj, były huczne, zwłaszcza gdy się syn urodził. Na chrzestnych proszono z rodziny, albo też z uprzywilejowanych ze wsi, a to nauczyciela czy tez wójta. To byli najzacniejsi ludzie we wsi, ich tez darzono zaufaniem, jeśli go nie nadużyli. Do kościoła jechano furmanką no i parą koni. Ojcowie dzieci nie byli obowiązani być na chrzcie, zresztą byli zajęci przygotowaniem na przyjęcie. Po powrocie z kościoła zjedzono obiad i zapraszano gości, to znaczy sąsiadów i krewnych. Biesiada trwała nieraz do rana. Oczywiście dawano prezenty, a kumoszki przynosiły kukiełki, strucla, ale to niewielkich rozmiarów, 1 metra długości, co dla matki dziecka posłużyło na tydzień, by nie musiała jeść czarnego chleba, bo matki karmiły piersią i musiały uważać na spożywane potrawy, by małe nie zachorowały. Karmienie piersią trwało od 1 do 2 lat. Miało to mieć i takie znaczenie, że taka karmiąca nie zaszła w ciążę, ale najważniejszym czynnikiem i pewnym była wstrzemięźliwość, którą dopilnowywali księża. I tak rzadko kiedy było co rok dziecko. Dzieci często chorowały, bo rzeczywiście matka była narażona na zmarzniecie i przemęczenie, co przez karmę odbijało się na noworodku. Do lekarza mało kto chodził, bo kosztował dużo i leki też byli i zatem znachorzy. Ci za grosze leczyli ziołami i nawet dość skutecznie na katar czy chrypkę robiło się okład na piersi z młodej słoninki, czosnku i kropiło spirytusem, albo też na zapalenie płuc stawiano bańki i pili psie sadło. Młodzież zaczynała od szkoły. Trafiały się wypadki uchylania się od szkoły. Nie było za to kary, choć później takową zastosowali. W szkole uczył Jan Budyś – nauczyciel z powołania. Pracował  do 1930 r., później wyjechał do Chodenic za Bochnią. Żona nie uczyła, była na jego utrzymaniu, jak również jego ojciec, ale on miał emeryturę. Po nim pracował Antoni Piotrowicz. W szkole obowiązywała nauka religii, co dodatnio wpływało na uczęszczanie dzieci do szkoły. Trzeba się było liczyć z następstwami, nawet gdy się do ślubu będzie miało zamiar pójść. W naszej wsi uczył religii ks. Jan Bach, proboszcz, później dziekan z Żegociny. Był surowy. Nie lubił pijaków ani nieskromnych kobiet i biada jeśli pokazała się kobieta z dużym dekoltem pod szyją, albo z krótkim rękawem. W kościele były wywieszone tabliczki u wejścia z ostrzeżeniem: Osobom nieprzyzwoicie ubranym wstęp do Świątyni Pańskiej wzbroniony”. Również były tabliczki z napisem; „Ze względu na świętość miejsca nie pluć na posadzkę”. Nie każdy miał chustkę do nosa. Z nauki religii mało kto otrzymywał  piątki. Dziewczęta miały więcej względów jak chłopcy, ale jak się podpadło kij głogowy był w robocie – po głowie przy jąkaniu, a po tyłku za brak odpowiedzi. Klasy były łączone. Cztery klasy uczyły się razem. Starsi 5-6-7 osobno. Wszystkie prawdy wiary i katechizm trzeba było znać na pamięć. Nie lubił Rajbrocoków. Mnie obniżył notę z religii, kiedy dowiedział się, że tam idę do szkoły, a chodziło o to, by zrobić szkołę 7-klasową nowego typu. Jeśli chodzi o nauczyciela Jana Budysia, był to człowiek, który interesował się wsią, doradzał chłopom w sprawach rolnych, zachęcał do zakładania sadów i za jego poparciem  założono we wsi kółko rolnicze. Tak więc młodzież miała dobrych wychowawców. No ale sprawa zwyczaju. Kiedy młodzi dorastali, to zwykle myśleli o małżeństwie. Chłopaki szli do wojska. Nie każdy chłopak był uznany za zdolnego, ale byli i tacy co celowo unikali wojska. Albo kombinowali, albo też reklamowali się. Panny jak zwykle za wojskowymi inaczej patrzyły, toteż taki chłopak po wojsku miał pierwszeństwo w wyborze. Chłopcy co nie służyli, byli niezdolni, płacili tak zwane "bykowe” – podatek. 

Zaręczyny.
     Tych tak uroczyście nie stosowano. Miłość nie zawsze miała pierwszeństwo. Najważniejszą rolę odgrywał stan majątkowy, to jest morgi i posag. Były tez wypadki, że pannę odbijano sobie i nieraz dochodziło do bójek. Nieraz piękne dziewczyny igrały jak z ogniem, chełpiły się tym, że chłopaki się o nią biją. Były też i takie wypadki, że pomimo iż było to okropnością, zniesławieniem rodziny, kiedy nie czekając na noc poślubną, zaczęli pożycie przed czasem no i musieli się żenić. Nie zawsze jednak kończyło się to ślubem. W naszej wsi były takie wypadki – kilka – co się nie pobrali i płacili alimenty. Ta zmora nie dała się udusić i trwa nadal. Było i tak, że chłopak był naprawdę zakochany, ale ojcowie nie wyrazili zgody. Tak też było z synem kowala. Ona była biedna, ale się ożenił. Kiedy młodzi już się razem dogadali, to ojcowie schodzili się i uzgadniali warunki. Chodziło o to z czego będą żyć, gdzie będą mieszkać i co będą robić, aby utrzymać potomstwo. Były wypadki, że takich zmów niektórzy chłopaki robili po kilka dokąd nie znaleźli odpowiedniego majątku. Pomimo takiego ożenku jakoś sobie żyli. Po załatwieniu wszystkich formalności szli na zapowiedzi. Oczywiście ślubów cywilnych nie było. To wszystko odbywało się u księdza. Tam sprawdzano sprawowanie no i po sprawdzeniu  wiadomości religijnych ksiądz wołał zapowiedzi. Ze wsi zawsze te sprawy były akceptowane. Przez trzy tygodnie były wołane zapowiedzi. Młodzi mogli się przez ten czas namyślać i rozejść. Takich wypadków we wsi nie było. 

Wesele
     Na wesele zapraszano zwykle rodzinę Pani Młodej i Pana Młodego, a także sąsiadów, oczywiście, z którymi dobrze żyli. Proszono na 3 tygodnie przed ślubem. Ojcowie zaś wspólnie sposobili się na ucztę weselną no i alkohol. „Głuchych”, nie granych wesel nie było, toteż zespół muzykantów jak się dowiedział o weselu umawiał się do grania. Nawet dawali zadatki, aby mieć pewność. Przecież to był dobry interes. Dali zjeść, wypić i zarobić. Wesela były nawet po dwa i trzy dni. Kiedy już wszystko było załatwione i przygotowane młodzi czekali na dzień ślubu. Śluby zwykle odbywały się do południa w dzień powszedni, rzadko w niedzielę. To musiały być specjalne przywileje. Do kościoła rzadko jechano furmankami, chyba, że było to w zimie, to jechano na sankach. To było piękne widowisko. Muzyka, jeszcze z basami, konie ubrane w kwiaty, z dzwonkami, stwarzało to nastrój baśniowy. Jak wyglądały ceremonie weselne w dniu ślubu ? Otóż, tak strona Pana Młodego jak i Panny Młodej mieli zaproszonych gości. Najpierw przychodzili drużbowie z drużkami. Po drużkę szedł drużba. Oczywiście z flaszką wódki. Tam częstował jej rodzinę no i druhnę, która przypinała drużbie bukiet po lewej stronie piersi, na klapie marynarki, każda druhna starała się o jak najładniejszy bukiet, a zwłaszcza kiedy się bliżej znali no i mieli kiedyś poważne zamiary. Tak więc zależnie z czyjej byli strony. Drużbów posyłano po starostów, bo sam starosta nie poszedł. Byłoby to dla niego ujmą. Drużba przychodził po starostę także z wódką i częstował zaproszonych, po czym razem szli do Pana Młodego jeśli byli z jego strony. U Pana Młodego była orkiestra i każdemu staroście  odgrywała marsza na powitanie. Zwykle drużba śpiewał taka przyśpiewkę: „Słoneczko zachodzi a miesiączek wschodzi, a państwu starostom odegrać się godzi” lub też: „Na dzień dobry państwu X odegrać się godzi”. Kiedy goście się schodzili, zapraszano wszystkich za stół. Stoły były obficie zastawione no i wypitki też było, ale raczej przed kościołem starano się pić niedużo, chyba, że było to w zimie dla rozgrza-nia kości. Kiedy  już pojedli i wszyscy byli w komplecie wybierano się do Panny Młodej. Tam też było podobnie, z ta różnicą, że nie było orkiestry. Najbardziej poważnym i ciekawym było wybieranie się Pana Młodego z domu. Po różnych przyśpiewkach młodemu udzielali błogosławieństwa rodzice. Pan Młody całując ręce matki i ojca prosił o błogosławieństwo. Była to bardzo wzruszająca chwila, kiedy żegnał z rodzicami. Ci z kolei pokrapiali święconą wodą młodego i gości wymawiając słowa: „Błogosławię cię synu na te nową drogę życia. Niech Co Bóg błogosławi w imię Ojca i Syna i Ducha świętego”. Równocześnie orkiestra grała pieśń religijną „Pod Twą obronę” lub też „Pobłogosław Jezu drogi”. Tak więc w poważnym nastroju wychodzono z domu i udawano się do Panny Młodej. Nie zawsze było tak blisko, wiec taka podróż trochę trwała. Całą drogę drużbowie   wyśpiewywali a orkiestra grała. Tak w końcu doszli do Panny Młodej. Tam też byli zaproszeni ze strony Pani Młodej i oczekiwali na Pana Młodego. Cała ceremonia spotkania Młodych była bardzo ciekawa, ubrana w różne niespodzianki. I tak z chwilą zbliżania się orszaku nie od razu Pan Młody wchodził do domu Pani Młodej. Przystawali w pewnej odległości i przyśpiewkami poniekąd zmuszali by ta wyszła jak najdalej do Młodego. I choć dzieliło ich kilkanaście kroków, to zbliżanie to trwało niekiedy do godziny, tak że gości to już złościło. Wyprowadzano tez inne dziewczęta ubrane za Pannę Młodą, co powodowało różne przyśpiewki, docinki, ale w końcu pokazywała się właściwa panna Młoda prowadzona przez dwóch drużbów. Zaś pana Młodego prowadziły dwie druhny. Tak  nareszcie odbyło się powitanie młodych, oczywiście obsypane wzajemnie pocałunkami. Również Pani Młoda witając gości Pana Młodego prawie każdego całowała na przywitanie zapraszając do stołu. Oczywiście jeśli to był duży kawał drogi to i poczęstunek smakował. W końcu trzeba się było wybierać do kościoła. Pierwszym obrzędem były rekowiny. Przy stole nakrytym śnieżnobiałym obrusem upiętym gałązkami mirtu, a na nim bochen chleba, tez nakryty małym obrusikiem, a z boku talerzem. Do stołu tego siadał Pan Młody (pominąłem ubiory młodych) w czarnym ubraniu, białej koszuli, z krawatem albo muchą. Zaś pani Młoda ubrana w białą suknię, z koronkami, delikatnym dekoltem i welonem, zwykle długim do samej ziemi jak też i sukienka – jeśli to była pora zimowa - to ubierała na drogę sweter lub kożuszek. Przy pięknych i poważnych przyśpiewkach  śpiewanych przez pierwszego drużbę, a to: „Połóż rączkę, połóż na białym obrusie, pobłogosławże im sam Panie Jezusie” zaczęto rękowiny. Był to ceremoniał w celu złożenia prezentów Państwu Młodemu. Składano różne prezenty lub też dawano pieniądze. Po zakończeniu część pieniędzy dawali młodej, a że nie miała kieszeni, a torebkę miała   małą, wpychano jej do zanadrza, co potęgowało bardziej pierś, a pan młody mając kieszenie nie miał problemów. Pieniądze dawano młodym, by się ich w życiu trzymały i nie mieli biedy. W końcu udzielano błogosławieństwa młodym. Również ceremoniał obfity w przyśpiewki i po ceremonii nabożnej, pieśni, jak i u pana młodego. Nareszcie wybierano  się do kościoła.. Jeżeli szli na piechotę, to jeszcze drużbowie uzgadniali ze sobą, kto będzie prowadził orkiestrę. Czasem dochodziło do sprzeczki o pierwszeństwo, ale w końcu doszli do kościoła. Biada było pokazać się pijanym w kościele. Ksiądz zaraz robił młodym wymówki, a więc nietrzeźwym raczej nie było się co pokazywać. Ceremoniał  odbywał się podczas mszy świętej. Młodzi byli do komunii świętej, a nawet część gości obowiązkowo. Rodzice młodych w kościele po ślubie i mszy św. wszyscy za młodymi szli na ofiarę za ołtarz; tam składali każdy drobne ofiary. Po wyjściu z kościoła młodych witała   orkiestra i powoli z powrotem udawali się do miejsca wesela. Czasem to było u pani  młodej, albo u pana młodego; zależy kto do kogo szedł. Po powrocie do domu panią młodą obsypywano słodyczami, by miała jak najliczniejsze i słodkie potomstwo – nazywali to obsypinami. Powoli gości zapraszano do środka, by każdy po całej podróży posilił się do woli. A było się czym częstować. Gotowano z kilku dań. Zupy, kotlety i co by kto nie chciał. Ledwo sprzątnięto po gotowanym, a już zastawiano półmiski wędliną, a i do picia wódki, ile kto chciał, lub tez piwo. Ale takie dania były już pod koniec 1939 roku, bo wnet po wojnie to podawano inaczej, a mianowicie na wesele pieczono kołacze, placki posmarowane serem i słodkie ciasta pieczono na blachach zwane buchtami. Każdemu z weselnych dawano ćwiartkę kołacza i masło, a do picia biała kawa. Chleba używano niedużo, trochę z wędliną, a więcej z masłem. Kto nie zjadł placka czy chleba, mógł sobie zabrać do domu. Toteż nieraz starościny nazbierały jedzenia dla dzieci, które pozostały  w domu. Na wesela dzieci raczej nie zabierano, nawet ze względu na kłopot, albo też, by nie wysłuchiwały różnych nieskromnych piosenek, które były przed muzyką śpiewane. Kiedy już wszyscy pojedli i popili do humoru, zaczęto się bawić. Trzeba nadmienić, że niezależnie od bufetu ojca wesela, każdy miał swoje pół litra i mógł się napić z kim chciał.  Tak więc bawiono się. Tańczyli zwykle walca chodzonego tzw. Sukmankę, czy też polkę zwaną wściekłą, bo każdy po takiej zaprawie był cały mokry, a druhny musiały się przebierać. Nastrój był uroczysty i wesoły. Opowiadali różne kawały, żartowali, a czasem dochodziło i do kłótni. Wieczorem przychodzili chłopaki nieproszeni, tak zwana słaza. I  oni czasem rządzili weselem. Włazili za stoły i opróżniali co było, jedli i pili jak goście, a nawet robili awantury w naszej wiosce. Były przypadki pobicia się na weselu, było takie wesele u Tyndela. Na końcu pan młody gonił z tłuczkiem starostę szwagra i wygrażał, że go zabije. Ale poza drobnymi pobiciami zabójstwa na weselu nie było. Toteż przypadków, aby małżeństwa się rozwiodły wprawdzie były tarcia pomiędzy teściami, bo albo synowa się im nie podobała, albo też nie wniosła majątku, jaki obiecali ojcowie przed ślubem. Na ogół żyli bogobojnie i zawsze jakoś musieli żyć, chociaż nieraz wymagało poświęcenia jednej ze stron. Młodzi po założeniu rodziny musieli się budować, toteż dopomagali ojcowie. Ale było po części tak, że do końca życia budynki nie zostały ukończone.

     Budowali z drzewa. Był taki system, względnie plan w te czasy: stajnia, izba, sień i tak zwana izdebka z komorą na zboże i przechowalnia ubrania. Jeśli chodzi o przechowanie bielizny, to na to mieli skrzynie tzw. wianówki, które pani młoda dostawała w posagu od rodziców. Tam też przechowywano co najcenniejsze i nawet pieniądze, ale tych zbytnio nie było. Młodzi stawali przed trudnym zadaniem. Wprawdzie dostawali część pola, na którym pracowali, ale warunki chłopa były ciężkie. Jechali zatem za granicę, gzie się udało. Takich szczęśliwców było mało. Ale jednak wyjechał Strączek Władysław, Tyndel   Andrzej i brat Franek, Fąfara Jan, Grabiasz Roman, Matras Mikołaj i brat Wojciech, Mróz Jan i brat Michał, Kępa Michał, Matlęga Tomasz – wszyscy do Francji. By trochę poprawić byt pracowali tam na roli lub w kopalniach czy w fabryce jak Jakubczyk Jan i brat Mikołaj. Stamtąd poprzywozili pierwsze rowery do wsi. Na taki luksus nikt sobie we wsi nie pozwolił. Nawet nie umiano jeździć na rowerze. O samochodach nie było mowy. Tylko dziedzic ze dwora Rutowski miał samochód i swojego kierowcę. Jeździł do kościoła na mszę w niedzielę, gdzie miał pod chórem swoją ławkę zamykaną na klucz. Nikt z szaraków nie miał prawa wstępu. Tenże pan Rutowski był właścicielem lasów w Górczynie, lasów po  północnej stronie Opuszczy i w Łąkcie, gdzie graniczyły z obszarem Bytomska. Do lasów tych miał gajowych. U nas był gajowym Fąfara Kacper. Początkowo mieszkał w Rozdzielu, ale w latach 30-tych postawił budynek we wsi – „Na Sadzie”, w miejscu, gdzie dawniej był dwór Armułowiczów – teściów Rutowskiego. Z chwilą, gdy przyszedł do wsi był bardzo  gorliwym pracownikiem pana Rutowskiego. Co prawda nie donosił o kradzieży w lesie swemu pracodawcy, ale biada temu, co złapał go na gorącym uczynku. Taki prędko kraść nie poszedł. Pomimo to ludzie kradli na opał i na materiał. Ludzie przecież opalali izby drzewem. Nie było węgla. Jedynie szkoły miały taki przydział. A wreszcie ludzie bali się  węglem palić, bo po napaleniu nie dało się zasunąć pieca, no i ciepło uciekało w komin. Toteż w lasach było czysto jak na podwórku, posłanie na zimę zgrabione na ściółkę pod bydło, a gałęzie pozbierane na opał. Nawet i na to trzeba było mieć pozwolenie od dziedzica ze dworu. Ponieważ jednak dziedzic sprzedawał z tych lasów drzewa, toteż chłopi miejscowi zajmowali się ścinką za zapłatą. Za to był wierzchołek drzewa i gałęzie. Chętnych nie brakowało, bo o opał było trudno. Wywózką drzewa zajmowali się miejscowi chłopi. Drzewo to wozili do Limanowej żydowi, co miał tartak. Nazywał się Zustik. Furmanów było kilkunastu i tak: Wojciech Krawczyk z „Wronówki”, Tyndel Andrzej i Jan,  Matras Błażej i syn Jan, Mróz Wojciech i Chronowski Maciej. Tak konie, jak i wozy musiały dobre i mocne, a furmani bardzo sprytni, bo o wypadek było nietrudno. Ale takich nie było. Muszę tu nadmienić o wozach. Było to z osiami drewnianymi i żelaznemi, koła drewniane z  żelaznymi obręczami zwane rafami. Na taki wóz ładowano do jednej tony,  a drzewo było najczęściej jodłowe, trochę sosny i bukowe. Warunki finansowe zmuszały do tej pracy, bo naprawdę było trudno o zarobek, a do tego wywózki te odbywały się zimą. Ciężkie to były czasy, toteż nawet i pijaków było mniej, bo jak zarobił to wolał sobie kupić coś do   zjedzenia, a wędlin nie brakowało. Można było u sklepikarzy dostać kiełbasy, słoniny, a nawet gorącej kiełbasy z rosołem a i w domu czekały na to dzieci, by ojciec przywiózł białego chleba no i jakiej wędliny. Nie wszystkie dzieci miały to szczęście. Musiały jeść czarny chleb z mąki żarnowej, nawet sam, bo mleko oddawało się do mleczarni. Wprawdzie odwirowane przynosiło się do domu, ale to było takie jak woda obielona. Zlewnia była we wsi u Kowalskiego. Tam była wirówka i każdy tam to mleko oddawał. Bańki ze śmietaną zabierano do mleczarni w Żegocinie, gdzie przerabiano na masło. Nic też dziwnego, że po tak mizernym odżywianiu w biednych swych rodzinach były wypadki zachorowań na gruźlicę. W księdze zmarłych widniał zapis: „zmarł, zmarła na suchoty”. 

Sprawy organizacyjne i polityczne wsi.
     Pomimo, że wieś nie była zbytnio oświecona, to jednak w jakiś sposób powstała we wsi komórka Stronnictwa Ludowego. Stronnictwo Ludowe inicjatorem w Polsce był chłopski przywódca, ówczesny premier Wincenty Witos. Koło SL liczyło kilkunastu członków. Członkowie nie byli mile widziani przez elitę nauczycielską, jak również księży. Uważano ich za komunistów, a z tego powodu, że na zebraniach tych krytykowali za stosunek do biedoty wiejskiej. Organizacja ta zajmowała się propagandą. Za jej to inicjatywą zorganizowano w 1933 roku powszechny strajk. Wstrzymano przez kilka dni dostawę żywności do miast, ale nie wszyscy byli patriotycznego ducha. Trafiały się wypadki łamistrajków, nawet na wsi. Nasi ludowcy brali udział w sławnym wiecu i pochodzie w Bochni i Łapanowie, gdzie policja granatowa otworzyła ogień do chłopów i spowodowała śmierć kilku chłopów – członków SL. Na szczęście z naszej wsi nikt nie zginął. Po tych wypadkach organizacja ta znalazła się pod nagonką. Zebrania odbywały się raczej nieoficjalnie. To wszystko przyczyniło się do propagandy wyborczej w 1937 roku. Swoją drogą i sanacja, tzw. BBWR nie zasypiały. Było masę ulotek wyśmiewających działaczy ludowych jak Witosa, Rataja, Kiernika i innych. Nie było to tak na dużą skalę, posługiwano się jedynie prasą i ulotkami. Prasa jaka była dostępna chłopom we wsi – było czasopismo „Piast” i „Zielony Sztandar”, ale w tym okresie całe strony były puste z napisem „Skonfiskowano”. Tak więc sanacja miała większe poparcie. Przed samą wojną, to jest przed 39 rokiem powstała też organizacja młodzieżowa „Wici”. Należała do niej prawie wszystka młodzież we wsi. Jeśli chodzi o działalność kulturalną, to organizacja tego nie zaspała. Organizowali przedstawienia, na które udostępniona była po części sala szkolna.  Grane były takie jak: „Droga śmierci”, „Obrona Lwowa”, „Orlęta”, „Zemsta Cygana” i wiele innych. Ze względu na dużą frekwencję sporządzono nawet scenę na podwórku u Józefa Krawczyka. Inicjatorem tych imprez kulturalnych był niejaki Kępa Jan. Lubił tą pracę i był jej  całkowicie oddany, pomimo, że był rolnikiem a i trochę stolarzem. Znajdował na to czas. Żona nie robiła mu wymówek, chociaż sama nieraz musiała zająć się pracą w gospodarstwie. Dużą pomocą w tej działalności była młodzież., tak chłopcy, jak i dziewczęta. Mieszkańcy wsi, z początku nieufni, później podziwiali zdolności artystyczne wykonawców. Okazało się później, że nawet sąsiednie wsie zapraszały naszych   aktorów do odegrania tych przedstawień u siebie, a to w Łąkcie, Rozdzielu i w Żegocinie. Sztuki, jakie grano podnosiły ludzi na duchu, jak również wpajały patriotyzm, jak też były pewną formą rozrywki, bo poza tym nic innego nie było. Jedynie potańcówki sąsiedzkie przy harmoszce, bo ta była najpopularniejszą. Młodzież prawie wszystka pozostawała we wsi. Nie było gdzie iść do pracy ani też wyjechać za granicę. Chociaż można było wyjechać do Niemiec na roboty polne, ale trzeba było mieć szczęście. Rodziny we wsi były wielodzietne bez względu na zamożność. W Nagórzu była rodzina Oflesów – było ich siedem synów. Zgodnie z zarządzeniem Prezydenta Rzeczpospolitej chrzestnym siódmego syna z urzędu miał być sam Prezydent. Oczywiście, że zaproszenie posłano, ale Prezydent się nie wstawił. Podobno miał coś pępkowego przysłać, ale przy tym nie byłem. Można sobie wyobrazić ile trzeba było wydać na ubrania, buty i ile żywności zużytkowali. Rodziny miały pełno dzieci i prawie wszystkie się chorowały chociaż nie było tylu lekarzy i tak nie okręcali się zbytnio w zimie, przeważnie gotowano kiszoną kapustę, piechotny groch z krupami. Apetyty były zadziwiające. Trzeba się było śpieszyć, aby nie odejść głodnym od miski, a jadło się z jednej. Na niedzielę zabiło się królika. Nie zawsze wystarczało porcji. Dobrze było z taką rodziną wyjść w pole, roboty ubywało, czy na wiosnę, czy też przy żniwach lub  wykopkach. W związku z brakiem pracy poza rolnictwem młodzi szukali jakich zarobków i właśnie otwarła się droga do Francji. Tam potrzebowali chłopów do pracy na roli a nawet i w fabrykach. Skorzystało z tego kilkunastu. I tak wyjechali w tym czasie: Fąfara, Grabiasz Alojzy, Grabiasz Franciszek, Tyndel Andrzej, Królikowski Władysław, Jakubczyk Jan, Mróz Jan i Michał, Kepa Michał, Matras Mikołaj i Wojciech, Strączek Władysław. Zarobki były niezłe, toteż siedzieli tam po kilka lat, by za zarobione pieniądze postawić dom, czy też dokupić ziemi, by żyć lepiej. Niektórzy z młodych nawet pozostali na stałe, natomiast żonaci powrócili do rodzin. Trzeba nadmienić, że pierwsze rowery pokazały się we wsi przywiezione z Francji i to była nowość. Był to rok 1936. Tak  więc było 3 rowery we wsi. W tym właśnie czasie były sprzedawane grunty dworskie w Bytomsku, tak, że dużo tych gruntów pokupili ci robotnicy z Francji. Tak więc już przynajmniej choć część ludzi żyła dostatniej. W tym czasie też niejaki Mirowski z Żegociny zakupił cały zestaw: agregat do młócenia zboża na benzynę. Była to kosztowna młocka, ale za dzień można było wymłócić całą stodołę. Ponieważ młocka przeciągnęła się do zimy, to zdarzyło się, że u Jakubczyka zamarzła woda w przewodach chłodnicy. Chcąc to odtaić włożono pod piec celem na-grzania kawałek żelaza (pozostałość wojenna 1914 r., a które służyło do tłuczenia soli w  domu), a był to detonator z zapalnikiem od szrapnela no i skutek był tragiczny. Wybuchło to na skutek nagrzania i rozsadziło piec kuchenny, a ponieważ przy piecu stała żona Ofila, więc i jej się dostało temi odłamkami. Na szczęście jej nie zabiło, ale w szpitalu poleżała. Wywarło to ujemny skutek na pokazującej się technice. Pomimo biedoty we wsi ludzi przybywało i jak mogli, tak żyli. Ale byli i tacy, co nie  mieli gdzie mieszkać, ani co jeść. I tak była niejaka Kucka – starsza kobieta, niewidoma i tą żywiono i nocowano. Pod rząd z numera domów było około 100, więc co 100 dni przychodziła kolejka. Następną była niejaka Jadwiga, ale ta siedziała w starym domku koło Kowalskiego. Lubiła zbierać grzyby no i pomagała też w pracy na polu chociażby za   samo jedzenie. Miała też brata Ignaca. Ten pasał krowy u chłopów. Mówił niewyraźnie i był karzełkowaty. Pod koniec życia mieszkał u Józefa Wrony. Józef Wrona też był takim wygnańcem z rodziny w Łąkcie od wnuczków. Zrobili go głupim i pozbawili praw spadkowych i majątkowych. Ten uzbierał drzewa od ludzi i postawił sobie dom na działce  podarowanej od Szymona Fąfary. Był dobrym cieślą, znał prace murarskie, obróbkę kamienia, stawiał też piece. W związku z tym roboty miał niemało. Robił powoli, a przy tym opowiadał o duchach, strachach i przepowiedniach królowej Saby. Toteż słuchały go dzieci i starsi z ciekawością. Miał u siebie warsztat stolarski, potrafił robić budowlankę, a w sieni miał kuźnię, gdzie porobił sobie potrzebne narzędzia. Wybudował też wiatrak, ale ten nie spełnił oczekiwanych nadziei, w końcu wichura zniszczyła wszystko. W owych czasach było trudno o rzemieślnika, o cieślę czy murarza, więc jakoś żył. Wybudował  dom i zrobił podmurówkę Juszczykowi Janowi, byłemu wójtowi wsi. Ludzie zapomnieli o nim pod koniec życia i zmarł  w skrajnej nędzy w 1914 r. jak i jego lokator Ignac. Po jego śmierci dom rozebrano, a Józef  Wrona przeszedł do legendy, a ludzie pamiętają tylko jego przepowiednie, które w czasie się sprawdzają. Tak więc na wsi nie było rozkoszy. Tak  zwany kryzys przedwojenny gnębił ludność coraz bardziej. Nadchodził czas zbliżającej się katastrofy wojennej. I tak 1939. 1.IX. ta wybuchła i tym samym skończyły się przepychanki polityczne. Trzeba było słuchać wroga – Niemca i dalej klepać biedę. Nowe zarządzenia, jakie okupant wprowadził nikomu się zbytnio nie podobały, ale powoli i z tym się ludzie pogodzili. Jeśli chodzi o wkroczenie Niemców do wsi to było spokojnie ponieważ nie było frontu i dopiero po kilku tygodniach pokazali się Niemcy we wsi, oczywiście początkowo dość spokojnie, ale później pokazali co umieją, kiedy wyszły zarządzenia. Trzeba było  oddawać zboże, żywność, nosić mleko do mleczarni a także wozić drzewo z lasa do Kłaja na tartak. Tu nie było żadnych wymówek. Kazali i ludzie słuchali. Po pewnym czasie zaczęto brać ludzi na roboty do Niemiec. Tu też były przetargi, bo bogatsi osłaniali swoich, a wysyłano biednych, młodych chłopców w wieku 20 lat. Brali do tzw. Baudienstu do Kłaja. Tak był wielki skład amunicji i te chłopaki pracowali w tych magazynach. Przenosili pociski do armat (dział), a te ważyły ponad 50 kg. Wyżywienie mieli marne, toteż niektórzy uciekali, ale to się nie opłacało. Zbiegów łapali, a były wypadki, że w razie pogoni strzelali. Tak został zabity Janiczek z Żegociny. W Bytomsku zbiegł Matras Roman, ale po wypadku w Żegocinie wrócił. Za karę dano go kamieniołomu w Krakowie tak zw. „Liban”. Tam przepracował pół roku i wrócił do  Kłaja, gdzie podczas kąpieli w Rabie utonął. Ze wsi było tych chłopców około 10-ciu. Ale oni popowracali po odbyciu służby do domu. Co do tych, co wyjechali do Niemiec. Nie wróciło dwoje, a to: Michalina Fąfara i Stefan Mrugacz. Michalina zginęła podczas bombardowania, a Stefan został powieszony za Niemkę. Takie były kary za utrzymywanie z Niemkami. 

Zapisy w zeszycie nr 2.(Format A-4, brązowa okładka)

    Ponieważ mam trochę wolnego czasu, a życie moje już ma się ku końcowi, chciałbym choć częściowo opisać życie i ważniejsze wydarzenia naszej wioski, by – jeśli my-starsze pokolenie przeminie, młodzi wiedzieli jak żyli ich pradziadowie czy ojcowie, jakie były czasy, stosunki międzyludzkie, jak dawali sobie radę, by przeżyć i nieraz bardzo trudne chwile swego życia. Bo czasy dawniejsze w stosunku do obecnych były nieporównywalnie cięższe. Co mogłem sam zauważyć i przeżywszy ponad kopę lat. Kronikę, albo też jak by można nazwać historię naszej wioski mam zamiar opisać od ostatniej wojny etapami, to  jest od wojny 1914 do wojny 1939 i nadal dokąd będę mógł władać piórem.       

    Dużo   różnych wiadomości zaczerpnąłem od starszych mieszkańców wsi,  którzy już obecnie nie żyją i teraz już nie powiedzą. Kronikę wsi zaczął też pisać ś.p. Walenty Mrugacz, ale on zmarł i dużo nie napisał mimo. Że dość dużo wiedział. Wiele spraw zostało pominiętych. I tak nie wspomniał o czasach okupacji i dużych przemianach po okupacji hitlerowskiej ze względu może na obawę, ale po okupacji już nic nie groziło. Podjął się też po śmierci Mrugacza pisać kronikę sołtys Gomułka Andrzej, ale nie wiem dlaczego nie ruszył on piórem i również zmarł nie spisując nic w kronice. Jedyną ciekawostką była książka protokołów, na podstawie której można było cokolwiek z życia i  działalności wsi odzwierciedlić. A zatem to by takie było usprawiedliwienie, bo te sprawy można by ruszyć z miejsca. Ogólne wiadomości co do powstania naszej wioski wyciągnąłem ze zbiorów historycznych czy zapisków kronikalnych datujących od roku  (....) jak realność Ks. Kanoników Regularnych mających siedzibę za Trzcianą, w Libichowej i nosiła nazwę Bytomsk, później Bytomska, a obecnie od roku 1925 Bytomsko. Wioska niebogata, jak zwykle w górskich okolicach z niebogatą ziemią w klasach III-VI, położona w kotlinie od wschodu u wzniesień wsi Rajbrot, częściowo zalesiona. Lasy mieszane, sosna, brzoza, częściowo jodła, a od południa większe wzniesienia, tak zwana Szklarka i Opuszcza 816 m, również lasy: jodła, po większej części sosna i brzoza; graniczy tam z Rozdzielem. Zachodnia strona ma lukę, Nieckę Żegocką; od północnego zachodu zastawia ją wzniesienie pod nazwą Żarnówka – też pokryta lasem sosnowym. Od strony północnej to wzniesienie odgraniczone potokiem od wsi Łąkta Górna tam graniczy   również z lasem państwowym, obecnie to las sosnowy, a po części tylko brzoza i jodła. Wioska jest typowo rolnicza, liczy ... ha ziem oraz .... ha lasów chłopskich graniczących z lasem państwowym obecnie, dawniej lasy te były własnością dworską, tak od Rozdziela, jak Łąkty. 
     We wsi był dwór niejakiego Arłamowicza. W latach 1816-1890 dwór znajdował się w środku wsi, nazywało się w Sadzie, obecnie pozostało tylko trochę gruzów, kamieni i cegły. Jak każda wioska, tak i Bytomsko ma swoje nazwy osiedli i tak od Żegociny: Wronówka, Miasto, Sadek (ogólnie Nagórze), po tym Podgórze, Podlesie, Nadole, Węgrzynówka, Koło Młyna, Koniówka, Dzioł. Jest to jak dzielnice w mieście i szybko się można było dowiedzieć gdzie kto mieszka. Od czego powstały te nazwy? Otóż Wronówka od Wronów. Liczono się z nimi, bo było duże gospodarstwo, byli bogaci, mieli księdza w rodzinie. Miasto to kilka postawionych domów w rzędzie jak w mie-ście, Sadek od sadów. Razem te osiedla nosiły nazwę Nagórza, bo rzeczywiście jest to wyżej położona część wsi.  Podgórze, bo pod górką i Podlesie, bo pod samym lasem. Węgry – bo tam było ciepło w  górze jak na Węgrach. Młyno, bo dawniej był tam młyn wodny i są jeszcze ślady ze stawu, Koniówka od koni, które się tam pasły za dworskich czasów, a Dzioł, bo rzeczywiście jest to wzniesienie nazywane tutaj powszechnie Aniołami i poza tą częścią reszta to jest    Podgórze, Podlesie, Węgry i Młyno nazy-wa się Nadolem. Wioskę przecina droga gminna od Żegociny do Rajbrotu dł. 3 km, drogi wiejskie tzw. Publiczne to droga od lasów państwowych do Sadku i do Młyna, a trzecia do pól i lasów przez debrze pod las i w Fąfarowską Górę, też do pól i lasów. Wioska jest też zaopatrzona dobrze w wodę, są  trzy strumyki – dopływy Stradomki; od Rajbrotu i częściowo rozgranicza wioski od Rajbrotu wypływa pod Szklarką, druga spod Opuszczy a trzecia też z drugiej strony Opuszczy w Tyndelowskich lasach, no i jeszcze czwarta poza wsią graniczy z Łąktą Górną tzw. Potoki. We wsi osobliwemi zabudowaniami do roku 1939 są: szkoła podstawowa postawiona przed światową wojną za Austrji z cegły ręcznej roboty na miejscu wypalanej oraz dwu figur przydroż-nych jedna w Nadolu koło Fąfarów, a druga w Nagórzu pod dębem stuletnim koło Waligórów. Oprócz tego jest jeszcze kapliczka drewniana na słupku na Borkówce to jest żydowskim gruncie. Nawet żyd dbał o to, by kapliczka stała na jego polu. W Nadolu u Mroza na budynku. Gospodarstw względnie numerów we wsi do 1939 r. było prawie 90.      Budynki były budowane z drewna, kryte strzechą, tak samo i stodoły kryto strzechą. Klepiska pomiędzy stodołami, bo zwykle były dwa sąsieki, w środku boisko do wjazdu i na młockę. Boisko było ubite z glin, gdzie była urobiona z paździerzami ze lnu albo plewami  jęczmiennemi, by się dobrze trzymała i nie pękała pod cepami. Stodoły były budowane z płazów, to jest klocki były przecinane wzdłuż ręcznie traczną piłą. A kiedy już jesteśmy przy tym zajęciu to opiszę pokrótce jak wyglądała ta praca, bo wówczas nie było maszyn ani motorów spalinowych czy elektrycznych. Był jeden tartak wodny w Żegocinie, ale  to kosztowało drożej niż praca ręczna, a do tego jeszcze przewóz drzewa. Dlatego też robili to ręcznie. Do tego celu służyły dwie kobylice (drągi pochyłe na dwóch nogach z jednej strony, wysokie na 180 cm tak aby człowiek stawał swobodnie pod klockiem, który wyłożony był na te kobylice, jeśli był to klocek gruby to kładziono tylko jeden, natomiast cieninę kładziono dwa, bo na górze stał człowiek „tracznik”, który prowadził piłę oprawioną na końcach w uchwyty rączki, za które pociągali, bo na dole pod klockiem pracowało dwóch ludzi no i tak pociągali z góry w dół, a ten co na górze wyciągał w górę. Praca ta   była ciężka i żmudna, ale wówczas niczem nie zastąpiona. Na takie stodoły trzeba było kilka dni na to poświęcić, nawet na deski też w ten sposób przecierali. Na dachy pod słomę trzeba było łat więc i te tak przecinali z żerdzi. Pokrycie dachowe to jest słoma była specjalnie wyrabiana z czystej słomy. Byli i do tego fachowcy, tak samo i krycie wymagało umiejętności. Pokrycie takie wytrzymywało kilka lat, o ile wiatr nie zniszczył takiej strzechy. Tam gdzie był wierzch obu stron dachu tzw. Kalenica trzeba było zabezpieczyć pężem, albo słomą maczaną w glinie, nieraz na takiej już zbutwiałej kalenicy rosły różne ziela.  Domy były budowane również z drzewa ciosanego przy pomocy topora, coś w rodzaju siekiery o długim ostrzu (35-40 cm). Budowano ze świeżego drzewa, bo obróbka była lżejsza. Zwykle zaczynano na wiosnę, w maju choćby przyciesi, to jest pierwsze kije położyć (to był taki przesąd), na pokrycie zwykle była słoma. Ale już po 1930 roku zaczęto kryć dachówką paloną, ale ta była bardzo droga i nie każdy mógł sobie pozwolić na ten luksus. Po wybudowaniu i pokryciu szpary powstałe między belkami zatykano (mszono) słomą lub mchem. Ta praca też wymagała wprawy. Co najważniejsze to zapomniałem o fundamentach. Otóż najważniejsze były kamienie pod węgłami to jest narożnikami domu, jak kogo było stać to robił albo kamień ciosowy, albo zwykły, aby równy. Toteż nieraz pierwsze belki (przyciesi) właziły w ziemię. Nie stawiano wysoko od ziemi, dopiero później zaczęto podnosić wyżej od ziemi. Kiedy już mszono pokładziono powały (sufity). To po tych umszonych szparach lepiono gliną, ale też dobrze wyrobioną, stawiano piec w kącie, komin, a do 1920 r. w ogóle kominów nie robiono na dachu, ale dym był puszczony na strych. Toteż na strychach było czarno jak w suszarni. Zresztą komin był kosztowny, a cegły też było brak. Bogatsi stawiali kominy z ciosowych kamieni z różnymi ozdobami na koronie komina, zwykle okrągłe kule. Kondygnacje domu były prawie wszędzie jednakowe. Izba,  sień i izdebka. Izba służyła na wszystko. Tam się mieszkało, jadło, spało. Sień była niejako korytarzem a izdebka to już miało być coś lepszego. Tam się przechowywało ubrania, pierzyny, skrzynie na bieliznę no i było też łóżko, zależnie kto był w rodzinie. Zwykle dziewuchy, bo to służyło na spotkania i zabawy czy wesela i momenty miłosne, ale było  i tak, że izdebki pomimo wszystko nie doczekały się wykończenia i ... się celami. Czasem też po wydaniu się córki czy też syna wykańczano ją, aby tam założyć rodzinę. Murowanych domów nie stawiano. Jedynie były wybudowane dwa domy we wsi w Nagórzu jeden u  Piecha Sebastiana w 1912 r., a drugi u Kowalskich. W tym samym czasie te domy były też pokryte u Piecha dachówką, u Kowalskiego eternitem. Jeśli chodzi o domy dymne, to  już po wojnie w 1918 r. takich domów było mało. Bo tu trzeba rozróżnić dymne od takich bez kominów, bo w prawdziwej dymnej chałupie nie było pieca. Paliło się na takiej nalepie, na podwyższeniu, pod tzw. dynarkiem trójnego podstawa żelazna, na której stał garnek ze strawą, a po nim paliło się drzewem, dym zaś uchodził przez otwór w suficie, tam też na paleni trzymano drzewo na palenie, gdzie się dosuszało. To były dwa kije położone pod sufitem. Taki oryginał znajdował się pod lasem. Jeszcze będąc młodym chłopcem oglądałem tę niezwykłość. Dom był zbudowany z okrąglaków, miał jedno wyjście pod ścianą, palenisko. Osmolone wszystko, że aż błyszczało jak heban. W kącie stało łóżko i   ława koło paleniska konwie drzewne z wodą, kilka garnków, miska do  jedzenia, drewniane łyżki, u góry nad paleniskiem wisiały kawałki wieprzowiny, sadło, boczek i kiełbasa wysuszona jak powrózek. Po izbie krzątał się stary dziadek i jego syn średniego wzrostu, bardzo uprzejmi i zadowoleni. Chowali sobie krówkę. Jej miejsce było w kącie. Należała jakby do rodziny. Wszystko było przesycone dymem. Nawet i ten staruszek z synem był jakby uwędzony. Oczywiście wszedłszy tam pochwaliłem Boga. Stary mi odpowiedział. Był trochę zaskoczony, a że byłem jeszcze dzieckiem, więc nie sprawiałem podejrzanego. Coś tam pomruczał pod nosem, natomiast jego syn kaleki, pokuliwał na nogę, pomruczał i pytał po co przyszedłem. Mówił wyraźnie, trochę przez nos, ale bał się obcych ludzi. Chłopaki straszyli go miśkowaniem, a on bardzo się tego bał, choć na pewno nie zdawał sobie sprawy, co to ma znaczyć. Toteż zawsze zwracał się do chłopaków z prośbą, żeby mu dali spokój, to im za to zrobi skrzypce. Chodził po lesie i wypatrywał  drzewo, które rzekomo miało być odpowiednie na ten instrument. Lubił słuchać jak podcinali drzewo, a kiedy z trzaskiem spadało na ziemię mówił: ale gruchło ! ojciec jego   trudnił się wyrobem grabi (narzędzie do grabienia siana) no i na wiosnę z tymi grabiami jechali małym wózkiem na targ do Brzeska (28 km) „sobą” – ten młody ciągnął, a stary   pchał, a do tego bez butów za bok. Był bardzo zadowolony, że ojciec kupił mu na jarmarku kukiełkę. Czasem udało mu się zaczepić wózek za jakąś furmanką, ale nie zawsze. Stary umiał liczyć i chodził coś do szkoły, ale młody nie umiał. Do kościoła nie chodził, jedynie na  Wielkanoc oprowadził go do spowiedzi. Stary dożył 80 lat a młody 60. Według opowiadań ludzi Stary prawdopodobnie miał przed ślubem dziecko ze swoją narzeczoną, a że to było bardzo wielkim występkiem, poniżeniem dla rodziny tak też za karę ojciec dał mu w posag kawałek pola pod lasem gdzie wykarczował część lasu i zamienił na pole uprawne miał dwu synów - jeden ten ułomny a drugi przejął gospodarstwo i nadal tam potomkowie pracują na tym gospodarstwie. Jeżeli chodzi o ludzi ubogich we wsi czy też upośledzonych to było ich kilka, mieszkali i żyli w skrajnej nędzy pomimo że ludzie jednak pamiętali o nich i tak w Nagórzu żył brat Jędrzejka, niemowa, był bardzo silny i zdolny, pomagał w pracy a zwłaszcza w stolarni; jeśli był zły wydawał dźwięki kwiczące i nazwali go Kuźkiem; u Kmieciów była też niemowa, dziewczyna pasała krowy. Po domach chodziła Załupska,  prawdopodobnie nie widziała na oczy, chowali ją z numera dokąd nie zmarła. Żył też niejaki Ignac Jamróz - ten tez chodził po służbie, był nieduży i mówił niewyraźnie, zmarł w 1942 r., mieszkał u Józefa Wrony na "Węgrach". Wrona był wydziedziczony z rodziny Wronów z Łąkty, zrobili go głupim, ale on był mądrzejszym od innych, był cieślą, murarzem i stolarzem a nawet kowalem. Narzędzia stolarskie sam sobie porobił, mieszkał u Jana Juszczyka na "Węgrach", wybudował mu dom, otworzył kamieniec na miejscu a za to Juszczyk dał mu kawałek ziemi pod dom, gdzie z darowanych od ludzi kijów postawił sobie dom - izbę i sień, gdzie wykonywał różne prace stolarskie, chodził też do ludzi stawiać piece, ale bardzo powoli. Jednak jakoś żył, za to czytał bardzo dużo książek, a zwłaszcza przepowiedni jak kr. Saby. Chodził po domach, opowiadał dzieciom o strachach, w które sam nie wierzył, u niego to właśnie mieszkał ten Ignac. Pod koniec życia cierpiał na żołądek jak również na czyraki, był przeziębiony. Zmarł w 1943 r. w skrajnej nędzy, już nie był przydatny dla ludzi. Żyła też kobieta, niejaka Jadwiga Jamróz, zwali ją "Jagodzią" - ta szła do ludzi i pomagała w polu, chodziła na grzyby, mieszkała u Kowalskiego aż do  śmierci w 1936 r. Trzeba przyznać że wioska utrzymywała biednych we własnym zakresie, natomiast do wsi przychodzili po prośbie żebraki z różnych stron. Ciekawym "dziadem" był niejaki "Wicek Burnas". Pochodził z Żegociny chodząc po wsi bawił ludzi różnymi pokazami. Nie mówił wyraźnie , ale nie było trudności rozpoznać co pokazuje. Tak pokazywał jak bodzie baran, jak zabija kreta w polu, burzę z błyskawicą i piorunami a nawet i orkiestrę na weselu. Chodził zawsze wesoły , z bukietem na kapeluszu i brał co mu kto dał: zboże, ziemniaki czy też chleb. Nie miał z czego się śmiać, kto był ofiarą barana. Miał twardą głowę i palnął gdzie się dało. Każdy żebrak po otrzymaniu wsparcia  modlił się za dusze zmarłe. Był jeden tak, co bardzo się zamawiał, co wyglądało bardzo śmiesz-nie i jako dzieci zatykaliśmy usta, by nie oberwać od rodziców. Po prośbie chodzili też pogorzelcy, zbierali zboże, pieniądze czy tez słomę. Do tej kategorii zaliczali się też  cyganie. Często przejeżdżali przez wieś. Trzeba się było wystrzegać, bo kury były niepewne, najchętniej brali pieniądze i jajka. Oferowali wróżenie z kart czy też ręki. W 1936 r. stali w "Młynie" dłuższy czas. Dwóch cyganów pobiło się o cygankę. Do bitki użyli prostych narzędzi "siekier", porozwalali sobie głowy i szybko wynieśli się ze wsi. 

Z poważniejszych wydarzeń jeszcze z 1932 - 36 r.
     Pomimo że wioska była biedna, ludzie niezamożni, to jednak często urządzano potańcówki, oczywiście w niedzielę po południu. Tam też schodziły się dziewczęta i chłopaki, by chociaż tyle mieć rozrywki i urozmaicenia po całotygodniowej pracy. Była to też okazja do zapoznania się. We wsi nie było radia ani elektryczności, świecona lampami naftowymi i karbidówkami przywiezionymi z Francji, gdzie chłopy były na robocie. Częstym miejscem potańcówek i zabaw było u Dziedzica Franciszka, u Kępy Jana w Nadolu, u Rozuma Michała w Nagórzu a także u obecnego w tym czasie wójta Pawła Cempury. Pozwalano sobie też na pijatykę, ale to było rzadko. Wódka była droga a pieniędzy nie było skąd wziąć. Można było szybko gospodarstwo przepić bo żydki dawali wódkę na kredyt i /.../ się na hipotekę. Doszło do tego, że trzech gospodarzy stanęło w stanie bankructwa. Trzeba było gospodarstwa sprzedać i ze wsi wyjechać. Byli to: Paweł Cempura, sprzedał gospodarkę niejakiemu Cempurze ze Trzciany, po czym wyjechał z    rodzina do poznańskiego; Szymon Fąfara również sprzedał gospodarkę i tak samo wyjechał w poznańskie, natomiast Dziedzic Franciszek też sprzeda, ale wnet zmarł i jedynie dzieci wyjechały w świat. Od Szymona Fąfary kupił pole Chronowski Jan z Bełdna,  uciułał trochę grosza , bo był na robotach we Francji. Dziedzicówkę kupił i na miejscu. W tym też czasie żył we wsi niejaki Wróbel Franciszek, on też powrócił z Czech gdzie  pracował w kopalni, powrócił do żony. Mieszkali koło rzeki, pod Mrozem, tam też zbudował młyn, młyn na wodę, koło wodne było podsiębierne, bo był mały spad a koło było duże - 5 metrów średnicy no i powoli meła że woda była nieduża, to i siły nie było. Trafiało się że w tym roku bywały jednak ulewy z burzami i woda przybywała niesamowicie a że to górskie potoki są bardzo rwące, nic też dziwnego że zaczęło podmywać młyn a nawet i dom. Zagrożenie było duże . zatykał czym mógł, nawet drzewa owocowe ucinał by odbić wodę i dom ratować. Ten cały dramat wydarzył się akurat w nocy, no bo w dzień to by sąsiedzi  coś pomogli a byli i tacy co by się i śmiali. Powoli woda opadała, młyn był bardzo poturbowany, jazy woda pozabierała i o młynie nie było już mowy. Niedługo po tym na weselu śpiewał sobie "Mamele, mamele zabrała mi woda młyn" a że nie lubił się niczem zbytnio przejmować postanowił przenieść się w pole i przy rzece nie mieszkać. Wybudował piętrowy, drewniany dom w tak zwanych "dołkach za Węgrami". Pieniądze miał bo plac przy rzece sprzedał Jackowi Mrozowi co wrócił z Ameryki. Wróbel i tam długo nie  zamieszkał, żona z dziećmi buntowała się że tak w polu mieszkają, więc i ten dom sprzedał. Kupiło go wraz z polem małżeństwo bezdzietne z Rajbrotu. Jego nazywali Turkiem, bo mało do ludzi mówił a ona tez była trochę nie tak, w dom ten uderzył piorun i to dość późno, bo na różańcową niedzielę 1936 r. ale całkiem się nie spalił i tak do   dosiedzieli do śmierci, sprzedając gospodarstwo sąsiadom. Głód ziemi był bardzo wielki, każdy wykorzystywał ziemię gdzie tylko się dało. Rozkopywali miedze z cierniami i zamieniali na orne pole, powstawały przy tym spory sąsiedzkie oparte nawet na komisjach sądowych. Pod koniec lat 39, to jest od roku 1932 coraz więcej domów zaczęto kryć dachówką paloną i cementową; budowano też sporo domów, zwykle były to młode małżeństwa, z ponieważ czasy były ciężkie, o grosz było trudno, dużo emigrowało za granicę, by po powrocie zbudować sobie dom.  Osiedlano się również na ziemiach wschodnich zwanych Kresami, ale tam niewiele wyjechało - byli to: Kowalski Adam i Fąfara W. Ten tylko dostał pracę na kolei. Kowalski zajął gospodarstwo. Nasi ludzie nie  byli tam mile widziani ale z czasem zadomowili się i czuli się dobrze, zwłaszcza jak mówili ziemie tam były bardzo dobre - czarnoziem, rodziło się bez nawożenia. Jeśli chodzi o miejscowe rolnictwo to już po 1932 r. zaczęli stosować nawozy sztuczne. Sprowadzali przez Kółko Rolnicze, bo takie istniało, albo też w zaopatrzeniu się w Bochni pod nazwą "Jutrzenka", rzeczywiście to ta zwiastunka dla rolników, bo po tych nawozach lepiej  się rodziło. I tak stosowali Supertomasynę, po chłopsku nazywaną żużlami, były pakowane w worki jutowe po 100 kg, były bardzo ciężkie, nadawały się pod koniczynę (niczem wapno). Superfofat (kości) pod żyto i pszenicę, albo pod owies; /.../ i azotniak w beczkach blaszanych pod pszenicę na gleby ciężkie. 100 kg takiego nawozu kosztowało 100 zboża.  Pomimo takiej ceny kupowano i plony były lepsze. Głównymi jednak dostawcami, pośrednikami byli żydzi, mieli swoje "kartele" i na wszystkim musieli zarobić. Głównym nawożeniem był obornik, tak pod ziemniaki jak i zboża. Lata były mokre i nieraz więcej chwastów niż zboża; tak samo było z ziemniakami, jeśli ktoś zagapił ziemniaczysko  zamieniało się w łąkę. Do tego okopywano ręcznie motykami, mechanizacji nie było żadnej. 


1939 Lata okupacji 1945
     Był rok 1938. Wioska żyła pomimo wysiłków w biedzie. Większa część gospodarstw ledwo się trzymała, dochodów nie było a podatki i towar, którego każdy potrzebował był drogi i oszczędnie świecono naftą, palili po pół papierosa w lufkach, a nawet sadzili tytoń. Było tak, że sąsiad do sąsiada szedł, by zapalić papierosa. Nieraz cały dom się naszło i
kocili jak w suszarni, nie było względu na małe dzieci czy też dorosłych. Mówiło się o kryzysie no i w końcu wojna. Nikt jednak nie przypuszczał, że po Austrii i Czechach będziemy następnym kęsem Hitlera. We wsi zrodził się popłoch i lament, bo przyszło wezwanie. 

     Dostali chłopy karty mobilizacyjne, niezbity dowód wojny. Nie zdawano sobie jednak  sprawy jaki to będzie miało epilog. Nie było czasu na lamenty matek czy tez młodych żon. Wezwano do wojska koło 15 mężczyzn przydzielając ich do różnych formacji i różnych miejscowości. Opornych czy też dezerterów nie było. To było jak w pacierzu - ojczyzny   trzeba bronić pomimo, że chłop tak po macoszemu był traktowany. We wsi był wtenczas nauczycielem Jan Pasek i jego żona. Wójtem bo tak się nazwał był Gomółka Andrzej, radnymi byli Fąfara Jacenty, Jakubczyk A. Grabiasz Władysław i Tyndel Andrzej.       

    Z dniem 1.09.1939 Niemcy wkroczyli do Polski, ale do Bytomska zaglądnęli dopiero z początkiem listopada. Przelatywały tylko samoloty ale przez wieś nikt nie jechał, bo w 1938 w zielone świątki woda zabrała most i tym samym trakt ten był nieprzejezdny. Ludzie szeptali między sobą trochę wystraszeni, inni obojętni, ale całej grozy wojny jeszcze nie widziano, a nawet wydawało się, że nic wielkiego się nie stało.
     Po dwóch czy też trzech tygodniach zaczęli powracać zdemobilizowani żołnierze. I tak powrócił Walenty Dziedzic, Jakubczyk Jan, nauczyciel Pasek Jan, Tyndel Franciszek. Ja też wróciłem z tułaczki aż z Częstochowy na bliższe przez Tarnów, chyba 12 września. Teraz dopiero od tych b. żołnierzy można się było dowiedzieć prawdy o wojnie, o bohaterstwie naszych żołnierzy i bezwzględności Niemców, o masakrach ludności cywilnej, która uciekała wraz z wojskiem. Pomimo, że przez wioskę uciekało trochę ludzi od zachodu, zwłaszcza górali, to jednak ze wsi nikt nie pokusił się uciekać, każdy na wolę boską został w domu, a chłopów do noszenia broni było po wsiach dużo, tak samo i u nas.
Niektórzy byli żołnierze wracali aż od wschodniej granicy, gdzie już tereny zostały zajęte przez Zw. Radziecki. Żołnierze nie wiedzieli co się dzieje, odnosili wrażenie, że do spółki z Hitlerem napadli na Polskę, rozbrajali naszych i kazali im wracać do domu. /.../ był niesamowity, mówiono, że Zw. R. jedynie starszych stopniem zabierano do niewoli i tak rzeczywiście było. Uciekano też do Rumunii ale i takich ze wsi nie było, jedynie jeden mieszkaniec pozostał na wschodzie, młody jeszcze mąż Michał Dziedzic. Koło Dębicy do niewoli dostał się Matras Wojciech. Był w czynnej służbie. Tak samo z zawodowej  służby  uciekł za granicę Jakubczyk Franciszek. Do końca roku 1939 wszyscy rezerwiści byli już w swoich domach, oczywiście z przygodami i dzięki swojemu sprytowi uniknęli niewoli. Niemcy może nie zdawali sobie sprawy, że im się wymykają z rąk. Również pod koniec roku powrócił raniony Kępa Stanisław - kapral. Niemcy z początku zbytnio się tym nie interesowali, że tak im jeńcy uciekają, ale potem dopilnowywali. We wsi pod tym względem nie było incydentów.

     Niedługo po przejściu frontu a ten przesuwał się szybko, odtworzyli na swój wzór wójtowi gminy i wydawali zarządzenia przez podwładnych ale najczęściej były to afisze pisane w dwu językach, po niemiecku i po polsku. "Bekantmachnung" obwieszczało godzinę policyjną (9 - 6 rano). Rygor jaki stosowali wobec podbitej ludności pierwszymi odezwami to były, żeby ludność podporządkowała się, aby oddawać broń, radia i inne wojskowe przedmioty. Równocześnie podane były kary za uchylanie się czy niewywiązywanie się, zwykle za te rzeczy kara śmierci. W naszej wiosce dzięki Bogu nie dotyczyło to prawie nikogo. Broń miał jedynie gajowy no i myśliwi, ale oficjalnie nie, więc nie oddali, radio to miał nauczyciel, ale i ten dał na przechowanie Gomółce i też nie oddał. Był to dedektor na słuchawki i tak niewiele dało się słyszeć. Mieli też niektórzy broń porzuconą przez żołnierzy polskich, ale z tym było cicho. Ludzie żyli strachem i nikt o nikim nic nie pisnął. Następnym  zarządzeniem to było o obowiązkowej dostawie żywca, drzewa, zboża a i wywózce drzewa z lasu od obecnego dziedzica Rutowskiego na terenie wsi - za wszystkie dane był odpowiedzialny Wójt i radni. Niemcy prowadzili gospodarkę rabunkową, niszczyli lasy, zabierali bydło, świnie, mleko. I tak we wsi pojawiła się grupa Sonerdienstu dla postrachu, umieli po polsku, pamiętam jak strzelali do wron i luzem chodzących psów, co sprawiało niemiłe wrażenie. To było w zimie 1940 r. Z początku ludzie lekceważyli sobie te zarządzenia, ale w miarę nacisku musiało się coś robić. Do lasów była specjalna służba (Feldgrau) - służba leśna. Nie wolno było bez zezwolenia ucinać nic w lesie. Węgla   nie było w sprzedaży, jedynie na specjalne zezwolenie dostawali kowale koks, ten był na składzie w Bochni ale i tam drugi tzw. "Bezugdheim" trzeba było dla magazyniera. We wsi   były czynne dwie kuźnie, w sadku - u Krawczyka Andrzeja - robił z synem, kuł konie z wojska austriackiego był dokładny, mało mówił, ale był pracowity. Druga kuźnia powstała w  Nadolu, u Mroza Michała - to jest ja sam tu pracowałem. Ludzie z Nadola mieli daleko do tamtej kuźni, więc kiedy powziąłem decyzję, że będę chciał postawić kuźnię, darowali na ten cel drewno i w 1940 r. kuźnia stanęła, gdzie wykonywałem swój naprędce wyuczony zawód. Co prawda majątku nie zbiłem na tym, ale ta uciecha że mogłem się komuś przydać , już dla mnie dużo wartała. Robiło się motyki, pługi, kuło wozy a nawet i reperowało maszyny do młocki bo te jedynie były we wsi. Pomagał mi w tym młodszy brat i ojciec. Kuźnia była zawsze pełna chłopów a wieczorem przy karbidówce młodzi chłopaki i dziewczyny pomimo strachu jaki siał okupant, było wesoło. Niemcy nie zadowolili się tylko drzewem i żywcem, potrzebowali żywy towar na roboty do Niemiec. Tu już sprawa była   poważniejsza. Żadna matka czy też ojciec nie chcieli wydać na pastwę losu swego dziecka i tu tez dało się odczuć pewną segregację i na pierwszy rzut pojechali z rodzin biednych, między innymi Fafara Michalina, Matras Jan i Władysław, Stefan Mrugacz, Piech Franciszek. 

     Byłem i ja na indeksie, ale żem był kowal potrzebny we wsi, upiekło się. I chociaż kolega Piech był na urlopie, tak mnie ugadał, że miałem ochotę jechać. Nie brali tylko do Niemiec ułomnych i chorych, zwłaszcza na gruźlicę. Pomimo częstych kontroli niemieckich we wsi połączonych z pobiciami w Nagórzu, pobili o drzewo, wyszło zarządzenie o żarnach, nie wolno było mleć w żarnach zboża i tak zaczęli plombować żarna, a te były w każdym domu, ale że ludzie byli sprytni to i plomby otwierali. Za złapanie na gorącym uczynku groziła kara, mandat też wysoki do 500 zł, tak samo nie wolno było robić masła w domu. Robiły kobiety po nocach, okna musiały być zaciemnione - to było bardzo karane. Następnym etapem było kolczykowanie bydła. Nie wolno było bokiem, lecz ewidencji podlegały też świnie a tu handlarze chcieli kupić więc było tak, że ryzykowano i nie wszystkie sztuki kolczykowano, a kiedy trafił się kupiec sprzedawano i kolczyk przekładano. Miałem taki przyrząd i pomagałem chętnym. Nad kolczykowaniem czuwał tzw. targownik przy gminie w Trzcianie. Ten był bezwzględny dla ludności okolicznej, był  "folksdeutschem" i bez sumienia. Pomimo wysokich represji i zarządzeń okupanta ludność zachowywała spokój, szanowała się, byli usłużni, życzliwi i donosów żadnych nie było. Posterunek był w Żegocinie, ale policjanci byli Polakami, oczywiście nie zawsze/.../ ale z nimi dało się żyć. Chodzili po wsi, pilnowali zaciemnień, żarn czy nie rozplombowane albo czy nie ma kto zacieru na bimber. Plaga to była - jak można nazwać pędzenia bimbru, tak wielka, że po prostu co drugi dom tym się trudnił. Nie pomogły kazania w kościele, kary niemieckie chociaż i oni woleli wypić dobrze wyprodukowany bimber niż /.../. a tej nie można było kupić i tak sobie dawano na wódkę talony jak się oddawało zboże czy też żywiec zwłaszcza krowę. Tak samo były talony na żelazo czy też rzemień. Żelazo przyznawano chłopom wozakom co wywiązali się z obowiązku, zwykle to były rafy do wozu czy tez żelazo na podkowy. Butów trudno było kupić, jedynie gumiaki dawano na   przydział, toteż robiono tzw. drewniaki - drewniane spody i ze starych butów skórzane wierzchy - były niewygodne ale ciepłe i zdrowe. Tak więc okupant zabierał wszystko ludności, coraz ubożej żyła, marnie się odżywiała a w związku z tym zaczęła się szerzyć gruźlica i tak w 1942 r. zmarło na te chorobę 3 młode dziewczyny i dwóch młodych chłopaków, a w 1943 4 kobiety, 2 mężczyzn. Lekarz był aż w Bochni, a leczenie nie  było bezpłatne, jedynie posługiwano się znachorami. Nauka w szkole była przerwana, księża w kościele jakby oniemieli, każdy bał się o swoje życie. Wydawano gazetę, w której też były poruszane sukcesy niemieckie na frontach i różne ogłoszenia. Ludność żyła nadzieją na jakiś koniec, a nienawiść opanowywała każdego. W tym to krytycznym czasie zaczęło tworzyć się podziemie - organizacja mająca na celu podnieść ducha i zacząć zbrojne działanie przeciw okupantom, stosować różne formy działania na szkodę wroga jak również i działania wśród ludności, którzy by współdziałali z Niemcami, tępić bimbrowanie, bo byli i tacy co tym się trudnili, uprawiali handel i pijatyki. W 1943 wpadli Niemcy na trop i zabrali ze wsi komplet do bimbru, oświadczając przy tym, że jak to się powtórzy, to będzie kara śmierci. Jednak to nie powstrzymało amatorów i dalej zaopatrywali restaurację w Trzcianie, Wiśniczu i Bochni. W zamian za bimber kupowali w Bochni tytoń, bo o papierosy to było trudno.     

     W 1941 do wsi przysłano kilkanaście rodzin z Poznańskiego, mieszkali  po domach gdzie rodziny były mniejsze. Byli to wysiedleni z tamtych terenów, gdzie Niemcy uważali je za swoje. Ludzie ci byli wysiedleni jedynie z 5 kg walizkami, trochę bielizny zabierano zostawiając tam swój majątek. Żyli spokojnie, pomagali w pracy i czekali kiedy wrócą  na swoje. W 1942 r. Niemcy przejeżdżali przez wieś na wschód. Było to w maju. Stali we wsi i podkuwali konia u nas w kuźni. Zapytałem ich gdzie jadą. Nie wiedzieli. A kiedy im mówiłem że na Rusa, przeczyli, że to jest "Kamerad". Niedługo czekaliśmy na odgłos artylerii i wiadomość że szli na Rosję. Dużo było w tej grupie Czechów, byli przeważnie  starsi wiekiem, zachowywali się uprzejmie, jak nie wróg. W tym też czasie zaczęto brać się do żydów. W naszej wsi było ich dwie rodziny Rosenblum i Heiner. Rosenblum prowadził sklep spożywczy i miał też materiały ubraniowe, a Heiner trochę handlował. Miał kilka dzieci i uprawiał ziemię. Posiadali gospodarstwo rolne o pow. 10 ha ziemi. Kiedy   tu do wsi przyjechali nie wiem, ale żaden z getta nie wrócił. Dom został pusty. Pod koniec roku (...) wykryto żydów w lesie dworskim pod Opuszczą, gdzie mieszkali w bunkrze wykopanym w ziemi. A było to tak. Leśniczemu Kaczmarczykowi zginęła pewnej nocy krowa, po prostu skradziona. Zgłosił to na policję i zaczęli szukać po domach i wnet  znaleźli na tak zw. Budzisku, ale krowa już była zabita. Na miejscu spotkali żyda, nie zdążył uciec, a ponieważ już było po zarządzeniu o getcie Żyda zatrzymali i wzięli go na policję do Bochni. Tam podpuszczono żyda aby się przyznał i powiedział z kim i gdzie mieszka.  Żyd się wygadał i obiecał pokazać gdzie jego rówieśnicy mieszkają. Rankiem, w grudniu czterech z polskiej policji z psem i dwóch Niemców niejaki Bogusz i (...) podeszli pod bunkier i zastali tam 7 żydów z okolicy. 2 było poza bunkrem, prawdopodobnie na jodłach, bo taki las tam był, kiedy zobaczyli obławę zdążyli uciec, byli dalej od bunkra, zaś tych wszystkich siedmiu rozstrzelali. Słychać było strzały we wsi. Byliśmy na miejscu po całym zajściu, bo Niemcy kazali ich pochować. Widok był okropny. Zmieszani z ziemią i gałęziami, byli niesamowicie zmasakrowani. Całe serie szwaby utopili w ich ciałach. Do tego byli rozebrani do bielizny osobistej. Uporządkowali ich chłopy, by rozpoznać ich, ale niestety wydawało się że dwóch było z Rajbrotu. Tak więc tajemniczy dym jaki unosił się w lesie od tego dnia nie pokazał się. Zaś tych dwóch co zdążyli uciec przelecieli koło naszych domów w lasy Rajbrockie i przeżyli wojnę. Po zakończonej akcji granatowi wraz z Niemcami zgłosili się u Wójta wraz ze zrabowanym dobytkiem, który mieli żydzi w bunkrze i okazało się, że Niemcy nie gardzili niczem, bo rzeczywiście stare pierzyny i pościel nie przedstawiała większej wartości. O bunkrze tym na pewno wiedział gajowy do tych lasów Fąfara Kacper, jednak nigdy o tym nie wygadał i tak zeszło, że tajemnicę ową wziął do grobu. Cała ta tragedia wywarła duże wrażenie na okolicznej ludności i świadczyła o barbarzyństwie wroga, jednak wnet zapomniano o wszystkim. Wioska żyła własnymi kłopotami i strachem przed najeźdźcą, ale koniec zbliżał się szybko i nadzieja wolności nie  słabła. I tak aby jeszcze ciemiężyć naród zaczęli zabierać ludzi do okopów, które kopano w okolicach Uszwi, Gnojnika, Gosprzydowej i dalej ku Brzesku. Do okopów brano kogo napotkano, młodych, starych, dziewuchy i mężatki, tak że w ten sposób nagromadzono masę ludzi, których noclegowano i żywiono na miejscu. Były też próby ucieczki tak że Niemcy nie zauważyli to i ostrzeżono ludzi, aby nie uciekali bo będą karani śmiercią i tak   zrobili. Za ucieczkę rozstrzelali 2 chłopów i jedną dziewczynę, która ukryła się w stodole. Tak więc Niemcy nie byli gołosłowni w stosunku do swych rozkazów i zarządzeń. Całe  szczęście że wszystko odbywało się latem i częściowo pod jesień. Ze wsi na szczęście nikt nie zginął chociaż pracowało tam około 50 ludzi. We wsi w tym czasie dość nic nadzwyczajnego się nie działo. Wojna z Rosją wymagała też żywności toteż Niemcy zaczęli  konfiskować bydło i tak zrobili nalot na wieś. Było to jesienią 1944 r. i tak pozbierali kilkanaście sztuk, tu jednak zaczęła interweniować partyzantka i odebrali część bydła, które Niemcy pędzili do Bochni. Zbliżała się zima a wraz z nią wojska radzieckie wraz z pierwszą armią Wojska Polskiego. W Warszawie wybuchło powstanie, zanosiło się też na  powstanie w Krakowie. W szeregach podziemia przygotowano ludzi na wypadek powstania, ale że w Warszawie powstanie upadło, więc zaniechano tej akcji. Natomiast nękano Niemców w terenie. Nadszedł grudzień 1944 r. Święta były nadzieją rychłego wyzwolenia, aż nareszcie nadszedł styczeń 1945 r. wieczorem panika we wsi, bo jacyś żołnierze zbliżają się do wsi nie rozpoznani i tak w niepewność rozwiała się dopiero wieczorem, kiedy czołgi radzieckie wjechały do wsi. 

[powrót]                                                                                          [bytomsko]