Michał
Mróz - Pamiętniki
Wspomnienia znajdują się w
archiwum domowym Stanisława Mroza - syna autora.
I.
Pochodzenie nazwy Bytomsko (zapis na luźnej kartce)
Bytomsko – własność szlachecka ok. r. 1513,
a w 1529 własność klasztorna Kanoników Regularnych z Libichowej k. Trzciany, tak samo
Bełdno. Nazwa Bytomska pochodzi od Bytówki, Bychowa, a za czasów austriackich
już Bytomska. Tutaj też był dworek niejakich Arłamowiczów, w środku wsi; obecnie
nazywa się to „W sadzie” i tam są jeszcze fundamenty z tego zabudowania. Była tam
też i karczma, z czego do obecnej chwili to wzniesienie na drodze nazywano
„Karczmiskiem”. Było to jeszcze za czasów zaboru austriackiego. Dobra, jakie
ówczesny dziedzic posiadał otrzymał jego zięć, niejaki Rutowski Adam; on też miał
dworek w Łąkcie Górnej, gdzie posiadał duży kawał ziemi z lasem w Bytomsku i
Łąkcie Górnej tak zwanej Kosówką i Granicami.
W roku 1932 rozprzedał grunty położone w
Bytomsku, gdzie rozkupili to miejscowi chłopi. Morga tego pola kosztowała wtenczas ponad
1000 zł, tak że trzeba było sprzedać 4 krowy na te sumę. Sprzedaż tego gruntu
przekazał adwokatowi z Bochni dr Klimkowi, a ten z kolei darł skórę z chłopów tak,
że nie wszyscy wypłacili należności przed 1939 r., tj. przed wojną i okupacją
hitlerowską.
Dziedzic Rutowski prowadził hulaszcze życie, grywał
w karty tak, że jak brakło mu pieniędzy, stawiał całe połacie lasu, a ten był
piękny; jodły miały po 3 m3, bo przeważnie więcej było
jodły niż sosny. W czasie okupacji dwór przestał istnieć, p. Rutowski wyjechał i
ukrywał się w Krakowie, gdzie zapomagał go rządca jego nazwiskiem Kupczyn, bo
trzeba było prowadzić skromny żywot. Do pilnowania lasów miał swoich
leśniczych w Bytomsku i Łąkcie. Kosówki i Górki należały pod Fąfarę Kaspra,
Górczyna pod Kuskę Macieja z Żegociny. Patria względnie las żydowski pod Patrią no i
Przylasek.
Po wojnie wskutek reformy rolnej i wywłaszczenia lasy
przeszły na własność państwa, a ziemie rozdzielono pomiędzy dawnych fornali
dworskich. W Bytomsku otrzymał tutejszego deputatu 2 ha ziemi Fąfara Kasper – gajowy,
gdzie postawił sobie dom. Z reformy skorzystali też ci chłopi, co nie wypłacili pola
przed wojną, ale tych było niedużo.
Ludność wioski trudniła się rolnictwem oraz
wyrobem płótna, na które mieli własny surowiec, a to siali len i konopie; tu też
było kilku tkaczy. Mieli ono swoje warsztaty tkackie i było ich około 5-ciu. Płótno
było zgrzebne – grube i lniane – cieńsze. Z płótna zgrzebnego szyli ubrania i tak
zwane górnice, cos w rodzaju płaszcza, względnie sukmany, zaś z cieńszych, lnianych
szyli koszule i kalesony a także prześcieradła na łóżka. Prace te, to jest
przygotowanie do produkcji wymagało dużo uciążliwej pracy jak: przeróbka lnu i
konopi, a następnie nici. Wszystkie te prace wykonywano ręcznie, najwyżej posługiwano
się wózkiem, zamiast wrzecionem. Najwięcej tych prac wykonywano zimą, poza
pracami w gospodarstwie. Robiły to przeważnie kobiety. Mężczyźni byli zajęci
młocką, bo żyto młócono cepami, a słomę wytrząsali i robili z niej poszycia
dachowe, bo tak stodoły jak i domy mieszkalne były kryte słomą. Dach taki trzeba było
poprawiać co 5 lat. Nie było w tych czasach innego sposobu do pokrycia, bo pokrycia
eternitem czy też dachówką paloną kosztowało bardzo drogo, a na to nie było
chłopa stać. Kryto też gontami, ale to też było drogie i pracochłonne. Używano
gontów do krycia kościółków, a ponieważ te budowle miały dach o dobrym spodzie
wytrzymywały długi czas, około 50 lat. Nasza wieś niestety własnego kościoła nie
miała. Należała do parafii żegockiej, odległej o 4 km, gdzie ludzie piechotą
chodzili. Jedynie do chrztu używali furmanek. Wesela też szły pieszo, a dopiero
nieboszczyka wieźli.
II. Emigracja za granicę ( zapis na luźnej kartce)
Krajem, do którego najwięcej emigrowało
chłopów ze wsi była Francja. Z ich osobistej relacji wynikało, że dało się tam
zarobić od 10 do 40 franków na tydzień. Najmniej płacono przy pracach w gospodarstwie,
tym bardziej, że właściciel dawał wyżywienie i to odpowiednie. Zaś w fabrykach czy
kopalniach robotnicy stołowali się sami. Każdy chciał jak najwięcej zarobić i w
niedługim czasie zbić fortunę, bo każdy prawie budował we wsi dom, założył
rodzinę, a tu była bieda, roboty nie było, przemysł wcale nie był rozwinięty, a i
ludzi było na wsi sporo.
Chciałem tu jeszcze wymienić nazwiska emigrantów z
mojej wsi. Byli to: z Dziołu Fąfara Jan, Dziedzic Roman, Tyndel Franciszek, Mróz Jan i
Michał, Matlęga Tomasz, Kępa Michał, Strączek Władysław, Krawczyk Józef, Tyndel
Andrzej Królikowski, Matras Mikołaj i Wojciech, Mróz Maria Myrnal, Jan Jakóbczyk,
Prytko Stefania, Maciejowski Jakub. Część nawet tam pozostała i założyła rodziny.
Niektórzy z nich po powrocie miała nawet inne zapatrywania światopoglądowe. Tam
należeli do Związku Komunistów no i tu się z tym nie kryli, za co nie byli mile
widziani we wsi, a zwłaszcza u księży, tak, że całą wiedzę w tym kierunku byli
zmuszeni zostawić dla siebie.
III. Wieś Bytomsko w latach 1920 – 1939 (zapis
w brulionie formatu A-4 - zeszyt zielony, nr 1)
Warunki życia i utrzymania.
Mieszkańcy Bytomska to przeważnie ludność
trudniąca się rolnictwem, a tylko poniekąd w niewielkiej ilości rzemiosłem. Nikt ze
wsi nie pracował jako umysłowy, poza dwoma księżmi, którzy pochodzili ze wsi, a to:
Błażej Fąfara i Jan Wrona – obydwaj pochodzili z bogatych rodzin.
Ludność uprawiała ziemię używając jako
siły pociągowej koni, krów i wołów. O żadnej maszynie, czy ciągnikach, nie było
mowy. Ciągnik posiadał tylko dziedzic Adam Rutowski w Łąkcie G., gdzie posiadał
dwór. On tez miał majątek w naszej wsi, a to las po granicę Rozdziela, Żegociny oraz
Łąkty Górnej. Do uprawy roli używano pługów, bron drewnianych oraz radeł. Brony
były zrobione z drewnianych słupków połączonych listwami i wpalonymi zębami zwanych
broniokami. Brony takie posiadały około 40 zębów (bronioków). Zwykle to były dwa
zespoły. Ciągnął je jeden koń, a jedną klatkę to i ludzie ciągnęli. Żelazne
brony pojawiły się dopiero w 1928 roku, ale nie każdy rolnik mógł sobie na nie
pozwolić. Pole było orane w zagony, to znaczy co 8 siew lub dziesięć skib była tzw.
bruzda. Orano tak dlatego, że lata były mokre i tak w ten sposób pole było po części
odwodnione.
Co do uprawiania.
Zasadniczymi uprawami były ziemniaki, żyto,
pszenica oraz owies i jęczmień. Jako zielonki uprawiano koniczynę, ale ta potrzebowała
dobrej ziemi i nawozów sztucznych. Poza obornikiem prawie do 1939 r. nie stosowano
żadnych nawozów sztucznych. Nic też dziwnego, że w polu nie było urodzaju. Jeśli
chodzi o ziemniaki to sadzili je na zagonach. Były to czteroskibne zagonki z dwoma
rzędami, a środkiem pomiędzy ziemniakami były sadzone groch lub kapusta. Okopywanie
było ręczne i zabierało dużo czasu. Nic też dziwnego, że nieraz była trawa większa
niż ziemniaki. Na suchszych gruntach sadzono pod skibę. Tu można było bronować przed
wzejściem ziem-niaków i to skracało prace. Jeśli chodzi o zboża to siew odbywał się
ręcznie. Siewników nie było, zresztą po zagonach lepiej to wychodziło. Zbiór
zboża też odbywał się ręcznie. Żęto zboże sierpami i rozkładano garściami na
ziemi podkładając powrósła zrobione ze zboża. Stosowało się to jedynie do żyta i
pszenicy. Owies i jęczmień wiązano w powrósła ze słomy wymłóconej. Zboża
tak rozłożone leżały na ziemi kilka dni, a po wyschnięciu wiązano w snopy i stawiano
w mendle po dziesięć snopków z chochołem – to snopek, którym przykrywali mendla.
Nic też dziwnego, że żniwa trwały cały miesiąc i to jeszcze jak było kilka ludzi do
roboty. Po wysuszeniu zboże zwożono do stodół, gdzie czekało na młockę.
Dopiero tu była męka.
Do młocki krótkiego zboża używano młocarni
ręcznych. Ciągnęło względnie obracało czworo ludzi i co godzinę była przerwa na
wypoczynek 15 minut. Takich maszyn było we wsi cztery. Miał je w Nagórzu Rozum
Michał, Maciejowski Piotr, Matras Błażej i Matlęga Jan w Nadolu. Od młocarni trzeba
było płacić i nie każdy mógł sobie pozwolić na
maszynę.
Toteż biedniejsi młócili ręcznie całą zimę. Jedynie
tylko na sianie młócono w jesień. Dopiero w 1932 r. założono kółko rolnicze i
zakupiono maszynę do młocki tzw. sztyftówkę. Bogatsi gospodarze ponabywali sobie
kieraty, gdzie zaprzęgano konie i praca przy młocce była lżejsza. Zboże omłócone
przemielono na mąkę, częściowo we młynie, ale, że nie każdy mógł sobie pozwolić
na zapłatę od młyna i furmanki, musieli przemielić w żarnach. Było to urządzenie
składające się z dwu kamieni osadzone na czterech nogach, umocowane przy ścianie
ponieważ kamień wierzchni obracano przy pomocy drążka (żarnówki, a ta
właśnie jednym końcem tkwiła w kamieniu, a drugim w klekocie, to jest deski z
otworem). Zboże wsypywało się ręką w trakcie obracania i tak zboże zamieniało się
w mąkę, ale ta nie była tak ładna jak z młyna, toteż chleb z takiej mąki był
czarny jak miodownik. Muszę zaznaczyć, że mąka ta była przesiewana przez przetak, to
jest sito rzadsze, otręby dawano do paszy świniom. Hodowla na wsi jako tako istniała.
Chowano świnie, woły, owce i barany. Skupów nie było, jedynymi odbiorcami byli żydzi
albo też handlarze z Lipnicy. Nazywali ich „kujonami”. Nie była to sprzedaż jak
obecnie na skupie, ale jak kto umiał sprzedać, a kupiec kupić. We wsi były dwa sklepy.
Jeden prowadził żyd Haim Rosenblum, on był na Dziole, a drugi u Grabiasza Władysława.
Aż do samej wojny koncesję na handel trudno było dostać, żydzi rządzili. Nic też
dziwnego, że ludność była biedna. Domy były pod strzechą, a nawet dymne chałupy, to
znaczy bez komina. Taki dom utrzymał się pod lasem u Jana Fąfary. W domach były tzw.
kapy, to jest takie odaszenie nad piecem kuchennym, gdzie para czy dym szły do komina.
Zamożniejsi gospodarze mogli sobie zabić świnię i tak poprawiali sobie wyżywienie.
Wprawdzie można było sobie kupić na jarmarku czy u handlarzy kiełbasy czy słoniny,
ale na kg słoniny czy też kiełbasy trzeba było pracować ciężko cały dzień.
Najczęstszym pożywieniem były ziemniaki z kwaśnym mlekiem albo też i wodą okraszoną
słoniną topioną. Masła i mleka też mało jedli. Mleko noszono do mleczarni. Tam
odbierano w wirówce śmietanę, a chude mleko ludzie używali. Jajko też było
rzadkością bo trzeba było na sól, zapałki, papierosy i cukier, chociaż i tak był
drogi – 1 zł za kg. Jajko kosztowało tyle co papieros – 3 grosze. Wódka też była
droga – 5 zł litr, a spirytusu - 10 zł liter. Pijaków tak dużo nie było, ale za
kołnierz nie wylewali. Buty robocze kosztowały 5 zł, a lepsze 10 zł. Chodzono zatem
boso, a że po polu i po twardej drodze trzeba było chodzić nieraz zrobił się odbitek
i trzeba było długo kuleć. Ubrania tez były drogie. Za ubranie służący mu-siał
wysługiwać cały rok, to jest koło 35 zł. Nic też dziwnego, że do kościoła
pożyczano butów czy tez ubrania tak same i do szkoły. Jak tylko śnieg stopniał,
chodziło się boso aż do samej zimy. W związku z trudnościami w nabyciu bielizny czy
tez pościeli zaczęto uprawiać len i robić z niego płótno. We wsi były trzy
warsztaty: w Nagórzu u Dziedzica i Krawczyka Andrzeja oraz w Nadolu u Walentego Dziedzica
i Gomułki Andrzeja. Szyto zatem z delikatniejszego płótna zwanego lnianym koszule i
kalesony oraz prześcieradła, a z grubszego zwanego zgrzebnym spodnie i górnice. To
było coś w rodzaju płaszcza.
Ubiory w czasie
przedwojennym.
Dzieci ubierano w koszulki z płócienka czy tez
flaneli. Pieluszki to zwykle ze starszej bielizny no i chodziło się w koszuli do 5 lat.
Było to dobre zwłaszcza przy posikaniu, czy tez załatwianiu swoich potrzeb było
wygodne. Młodzież chodziła w krótkich spodniach i marynarkach z materii zwanej
„cajkiem” – najtańszy materiał no i boso, a w zimie w tatowych butach.
starsza młodzież stawała na głowie by mieć ubranie lepsze, białą koszulę i buty z
cholewkami tzw. warszawiaki no i na zimę jakąś kurtkę z ciepłej materii. Dziewczęta
chodziły w sukienkach, a na zimę bogatsze miały kożuchy, to znaczy baranie cienkie
skórki obijane suknem czarnym, bez rękawów. Tak samo ubierały się kobiety, z
tym, że na głowach miały chustki a na wielkie mrozy miały chustki grube baranice.
Chłopi chodzili zwykle w butach z cholewkami (nie trzeba było skarpet), w lecie na
głowę ubierano kapelusze, czy też micki, a w zimie baranice. Do kościoła chodziło
się 4 km. Były tylko dwie msze, rano o 7-mej i o 11-tej. Ranna msza i suma. W okresie
postu po południu odbywały się stacje drogi krzyżowej i gorzkie żale. Wracało
się zupełnie wyczerpanym z 11-tej o piątej. Nic tez dziwnego, że trzeba było
poświęcenia. Mimo to kościół był pełny i chociaż nie był ogrzewany, było
ciepło.
Zwyczaje
Urodziny
Jak i dzisiaj, były huczne, zwłaszcza gdy się syn urodził. Na
chrzestnych proszono z rodziny, albo też z uprzywilejowanych ze wsi, a to nauczyciela czy
tez wójta. To byli najzacniejsi ludzie we wsi, ich tez darzono zaufaniem, jeśli go nie
nadużyli. Do kościoła jechano furmanką no i parą koni. Ojcowie dzieci nie byli
obowiązani być na chrzcie, zresztą byli zajęci przygotowaniem na przyjęcie. Po
powrocie z kościoła zjedzono obiad i zapraszano gości, to znaczy sąsiadów i krewnych.
Biesiada trwała nieraz do rana. Oczywiście dawano prezenty, a kumoszki przynosiły
kukiełki, strucla, ale to niewielkich rozmiarów, 1 metra długości, co dla matki
dziecka posłużyło na tydzień, by nie musiała jeść czarnego chleba, bo matki
karmiły piersią i musiały uważać na spożywane potrawy, by małe nie zachorowały.
Karmienie piersią trwało od 1 do 2 lat. Miało to mieć i takie znaczenie, że taka
karmiąca nie zaszła w ciążę, ale najważniejszym czynnikiem i pewnym była
wstrzemięźliwość, którą dopilnowywali księża. I tak rzadko kiedy było co rok
dziecko. Dzieci często chorowały, bo rzeczywiście matka była narażona na zmarzniecie
i przemęczenie, co przez karmę odbijało się na noworodku. Do lekarza mało kto
chodził, bo kosztował dużo i leki też byli i zatem znachorzy. Ci za grosze leczyli
ziołami i nawet dość skutecznie na katar czy chrypkę robiło się okład na piersi z
młodej słoninki, czosnku i kropiło spirytusem, albo też na zapalenie płuc stawiano
bańki i pili psie sadło. Młodzież zaczynała od szkoły. Trafiały się wypadki
uchylania się od szkoły. Nie było za to kary, choć później takową zastosowali. W
szkole uczył Jan Budyś – nauczyciel z powołania. Pracował do 1930 r.,
później wyjechał do Chodenic za Bochnią. Żona nie uczyła, była na jego utrzymaniu,
jak również jego ojciec, ale on miał emeryturę. Po nim pracował Antoni Piotrowicz. W
szkole obowiązywała nauka religii, co dodatnio wpływało na uczęszczanie dzieci do
szkoły. Trzeba się było liczyć z następstwami, nawet gdy się do ślubu będzie
miało zamiar pójść. W naszej wsi uczył religii ks. Jan Bach, proboszcz, później
dziekan z Żegociny. Był surowy. Nie lubił pijaków ani nieskromnych kobiet i biada
jeśli pokazała się kobieta z dużym dekoltem pod szyją, albo z krótkim rękawem. W
kościele były wywieszone tabliczki u wejścia z ostrzeżeniem: Osobom nieprzyzwoicie
ubranym wstęp do Świątyni Pańskiej wzbroniony”. Również były tabliczki z napisem;
„Ze względu na świętość miejsca nie pluć na posadzkę”. Nie każdy miał
chustkę do nosa. Z nauki religii mało kto otrzymywał piątki. Dziewczęta miały
więcej względów jak chłopcy, ale jak się podpadło kij głogowy był w robocie – po
głowie przy jąkaniu, a po tyłku za brak odpowiedzi. Klasy były łączone. Cztery klasy
uczyły się razem. Starsi 5-6-7 osobno. Wszystkie prawdy wiary i katechizm trzeba było
znać na pamięć. Nie lubił Rajbrocoków. Mnie obniżył notę z religii, kiedy
dowiedział się, że tam idę do szkoły, a chodziło o to, by zrobić szkołę
7-klasową nowego typu. Jeśli chodzi o nauczyciela Jana Budysia, był to człowiek,
który interesował się wsią, doradzał chłopom w sprawach rolnych, zachęcał do
zakładania sadów i za jego poparciem założono we wsi kółko rolnicze. Tak więc
młodzież miała dobrych wychowawców. No ale sprawa zwyczaju. Kiedy młodzi dorastali,
to zwykle myśleli o małżeństwie. Chłopaki szli do wojska. Nie każdy chłopak był
uznany za zdolnego, ale byli i tacy co celowo unikali wojska. Albo kombinowali, albo też
reklamowali się. Panny jak zwykle za wojskowymi inaczej patrzyły, toteż taki chłopak
po wojsku miał pierwszeństwo w wyborze. Chłopcy co nie służyli, byli niezdolni,
płacili tak zwane "bykowe” – podatek.
Zaręczyny.
Tych tak uroczyście nie stosowano. Miłość
nie zawsze miała pierwszeństwo. Najważniejszą rolę odgrywał stan majątkowy, to jest
morgi i posag. Były tez wypadki, że pannę odbijano sobie i nieraz dochodziło do
bójek. Nieraz piękne dziewczyny igrały jak z ogniem, chełpiły się tym, że chłopaki
się o nią biją. Były też i takie wypadki, że pomimo iż było to okropnością,
zniesławieniem rodziny, kiedy nie czekając na noc poślubną, zaczęli pożycie przed
czasem no i musieli się żenić. Nie zawsze jednak kończyło się to ślubem. W naszej
wsi były takie wypadki – kilka – co się nie pobrali i płacili alimenty. Ta zmora
nie dała się udusić i trwa nadal. Było i tak, że chłopak był naprawdę zakochany,
ale ojcowie nie wyrazili zgody. Tak też było z synem kowala. Ona była biedna, ale się
ożenił. Kiedy młodzi już się razem dogadali, to ojcowie schodzili się i uzgadniali
warunki. Chodziło o to z czego będą żyć, gdzie będą mieszkać i co będą robić,
aby utrzymać potomstwo. Były wypadki, że takich zmów niektórzy chłopaki robili po
kilka dokąd nie znaleźli odpowiedniego majątku. Pomimo takiego ożenku jakoś sobie
żyli. Po załatwieniu wszystkich formalności szli na zapowiedzi. Oczywiście ślubów
cywilnych nie było. To wszystko odbywało się u księdza. Tam sprawdzano sprawowanie no
i po sprawdzeniu wiadomości religijnych ksiądz wołał zapowiedzi. Ze wsi zawsze
te sprawy były akceptowane. Przez trzy tygodnie były wołane zapowiedzi. Młodzi mogli
się przez ten czas namyślać i rozejść. Takich wypadków we wsi nie było.
Wesele
Na wesele zapraszano zwykle rodzinę Pani
Młodej i Pana Młodego, a także sąsiadów, oczywiście, z którymi dobrze żyli.
Proszono na 3 tygodnie przed ślubem. Ojcowie zaś wspólnie sposobili się na ucztę
weselną no i alkohol. „Głuchych”, nie granych wesel nie było, toteż zespół
muzykantów jak się dowiedział o weselu umawiał się do grania. Nawet dawali zadatki,
aby mieć pewność. Przecież to był dobry interes. Dali zjeść, wypić i zarobić.
Wesela były nawet po dwa i trzy dni. Kiedy już wszystko było załatwione i przygotowane
młodzi czekali na dzień ślubu. Śluby zwykle odbywały się do południa w dzień
powszedni, rzadko w niedzielę. To musiały być specjalne przywileje. Do kościoła
rzadko jechano furmankami, chyba, że było to w zimie, to jechano na sankach. To było
piękne widowisko. Muzyka, jeszcze z basami, konie ubrane w kwiaty, z dzwonkami,
stwarzało to nastrój baśniowy. Jak wyglądały ceremonie weselne w dniu ślubu ?
Otóż, tak strona Pana Młodego jak i Panny Młodej mieli zaproszonych gości. Najpierw
przychodzili drużbowie z drużkami. Po drużkę szedł drużba. Oczywiście z flaszką
wódki. Tam częstował jej rodzinę no i druhnę, która przypinała drużbie bukiet po
lewej stronie piersi, na klapie marynarki, każda druhna starała się o jak
najładniejszy bukiet, a zwłaszcza kiedy się bliżej znali no i mieli kiedyś poważne
zamiary. Tak więc zależnie z czyjej byli strony. Drużbów posyłano po starostów, bo
sam starosta nie poszedł. Byłoby to dla niego ujmą. Drużba przychodził po starostę
także z wódką i częstował zaproszonych, po czym razem szli do Pana Młodego jeśli
byli z jego strony. U Pana Młodego była orkiestra i każdemu staroście odgrywała
marsza na powitanie. Zwykle drużba śpiewał taka przyśpiewkę: „Słoneczko zachodzi a
miesiączek wschodzi, a państwu starostom odegrać się godzi” lub też: „Na dzień
dobry państwu X odegrać się godzi”. Kiedy goście się schodzili, zapraszano
wszystkich za stół. Stoły były obficie zastawione no i wypitki też było, ale raczej
przed kościołem starano się pić niedużo, chyba, że było to w zimie dla rozgrza-nia
kości. Kiedy już pojedli i wszyscy byli w komplecie wybierano się do Panny
Młodej. Tam też było podobnie, z ta różnicą, że nie było orkiestry. Najbardziej
poważnym i ciekawym było wybieranie się Pana Młodego z domu. Po różnych
przyśpiewkach młodemu udzielali błogosławieństwa rodzice. Pan Młody całując ręce
matki i ojca prosił o błogosławieństwo. Była to bardzo wzruszająca chwila, kiedy
żegnał z rodzicami. Ci z kolei pokrapiali święconą wodą młodego i gości
wymawiając słowa: „Błogosławię cię synu na te nową drogę życia. Niech Co Bóg
błogosławi w imię Ojca i Syna i Ducha świętego”. Równocześnie orkiestra grała
pieśń religijną „Pod Twą obronę” lub też „Pobłogosław Jezu drogi”. Tak
więc w poważnym nastroju wychodzono z domu i udawano się do Panny Młodej. Nie zawsze
było tak blisko, wiec taka podróż trochę trwała. Całą drogę drużbowie
wyśpiewywali a orkiestra grała. Tak w końcu doszli do Panny Młodej. Tam też byli
zaproszeni ze strony Pani Młodej i oczekiwali na Pana Młodego. Cała ceremonia spotkania
Młodych była bardzo ciekawa, ubrana w różne niespodzianki. I tak z chwilą zbliżania
się orszaku nie od razu Pan Młody wchodził do domu Pani Młodej. Przystawali w pewnej
odległości i przyśpiewkami poniekąd zmuszali by ta wyszła jak najdalej do Młodego. I
choć dzieliło ich kilkanaście kroków, to zbliżanie to trwało niekiedy do godziny,
tak że gości to już złościło. Wyprowadzano tez inne dziewczęta ubrane za Pannę
Młodą, co powodowało różne przyśpiewki, docinki, ale w końcu pokazywała się
właściwa panna Młoda prowadzona przez dwóch drużbów. Zaś pana Młodego prowadziły
dwie druhny. Tak nareszcie odbyło się powitanie młodych, oczywiście obsypane
wzajemnie pocałunkami. Również Pani Młoda witając gości Pana Młodego prawie
każdego całowała na przywitanie zapraszając do stołu. Oczywiście jeśli to był
duży kawał drogi to i poczęstunek smakował. W końcu trzeba się było wybierać do
kościoła. Pierwszym obrzędem były rekowiny. Przy stole nakrytym śnieżnobiałym
obrusem upiętym gałązkami mirtu, a na nim bochen chleba, tez nakryty małym obrusikiem,
a z boku talerzem. Do stołu tego siadał Pan Młody (pominąłem ubiory młodych) w
czarnym ubraniu, białej koszuli, z krawatem albo muchą. Zaś pani Młoda ubrana w
białą suknię, z koronkami, delikatnym dekoltem i welonem, zwykle długim do samej ziemi
jak też i sukienka – jeśli to była pora zimowa - to ubierała na drogę sweter lub
kożuszek. Przy pięknych i poważnych przyśpiewkach śpiewanych przez pierwszego
drużbę, a to: „Połóż rączkę, połóż na białym obrusie, pobłogosławże im sam
Panie Jezusie” zaczęto rękowiny. Był to ceremoniał w celu złożenia prezentów
Państwu Młodemu. Składano różne prezenty lub też dawano pieniądze. Po zakończeniu
część pieniędzy dawali młodej, a że nie miała kieszeni, a torebkę miała
małą, wpychano jej do zanadrza, co potęgowało bardziej pierś, a pan młody mając
kieszenie nie miał problemów. Pieniądze dawano młodym, by się ich w życiu trzymały
i nie mieli biedy. W końcu udzielano błogosławieństwa młodym. Również ceremoniał
obfity w przyśpiewki i po ceremonii nabożnej, pieśni, jak i u pana młodego. Nareszcie
wybierano się do kościoła.. Jeżeli szli na piechotę, to jeszcze drużbowie
uzgadniali ze sobą, kto będzie prowadził orkiestrę. Czasem dochodziło do sprzeczki o
pierwszeństwo, ale w końcu doszli do kościoła. Biada było pokazać się pijanym w
kościele. Ksiądz zaraz robił młodym wymówki, a więc nietrzeźwym raczej nie było
się co pokazywać. Ceremoniał odbywał się podczas mszy świętej. Młodzi byli
do komunii świętej, a nawet część gości obowiązkowo. Rodzice młodych w kościele
po ślubie i mszy św. wszyscy za młodymi szli na ofiarę za ołtarz; tam składali
każdy drobne ofiary. Po wyjściu z kościoła młodych witała orkiestra i powoli
z powrotem udawali się do miejsca wesela. Czasem to było u pani młodej, albo u
pana młodego; zależy kto do kogo szedł. Po powrocie do domu panią młodą obsypywano
słodyczami, by miała jak najliczniejsze i słodkie potomstwo – nazywali to obsypinami.
Powoli gości zapraszano do środka, by każdy po całej podróży posilił się do woli.
A było się czym częstować. Gotowano z kilku dań. Zupy, kotlety i co by kto nie
chciał. Ledwo sprzątnięto po gotowanym, a już zastawiano półmiski wędliną, a i do
picia wódki, ile kto chciał, lub tez piwo. Ale takie dania były już pod koniec 1939
roku, bo wnet po wojnie to podawano inaczej, a mianowicie na wesele pieczono kołacze,
placki posmarowane serem i słodkie ciasta pieczono na blachach zwane buchtami. Każdemu z
weselnych dawano ćwiartkę kołacza i masło, a do picia biała kawa. Chleba używano
niedużo, trochę z wędliną, a więcej z masłem. Kto nie zjadł placka czy chleba,
mógł sobie zabrać do domu. Toteż nieraz starościny nazbierały jedzenia dla dzieci,
które pozostały w domu. Na wesela dzieci raczej nie zabierano, nawet ze względu
na kłopot, albo też, by nie wysłuchiwały różnych nieskromnych piosenek, które były
przed muzyką śpiewane. Kiedy już wszyscy pojedli i popili do humoru, zaczęto się
bawić. Trzeba nadmienić, że niezależnie od bufetu ojca wesela, każdy miał swoje
pół litra i mógł się napić z kim chciał. Tak więc bawiono się. Tańczyli
zwykle walca chodzonego tzw. Sukmankę, czy też polkę zwaną wściekłą, bo każdy po
takiej zaprawie był cały mokry, a druhny musiały się przebierać. Nastrój był
uroczysty i wesoły. Opowiadali różne kawały, żartowali, a czasem dochodziło i do
kłótni. Wieczorem przychodzili chłopaki nieproszeni, tak zwana słaza. I oni
czasem rządzili weselem. Włazili za stoły i opróżniali co było, jedli i pili jak
goście, a nawet robili awantury w naszej wiosce. Były przypadki pobicia się na weselu,
było takie wesele u Tyndela. Na końcu pan młody gonił z tłuczkiem starostę szwagra i
wygrażał, że go zabije. Ale poza drobnymi pobiciami zabójstwa na weselu nie było.
Toteż przypadków, aby małżeństwa się rozwiodły wprawdzie były tarcia pomiędzy
teściami, bo albo synowa się im nie podobała, albo też nie wniosła majątku, jaki
obiecali ojcowie przed ślubem. Na ogół żyli bogobojnie i zawsze jakoś musieli żyć,
chociaż nieraz wymagało poświęcenia jednej ze stron. Młodzi po założeniu rodziny
musieli się budować, toteż dopomagali ojcowie. Ale było po części tak, że do końca
życia budynki nie zostały ukończone.
Budowali z drzewa. Był taki
system, względnie plan w te czasy: stajnia, izba, sień i tak zwana izdebka z komorą na
zboże i przechowalnia ubrania. Jeśli chodzi o przechowanie bielizny, to na to mieli
skrzynie tzw. wianówki, które pani młoda dostawała w posagu od rodziców. Tam też
przechowywano co najcenniejsze i nawet pieniądze, ale tych zbytnio nie było. Młodzi
stawali przed trudnym zadaniem. Wprawdzie dostawali część pola, na którym pracowali,
ale warunki chłopa były ciężkie. Jechali zatem za granicę, gzie się udało. Takich
szczęśliwców było mało. Ale jednak wyjechał Strączek Władysław, Tyndel
Andrzej i brat Franek, Fąfara Jan, Grabiasz Roman, Matras Mikołaj i brat Wojciech, Mróz
Jan i brat Michał, Kępa Michał, Matlęga Tomasz – wszyscy do Francji. By trochę
poprawić byt pracowali tam na roli lub w kopalniach czy w fabryce jak Jakubczyk Jan i
brat Mikołaj. Stamtąd poprzywozili pierwsze rowery do wsi. Na taki luksus nikt sobie we
wsi nie pozwolił. Nawet nie umiano jeździć na rowerze. O samochodach nie było mowy.
Tylko dziedzic ze dwora Rutowski miał samochód i swojego kierowcę. Jeździł do
kościoła na mszę w niedzielę, gdzie miał pod chórem swoją ławkę zamykaną na
klucz. Nikt z szaraków nie miał prawa wstępu. Tenże pan Rutowski był właścicielem
lasów w Górczynie, lasów po północnej stronie Opuszczy i w Łąkcie, gdzie
graniczyły z obszarem Bytomska. Do lasów tych miał gajowych. U nas był gajowym Fąfara
Kacper. Początkowo mieszkał w Rozdzielu, ale w latach 30-tych postawił budynek we wsi
– „Na Sadzie”, w miejscu, gdzie dawniej był dwór Armułowiczów – teściów
Rutowskiego. Z chwilą, gdy przyszedł do wsi był bardzo gorliwym pracownikiem pana
Rutowskiego. Co prawda nie donosił o kradzieży w lesie swemu pracodawcy, ale biada temu,
co złapał go na gorącym uczynku. Taki prędko kraść nie poszedł. Pomimo to ludzie
kradli na opał i na materiał. Ludzie przecież opalali izby drzewem. Nie było węgla.
Jedynie szkoły miały taki przydział. A wreszcie ludzie bali się węglem palić,
bo po napaleniu nie dało się zasunąć pieca, no i ciepło uciekało w komin. Toteż w
lasach było czysto jak na podwórku, posłanie na zimę zgrabione na ściółkę pod
bydło, a gałęzie pozbierane na opał. Nawet i na to trzeba było mieć pozwolenie od
dziedzica ze dworu. Ponieważ jednak dziedzic sprzedawał z tych lasów drzewa, toteż
chłopi miejscowi zajmowali się ścinką za zapłatą. Za to był wierzchołek drzewa i
gałęzie. Chętnych nie brakowało, bo o opał było trudno. Wywózką drzewa zajmowali
się miejscowi chłopi. Drzewo to wozili do Limanowej żydowi, co miał tartak. Nazywał
się Zustik. Furmanów było kilkunastu i tak: Wojciech Krawczyk z „Wronówki”, Tyndel
Andrzej i Jan, Matras Błażej i syn Jan, Mróz Wojciech i Chronowski Maciej. Tak
konie, jak i wozy musiały dobre i mocne, a furmani bardzo sprytni, bo o wypadek było
nietrudno. Ale takich nie było. Muszę tu nadmienić o wozach. Było to z osiami
drewnianymi i żelaznemi, koła drewniane z żelaznymi obręczami zwane rafami. Na
taki wóz ładowano do jednej tony, a drzewo było najczęściej jodłowe, trochę
sosny i bukowe. Warunki finansowe zmuszały do tej pracy, bo naprawdę było trudno o
zarobek, a do tego wywózki te odbywały się zimą. Ciężkie to były czasy, toteż
nawet i pijaków było mniej, bo jak zarobił to wolał sobie kupić coś do
zjedzenia, a wędlin nie brakowało. Można było u sklepikarzy dostać kiełbasy,
słoniny, a nawet gorącej kiełbasy z rosołem a i w domu czekały na to dzieci, by
ojciec przywiózł białego chleba no i jakiej wędliny. Nie wszystkie dzieci miały to
szczęście. Musiały jeść czarny chleb z mąki żarnowej, nawet sam, bo mleko oddawało
się do mleczarni. Wprawdzie odwirowane przynosiło się do domu, ale to było takie jak
woda obielona. Zlewnia była we wsi u Kowalskiego. Tam była wirówka i każdy tam to
mleko oddawał. Bańki ze śmietaną zabierano do mleczarni w Żegocinie, gdzie
przerabiano na masło. Nic też dziwnego, że po tak mizernym odżywianiu w biednych swych
rodzinach były wypadki zachorowań na gruźlicę. W księdze zmarłych widniał zapis:
„zmarł, zmarła na suchoty”.
Sprawy organizacyjne i
polityczne wsi.
Pomimo, że wieś nie była zbytnio oświecona,
to jednak w jakiś sposób powstała we wsi komórka Stronnictwa Ludowego. Stronnictwo
Ludowe inicjatorem w Polsce był chłopski przywódca, ówczesny premier Wincenty Witos.
Koło SL liczyło kilkunastu członków. Członkowie nie byli mile widziani przez elitę
nauczycielską, jak również księży. Uważano ich za komunistów, a z tego powodu, że
na zebraniach tych krytykowali za stosunek do biedoty wiejskiej. Organizacja ta zajmowała
się propagandą. Za jej to inicjatywą zorganizowano w 1933 roku powszechny strajk.
Wstrzymano przez kilka dni dostawę żywności do miast, ale nie wszyscy byli
patriotycznego ducha. Trafiały się wypadki łamistrajków, nawet na wsi. Nasi ludowcy
brali udział w sławnym wiecu i pochodzie w Bochni i Łapanowie, gdzie policja granatowa
otworzyła ogień do chłopów i spowodowała śmierć kilku chłopów – członków SL.
Na szczęście z naszej wsi nikt nie zginął. Po tych wypadkach organizacja ta znalazła
się pod nagonką. Zebrania odbywały się raczej nieoficjalnie. To wszystko przyczyniło
się do propagandy wyborczej w 1937 roku. Swoją drogą i sanacja, tzw. BBWR nie
zasypiały. Było masę ulotek wyśmiewających działaczy ludowych jak Witosa, Rataja,
Kiernika i innych. Nie było to tak na dużą skalę, posługiwano się jedynie prasą i
ulotkami. Prasa jaka była dostępna chłopom we wsi – było czasopismo „Piast” i
„Zielony Sztandar”, ale w tym okresie całe strony były puste z napisem
„Skonfiskowano”. Tak więc sanacja miała większe poparcie. Przed samą wojną, to
jest przed 39 rokiem powstała też organizacja młodzieżowa „Wici”. Należała do
niej prawie wszystka młodzież we wsi. Jeśli chodzi o działalność kulturalną, to
organizacja tego nie zaspała. Organizowali przedstawienia, na które udostępniona była
po części sala szkolna. Grane były takie jak: „Droga śmierci”, „Obrona
Lwowa”, „Orlęta”, „Zemsta Cygana” i wiele innych. Ze względu na dużą
frekwencję sporządzono nawet scenę na podwórku u Józefa Krawczyka. Inicjatorem tych
imprez kulturalnych był niejaki Kępa Jan. Lubił tą pracę i był jej całkowicie
oddany, pomimo, że był rolnikiem a i trochę stolarzem. Znajdował na to czas. Żona nie
robiła mu wymówek, chociaż sama nieraz musiała zająć się pracą w gospodarstwie.
Dużą pomocą w tej działalności była młodzież., tak chłopcy, jak i dziewczęta.
Mieszkańcy wsi, z początku nieufni, później podziwiali zdolności artystyczne
wykonawców. Okazało się później, że nawet sąsiednie wsie zapraszały naszych
aktorów do odegrania tych przedstawień u siebie, a to w Łąkcie, Rozdzielu i w
Żegocinie. Sztuki, jakie grano podnosiły ludzi na duchu, jak również wpajały
patriotyzm, jak też były pewną formą rozrywki, bo poza tym nic innego nie było.
Jedynie potańcówki sąsiedzkie przy harmoszce, bo ta była najpopularniejszą.
Młodzież prawie wszystka pozostawała we wsi. Nie było gdzie iść do pracy ani też
wyjechać za granicę. Chociaż można było wyjechać do Niemiec na roboty polne, ale
trzeba było mieć szczęście. Rodziny we wsi były wielodzietne bez względu na
zamożność. W Nagórzu była rodzina Oflesów – było ich siedem synów. Zgodnie z
zarządzeniem Prezydenta Rzeczpospolitej chrzestnym siódmego syna z urzędu miał być
sam Prezydent. Oczywiście, że zaproszenie posłano, ale Prezydent się nie wstawił.
Podobno miał coś pępkowego przysłać, ale przy tym nie byłem. Można sobie wyobrazić
ile trzeba było wydać na ubrania, buty i ile żywności zużytkowali. Rodziny miały
pełno dzieci i prawie wszystkie się chorowały chociaż nie było tylu lekarzy i tak nie
okręcali się zbytnio w zimie, przeważnie gotowano kiszoną kapustę, piechotny groch z
krupami. Apetyty były zadziwiające. Trzeba się było śpieszyć, aby nie odejść
głodnym od miski, a jadło się z jednej. Na niedzielę zabiło się królika. Nie zawsze
wystarczało porcji. Dobrze było z taką rodziną wyjść w pole, roboty ubywało, czy na
wiosnę, czy też przy żniwach lub wykopkach. W związku z brakiem pracy poza
rolnictwem młodzi szukali jakich zarobków i właśnie otwarła się droga do Francji.
Tam potrzebowali chłopów do pracy na roli a nawet i w fabrykach. Skorzystało z tego
kilkunastu. I tak wyjechali w tym czasie: Fąfara, Grabiasz Alojzy, Grabiasz Franciszek,
Tyndel Andrzej, Królikowski Władysław, Jakubczyk Jan, Mróz Jan i Michał, Kepa
Michał, Matras Mikołaj i Wojciech, Strączek Władysław. Zarobki były niezłe, toteż
siedzieli tam po kilka lat, by za zarobione pieniądze postawić dom, czy też dokupić
ziemi, by żyć lepiej. Niektórzy z młodych nawet pozostali na stałe, natomiast żonaci
powrócili do rodzin. Trzeba nadmienić, że pierwsze rowery pokazały się we wsi
przywiezione z Francji i to była nowość. Był to rok 1936. Tak więc było 3
rowery we wsi. W tym właśnie czasie były sprzedawane grunty dworskie w Bytomsku, tak,
że dużo tych gruntów pokupili ci robotnicy z Francji. Tak więc już przynajmniej choć
część ludzi żyła dostatniej. W tym czasie też niejaki Mirowski z Żegociny zakupił
cały zestaw: agregat do młócenia zboża na benzynę. Była to kosztowna młocka, ale za
dzień można było wymłócić całą stodołę. Ponieważ młocka przeciągnęła się
do zimy, to zdarzyło się, że u Jakubczyka zamarzła woda w przewodach chłodnicy.
Chcąc to odtaić włożono pod piec celem na-grzania kawałek żelaza (pozostałość
wojenna 1914 r., a które służyło do tłuczenia soli w domu), a był to detonator
z zapalnikiem od szrapnela no i skutek był tragiczny. Wybuchło to na skutek nagrzania i
rozsadziło piec kuchenny, a ponieważ przy piecu stała żona Ofila, więc i jej się
dostało temi odłamkami. Na szczęście jej nie zabiło, ale w szpitalu poleżała.
Wywarło to ujemny skutek na pokazującej się technice. Pomimo biedoty we wsi ludzi
przybywało i jak mogli, tak żyli. Ale byli i tacy, co nie mieli gdzie mieszkać,
ani co jeść. I tak była niejaka Kucka – starsza kobieta, niewidoma i tą żywiono i
nocowano. Pod rząd z numera domów było około 100, więc co 100 dni przychodziła
kolejka. Następną była niejaka Jadwiga, ale ta siedziała w starym domku koło
Kowalskiego. Lubiła zbierać grzyby no i pomagała też w pracy na polu chociażby za
samo jedzenie. Miała też brata Ignaca. Ten pasał krowy u chłopów. Mówił
niewyraźnie i był karzełkowaty. Pod koniec życia mieszkał u Józefa Wrony. Józef
Wrona też był takim wygnańcem z rodziny w Łąkcie od wnuczków. Zrobili go głupim i
pozbawili praw spadkowych i majątkowych. Ten uzbierał drzewa od ludzi i postawił sobie
dom na działce podarowanej od Szymona Fąfary. Był dobrym cieślą, znał prace
murarskie, obróbkę kamienia, stawiał też piece. W związku z tym roboty miał
niemało. Robił powoli, a przy tym opowiadał o duchach, strachach i przepowiedniach
królowej Saby. Toteż słuchały go dzieci i starsi z ciekawością. Miał u siebie
warsztat stolarski, potrafił robić budowlankę, a w sieni miał kuźnię, gdzie porobił
sobie potrzebne narzędzia. Wybudował też wiatrak, ale ten nie spełnił oczekiwanych
nadziei, w końcu wichura zniszczyła wszystko. W owych czasach było trudno o
rzemieślnika, o cieślę czy murarza, więc jakoś żył. Wybudował dom i zrobił
podmurówkę Juszczykowi Janowi, byłemu wójtowi wsi. Ludzie zapomnieli o nim pod koniec
życia i zmarł w skrajnej nędzy w 1914 r. jak i jego lokator Ignac. Po jego
śmierci dom rozebrano, a Józef Wrona przeszedł do legendy, a ludzie pamiętają
tylko jego przepowiednie, które w czasie się sprawdzają. Tak więc na wsi nie było
rozkoszy. Tak zwany kryzys przedwojenny gnębił ludność coraz bardziej.
Nadchodził czas zbliżającej się katastrofy wojennej. I tak 1939. 1.IX. ta wybuchła i
tym samym skończyły się przepychanki polityczne. Trzeba było słuchać wroga –
Niemca i dalej klepać biedę. Nowe zarządzenia, jakie okupant wprowadził nikomu się
zbytnio nie podobały, ale powoli i z tym się ludzie pogodzili. Jeśli chodzi o
wkroczenie Niemców do wsi to było spokojnie ponieważ nie było frontu i dopiero po
kilku tygodniach pokazali się Niemcy we wsi, oczywiście początkowo dość spokojnie,
ale później pokazali co umieją, kiedy wyszły zarządzenia. Trzeba było oddawać
zboże, żywność, nosić mleko do mleczarni a także wozić drzewo z lasa do Kłaja na
tartak. Tu nie było żadnych wymówek. Kazali i ludzie słuchali. Po pewnym czasie
zaczęto brać ludzi na roboty do Niemiec. Tu też były przetargi, bo bogatsi osłaniali
swoich, a wysyłano biednych, młodych chłopców w wieku 20 lat. Brali do tzw. Baudienstu
do Kłaja. Tak był wielki skład amunicji i te chłopaki pracowali w tych magazynach.
Przenosili pociski do armat (dział), a te ważyły ponad 50 kg. Wyżywienie mieli marne,
toteż niektórzy uciekali, ale to się nie opłacało. Zbiegów łapali, a były wypadki,
że w razie pogoni strzelali. Tak został zabity Janiczek z Żegociny. W Bytomsku zbiegł
Matras Roman, ale po wypadku w Żegocinie wrócił. Za karę dano go kamieniołomu w
Krakowie tak zw. „Liban”. Tam przepracował pół roku i wrócił do Kłaja,
gdzie podczas kąpieli w Rabie utonął. Ze wsi było tych chłopców około 10-ciu. Ale
oni popowracali po odbyciu służby do domu. Co do tych, co wyjechali do Niemiec. Nie
wróciło dwoje, a to: Michalina Fąfara i Stefan Mrugacz. Michalina zginęła podczas
bombardowania, a Stefan został powieszony za Niemkę. Takie były kary za utrzymywanie z
Niemkami.
Zapisy w zeszycie nr 2.(Format
A-4, brązowa okładka)
Ponieważ mam trochę wolnego czasu, a życie moje
już ma się ku końcowi, chciałbym choć częściowo opisać życie i ważniejsze
wydarzenia naszej wioski, by – jeśli my-starsze pokolenie przeminie, młodzi wiedzieli
jak żyli ich pradziadowie czy ojcowie, jakie były czasy, stosunki międzyludzkie, jak
dawali sobie radę, by przeżyć i nieraz bardzo trudne chwile swego życia. Bo czasy
dawniejsze w stosunku do obecnych były nieporównywalnie cięższe. Co mogłem sam
zauważyć i przeżywszy ponad kopę lat. Kronikę, albo też jak by można nazwać
historię naszej wioski mam zamiar opisać od ostatniej wojny etapami, to jest od
wojny 1914 do wojny 1939 i nadal dokąd będę mógł władać piórem.
Dużo
różnych wiadomości zaczerpnąłem od starszych mieszkańców wsi, którzy
już obecnie nie żyją i teraz już nie powiedzą. Kronikę wsi zaczął też pisać
ś.p. Walenty Mrugacz, ale on zmarł i dużo nie napisał mimo. Że dość dużo
wiedział. Wiele spraw zostało pominiętych. I tak nie wspomniał o czasach okupacji i
dużych przemianach po okupacji hitlerowskiej ze względu może na obawę, ale po okupacji
już nic nie groziło. Podjął się też po śmierci Mrugacza pisać kronikę sołtys
Gomułka Andrzej, ale nie wiem dlaczego nie ruszył on piórem i również zmarł nie
spisując nic w kronice. Jedyną ciekawostką była książka protokołów, na podstawie
której można było cokolwiek z życia i działalności wsi odzwierciedlić. A
zatem to by takie było usprawiedliwienie, bo te sprawy można by ruszyć z miejsca.
Ogólne wiadomości co do powstania naszej wioski wyciągnąłem ze zbiorów historycznych
czy zapisków kronikalnych datujących od roku (....) jak realność Ks. Kanoników
Regularnych mających siedzibę za Trzcianą, w Libichowej i nosiła nazwę Bytomsk,
później Bytomska, a obecnie od roku 1925 Bytomsko. Wioska niebogata, jak zwykle w
górskich okolicach z niebogatą ziemią w klasach III-VI, położona w kotlinie od
wschodu u wzniesień wsi Rajbrot, częściowo zalesiona. Lasy mieszane, sosna, brzoza,
częściowo jodła, a od południa większe wzniesienia, tak zwana Szklarka i Opuszcza 816
m, również lasy: jodła, po większej części sosna i brzoza; graniczy tam z
Rozdzielem. Zachodnia strona ma lukę, Nieckę Żegocką; od północnego zachodu zastawia
ją wzniesienie pod nazwą Żarnówka – też pokryta lasem sosnowym. Od strony
północnej to wzniesienie odgraniczone potokiem od wsi Łąkta Górna tam graniczy
również z lasem państwowym, obecnie to las sosnowy, a po części tylko brzoza i
jodła. Wioska jest typowo rolnicza, liczy ... ha ziem oraz .... ha lasów chłopskich
graniczących z lasem państwowym obecnie, dawniej lasy te były własnością dworską,
tak od Rozdziela, jak Łąkty.
We wsi był dwór niejakiego Arłamowicza. W
latach 1816-1890 dwór znajdował się w środku wsi, nazywało się w Sadzie, obecnie
pozostało tylko trochę gruzów, kamieni i cegły. Jak każda wioska, tak i Bytomsko ma
swoje nazwy osiedli i tak od Żegociny: Wronówka, Miasto, Sadek (ogólnie Nagórze), po
tym Podgórze, Podlesie, Nadole, Węgrzynówka, Koło Młyna, Koniówka, Dzioł. Jest to
jak dzielnice w mieście i szybko się można było dowiedzieć gdzie kto mieszka. Od
czego powstały te nazwy? Otóż Wronówka od Wronów. Liczono się z nimi, bo było duże
gospodarstwo, byli bogaci, mieli księdza w rodzinie. Miasto to kilka postawionych domów
w rzędzie jak w mie-ście, Sadek od sadów. Razem te osiedla nosiły nazwę Nagórza, bo
rzeczywiście jest to wyżej położona część wsi. Podgórze, bo pod górką i
Podlesie, bo pod samym lasem. Węgry – bo tam było ciepło w górze jak na
Węgrach. Młyno, bo dawniej był tam młyn wodny i są jeszcze ślady ze stawu, Koniówka
od koni, które się tam pasły za dworskich czasów, a Dzioł, bo rzeczywiście jest to
wzniesienie nazywane tutaj powszechnie Aniołami i poza tą częścią reszta to jest
Podgórze, Podlesie, Węgry i Młyno nazy-wa się Nadolem. Wioskę przecina
droga gminna od Żegociny do Rajbrotu dł. 3 km, drogi wiejskie tzw. Publiczne to droga od
lasów państwowych do Sadku i do Młyna, a trzecia do pól i lasów przez debrze pod las
i w Fąfarowską Górę, też do pól i lasów. Wioska jest też zaopatrzona dobrze w
wodę, są trzy strumyki – dopływy Stradomki; od Rajbrotu i częściowo
rozgranicza wioski od Rajbrotu wypływa pod Szklarką, druga spod Opuszczy a trzecia też
z drugiej strony Opuszczy w Tyndelowskich lasach, no i jeszcze czwarta poza wsią graniczy
z Łąktą Górną tzw. Potoki. We wsi osobliwemi zabudowaniami do roku 1939 są: szkoła
podstawowa postawiona przed światową wojną za Austrji z cegły ręcznej roboty na
miejscu wypalanej oraz dwu figur przydroż-nych jedna w Nadolu koło Fąfarów, a druga w
Nagórzu pod dębem stuletnim koło Waligórów. Oprócz tego jest jeszcze kapliczka
drewniana na słupku na Borkówce to jest żydowskim gruncie. Nawet żyd dbał o to, by
kapliczka stała na jego polu. W Nadolu u Mroza na budynku. Gospodarstw względnie
numerów we wsi do 1939 r. było prawie 90. Budynki były
budowane z drewna, kryte strzechą, tak samo i stodoły kryto strzechą. Klepiska
pomiędzy stodołami, bo zwykle były dwa sąsieki, w środku boisko do wjazdu i na
młockę. Boisko było ubite z glin, gdzie była urobiona z paździerzami ze lnu albo
plewami jęczmiennemi, by się dobrze trzymała i nie pękała pod cepami. Stodoły
były budowane z płazów, to jest klocki były przecinane wzdłuż ręcznie traczną
piłą. A kiedy już jesteśmy przy tym zajęciu to opiszę pokrótce jak wyglądała ta
praca, bo wówczas nie było maszyn ani motorów spalinowych czy elektrycznych. Był jeden
tartak wodny w Żegocinie, ale to kosztowało drożej niż praca ręczna, a do tego
jeszcze przewóz drzewa. Dlatego też robili to ręcznie. Do tego celu służyły dwie
kobylice (drągi pochyłe na dwóch nogach z jednej strony, wysokie na 180 cm tak aby
człowiek stawał swobodnie pod klockiem, który wyłożony był na te kobylice, jeśli
był to klocek gruby to kładziono tylko jeden, natomiast cieninę kładziono dwa, bo na
górze stał człowiek „tracznik”, który prowadził piłę oprawioną na końcach w
uchwyty rączki, za które pociągali, bo na dole pod klockiem pracowało dwóch ludzi no
i tak pociągali z góry w dół, a ten co na górze wyciągał w górę. Praca ta
była ciężka i żmudna, ale wówczas niczem nie zastąpiona. Na takie stodoły trzeba
było kilka dni na to poświęcić, nawet na deski też w ten sposób przecierali. Na
dachy pod słomę trzeba było łat więc i te tak przecinali z żerdzi. Pokrycie dachowe
to jest słoma była specjalnie wyrabiana z czystej słomy. Byli i do tego fachowcy, tak
samo i krycie wymagało umiejętności. Pokrycie takie wytrzymywało kilka lat, o ile
wiatr nie zniszczył takiej strzechy. Tam gdzie był wierzch obu stron dachu tzw. Kalenica
trzeba było zabezpieczyć pężem, albo słomą maczaną w glinie, nieraz na takiej już
zbutwiałej kalenicy rosły różne ziela. Domy były budowane również z drzewa
ciosanego przy pomocy topora, coś w rodzaju siekiery o długim ostrzu (35-40 cm).
Budowano ze świeżego drzewa, bo obróbka była lżejsza. Zwykle zaczynano na wiosnę, w
maju choćby przyciesi, to jest pierwsze kije położyć (to był taki przesąd), na
pokrycie zwykle była słoma. Ale już po 1930 roku zaczęto kryć dachówką paloną, ale
ta była bardzo droga i nie każdy mógł sobie pozwolić na ten luksus. Po wybudowaniu i
pokryciu szpary powstałe między belkami zatykano (mszono) słomą lub mchem. Ta praca
też wymagała wprawy. Co najważniejsze to zapomniałem o fundamentach. Otóż
najważniejsze były kamienie pod węgłami to jest narożnikami domu, jak kogo było
stać to robił albo kamień ciosowy, albo zwykły, aby równy. Toteż nieraz pierwsze
belki (przyciesi) właziły w ziemię. Nie stawiano wysoko od ziemi, dopiero później
zaczęto podnosić wyżej od ziemi. Kiedy już mszono pokładziono powały (sufity). To po
tych umszonych szparach lepiono gliną, ale też dobrze wyrobioną, stawiano piec w
kącie, komin, a do 1920 r. w ogóle kominów nie robiono na dachu, ale dym był puszczony
na strych. Toteż na strychach było czarno jak w suszarni. Zresztą komin był kosztowny,
a cegły też było brak. Bogatsi stawiali kominy z ciosowych kamieni z różnymi ozdobami
na koronie komina, zwykle okrągłe kule. Kondygnacje domu były prawie wszędzie
jednakowe. Izba, sień i izdebka. Izba służyła na wszystko. Tam się mieszkało,
jadło, spało. Sień była niejako korytarzem a izdebka to już miało być coś
lepszego. Tam się przechowywało ubrania, pierzyny, skrzynie na bieliznę no i było też
łóżko, zależnie kto był w rodzinie. Zwykle dziewuchy, bo to służyło na spotkania i
zabawy czy wesela i momenty miłosne, ale było i tak, że izdebki pomimo wszystko
nie doczekały się wykończenia i ... się celami. Czasem też po wydaniu się córki czy
też syna wykańczano ją, aby tam założyć rodzinę. Murowanych domów nie stawiano.
Jedynie były wybudowane dwa domy we wsi w Nagórzu jeden u Piecha Sebastiana w 1912
r., a drugi u Kowalskich. W tym samym czasie te domy były też pokryte u Piecha
dachówką, u Kowalskiego eternitem. Jeśli chodzi o domy dymne, to już po wojnie w
1918 r. takich domów było mało. Bo tu trzeba rozróżnić dymne od takich bez kominów,
bo w prawdziwej dymnej chałupie nie było pieca. Paliło się na takiej nalepie, na
podwyższeniu, pod tzw. dynarkiem trójnego podstawa żelazna, na której stał garnek ze
strawą, a po nim paliło się drzewem, dym zaś uchodził przez otwór w suficie, tam
też na paleni trzymano drzewo na palenie, gdzie się dosuszało. To były dwa kije
położone pod sufitem. Taki oryginał znajdował się pod lasem. Jeszcze będąc młodym
chłopcem oglądałem tę niezwykłość. Dom był zbudowany z okrąglaków, miał jedno
wyjście pod ścianą, palenisko. Osmolone wszystko, że aż błyszczało jak heban. W
kącie stało łóżko i ława koło paleniska konwie drzewne z wodą, kilka
garnków, miska do jedzenia, drewniane łyżki, u góry nad paleniskiem wisiały
kawałki wieprzowiny, sadło, boczek i kiełbasa wysuszona jak powrózek. Po izbie
krzątał się stary dziadek i jego syn średniego wzrostu, bardzo uprzejmi i zadowoleni.
Chowali sobie krówkę. Jej miejsce było w kącie. Należała jakby do rodziny. Wszystko
było przesycone dymem. Nawet i ten staruszek z synem był jakby uwędzony. Oczywiście
wszedłszy tam pochwaliłem Boga. Stary mi odpowiedział. Był trochę zaskoczony, a że
byłem jeszcze dzieckiem, więc nie sprawiałem podejrzanego. Coś tam pomruczał pod
nosem, natomiast jego syn kaleki, pokuliwał na nogę, pomruczał i pytał po co
przyszedłem. Mówił wyraźnie, trochę przez nos, ale bał się obcych ludzi. Chłopaki
straszyli go miśkowaniem, a on bardzo się tego bał, choć na pewno nie zdawał sobie
sprawy, co to ma znaczyć. Toteż zawsze zwracał się do chłopaków z prośbą, żeby mu
dali spokój, to im za to zrobi skrzypce. Chodził po lesie i wypatrywał drzewo,
które rzekomo miało być odpowiednie na ten instrument. Lubił słuchać jak podcinali
drzewo, a kiedy z trzaskiem spadało na ziemię mówił: ale gruchło ! ojciec
jego trudnił się wyrobem grabi (narzędzie do grabienia siana) no i na
wiosnę z tymi grabiami jechali małym wózkiem na targ do Brzeska (28 km) „sobą” –
ten młody ciągnął, a stary pchał, a do tego bez butów za bok. Był bardzo
zadowolony, że ojciec kupił mu na jarmarku kukiełkę. Czasem udało mu się zaczepić
wózek za jakąś furmanką, ale nie zawsze. Stary umiał liczyć i chodził coś do
szkoły, ale młody nie umiał. Do kościoła nie chodził, jedynie na Wielkanoc
oprowadził go do spowiedzi. Stary dożył 80 lat a młody 60. Według opowiadań ludzi
Stary prawdopodobnie miał przed ślubem dziecko ze swoją narzeczoną, a że to było
bardzo wielkim występkiem, poniżeniem dla rodziny tak też za karę ojciec dał mu w
posag kawałek pola pod lasem gdzie wykarczował część lasu i zamienił na pole uprawne
miał dwu synów - jeden ten ułomny a drugi przejął gospodarstwo i nadal tam potomkowie
pracują na tym gospodarstwie. Jeżeli chodzi o ludzi ubogich we wsi czy też
upośledzonych to było ich kilka, mieszkali i żyli w skrajnej nędzy pomimo że ludzie
jednak pamiętali o nich i tak w Nagórzu żył brat Jędrzejka, niemowa, był bardzo
silny i zdolny, pomagał w pracy a zwłaszcza w stolarni; jeśli był zły wydawał
dźwięki kwiczące i nazwali go Kuźkiem; u Kmieciów była też niemowa, dziewczyna
pasała krowy. Po domach chodziła Załupska, prawdopodobnie nie widziała na oczy,
chowali ją z numera dokąd nie zmarła. Żył też niejaki Ignac Jamróz - ten tez
chodził po służbie, był nieduży i mówił niewyraźnie, zmarł w 1942 r., mieszkał u
Józefa Wrony na "Węgrach". Wrona był wydziedziczony z rodziny Wronów z
Łąkty, zrobili go głupim, ale on był mądrzejszym od innych, był cieślą, murarzem i
stolarzem a nawet kowalem. Narzędzia stolarskie sam sobie porobił, mieszkał u Jana
Juszczyka na "Węgrach", wybudował mu dom, otworzył kamieniec na miejscu a za
to Juszczyk dał mu kawałek ziemi pod dom, gdzie z darowanych od ludzi kijów postawił
sobie dom - izbę i sień, gdzie wykonywał różne prace stolarskie, chodził też do
ludzi stawiać piece, ale bardzo powoli. Jednak jakoś żył, za to czytał bardzo dużo
książek, a zwłaszcza przepowiedni jak kr. Saby. Chodził po domach, opowiadał dzieciom
o strachach, w które sam nie wierzył, u niego to właśnie mieszkał ten Ignac. Pod
koniec życia cierpiał na żołądek jak również na czyraki, był przeziębiony. Zmarł
w 1943 r. w skrajnej nędzy, już nie był przydatny dla ludzi. Żyła też kobieta,
niejaka Jadwiga Jamróz, zwali ją "Jagodzią" - ta szła do ludzi i pomagała w
polu, chodziła na grzyby, mieszkała u Kowalskiego aż do śmierci w 1936 r. Trzeba
przyznać że wioska utrzymywała biednych we własnym zakresie, natomiast do wsi
przychodzili po prośbie żebraki z różnych stron. Ciekawym "dziadem" był
niejaki "Wicek Burnas". Pochodził z Żegociny chodząc po wsi bawił ludzi
różnymi pokazami. Nie mówił wyraźnie , ale nie było trudności rozpoznać co
pokazuje. Tak pokazywał jak bodzie baran, jak zabija kreta w polu, burzę z błyskawicą
i piorunami a nawet i orkiestrę na weselu. Chodził zawsze wesoły , z bukietem na
kapeluszu i brał co mu kto dał: zboże, ziemniaki czy też chleb. Nie miał z czego się
śmiać, kto był ofiarą barana. Miał twardą głowę i palnął gdzie się dało.
Każdy żebrak po otrzymaniu wsparcia modlił się za dusze zmarłe. Był jeden tak,
co bardzo się zamawiał, co wyglądało bardzo śmiesz-nie i jako dzieci zatykaliśmy
usta, by nie oberwać od rodziców. Po prośbie chodzili też pogorzelcy, zbierali zboże,
pieniądze czy tez słomę. Do tej kategorii zaliczali się też cyganie. Często
przejeżdżali przez wieś. Trzeba się było wystrzegać, bo kury były niepewne,
najchętniej brali pieniądze i jajka. Oferowali wróżenie z kart czy też ręki. W 1936
r. stali w "Młynie" dłuższy czas. Dwóch cyganów pobiło się o cygankę. Do
bitki użyli prostych narzędzi "siekier", porozwalali sobie głowy i szybko
wynieśli się ze wsi.
Z poważniejszych wydarzeń
jeszcze z 1932 - 36 r.
Pomimo że wioska była biedna, ludzie
niezamożni, to jednak często urządzano potańcówki, oczywiście w niedzielę po
południu. Tam też schodziły się dziewczęta i chłopaki, by chociaż tyle mieć
rozrywki i urozmaicenia po całotygodniowej pracy. Była to też okazja do zapoznania
się. We wsi nie było radia ani elektryczności, świecona lampami naftowymi i
karbidówkami przywiezionymi z Francji, gdzie chłopy były na robocie. Częstym miejscem
potańcówek i zabaw było u Dziedzica Franciszka, u Kępy Jana w Nadolu, u Rozuma
Michała w Nagórzu a także u obecnego w tym czasie wójta Pawła Cempury. Pozwalano
sobie też na pijatykę, ale to było rzadko. Wódka była droga a pieniędzy nie było
skąd wziąć. Można było szybko gospodarstwo przepić bo żydki dawali wódkę na
kredyt i /.../ się na hipotekę. Doszło do tego, że trzech gospodarzy stanęło w
stanie bankructwa. Trzeba było gospodarstwa sprzedać i ze wsi wyjechać. Byli to: Paweł
Cempura, sprzedał gospodarkę niejakiemu Cempurze ze Trzciany, po czym wyjechał
z rodzina do poznańskiego; Szymon Fąfara również sprzedał
gospodarkę i tak samo wyjechał w poznańskie, natomiast Dziedzic Franciszek też
sprzeda, ale wnet zmarł i jedynie dzieci wyjechały w świat. Od Szymona Fąfary kupił
pole Chronowski Jan z Bełdna, uciułał trochę grosza , bo był na robotach we
Francji. Dziedzicówkę kupił i na miejscu. W tym też czasie żył we wsi niejaki
Wróbel Franciszek, on też powrócił z Czech gdzie pracował w kopalni, powrócił
do żony. Mieszkali koło rzeki, pod Mrozem, tam też zbudował młyn, młyn na wodę,
koło wodne było podsiębierne, bo był mały spad a koło było duże - 5 metrów
średnicy no i powoli meła że woda była nieduża, to i siły nie było. Trafiało się
że w tym roku bywały jednak ulewy z burzami i woda przybywała niesamowicie a że to
górskie potoki są bardzo rwące, nic też dziwnego że zaczęło podmywać młyn a nawet
i dom. Zagrożenie było duże . zatykał czym mógł, nawet drzewa owocowe ucinał by
odbić wodę i dom ratować. Ten cały dramat wydarzył się akurat w nocy, no bo w dzień
to by sąsiedzi coś pomogli a byli i tacy co by się i śmiali. Powoli woda
opadała, młyn był bardzo poturbowany, jazy woda pozabierała i o młynie nie było już
mowy. Niedługo po tym na weselu śpiewał sobie "Mamele, mamele zabrała mi woda
młyn" a że nie lubił się niczem zbytnio przejmować postanowił przenieść się
w pole i przy rzece nie mieszkać. Wybudował piętrowy, drewniany dom w tak zwanych
"dołkach za Węgrami". Pieniądze miał bo plac przy rzece sprzedał Jackowi
Mrozowi co wrócił z Ameryki. Wróbel i tam długo nie zamieszkał, żona z
dziećmi buntowała się że tak w polu mieszkają, więc i ten dom sprzedał. Kupiło go
wraz z polem małżeństwo bezdzietne z Rajbrotu. Jego nazywali Turkiem, bo mało do ludzi
mówił a ona tez była trochę nie tak, w dom ten uderzył piorun i to dość późno, bo
na różańcową niedzielę 1936 r. ale całkiem się nie spalił i tak do
dosiedzieli do śmierci, sprzedając gospodarstwo sąsiadom. Głód ziemi był bardzo
wielki, każdy wykorzystywał ziemię gdzie tylko się dało. Rozkopywali miedze z
cierniami i zamieniali na orne pole, powstawały przy tym spory sąsiedzkie oparte nawet
na komisjach sądowych. Pod koniec lat 39, to jest od roku 1932 coraz więcej domów
zaczęto kryć dachówką paloną i cementową; budowano też sporo domów, zwykle były
to młode małżeństwa, z ponieważ czasy były ciężkie, o grosz było trudno, dużo
emigrowało za granicę, by po powrocie zbudować sobie dom. Osiedlano się
również na ziemiach wschodnich zwanych Kresami, ale tam niewiele wyjechało - byli to:
Kowalski Adam i Fąfara W. Ten tylko dostał pracę na kolei. Kowalski zajął
gospodarstwo. Nasi ludzie nie byli tam mile widziani ale z czasem zadomowili się i
czuli się dobrze, zwłaszcza jak mówili ziemie tam były bardzo dobre - czarnoziem,
rodziło się bez nawożenia. Jeśli chodzi o miejscowe rolnictwo to już po 1932 r.
zaczęli stosować nawozy sztuczne. Sprowadzali przez Kółko Rolnicze, bo takie
istniało, albo też w zaopatrzeniu się w Bochni pod nazwą "Jutrzenka",
rzeczywiście to ta zwiastunka dla rolników, bo po tych nawozach lepiej się
rodziło. I tak stosowali Supertomasynę, po chłopsku nazywaną żużlami, były pakowane
w worki jutowe po 100 kg, były bardzo ciężkie, nadawały się pod koniczynę (niczem
wapno). Superfofat (kości) pod żyto i pszenicę, albo pod owies; /.../ i azotniak w
beczkach blaszanych pod pszenicę na gleby ciężkie. 100 kg takiego nawozu kosztowało
100 zboża. Pomimo takiej ceny kupowano i plony były lepsze. Głównymi jednak
dostawcami, pośrednikami byli żydzi, mieli swoje "kartele" i na wszystkim
musieli zarobić. Głównym nawożeniem był obornik, tak pod ziemniaki jak i zboża. Lata
były mokre i nieraz więcej chwastów niż zboża; tak samo było z ziemniakami, jeśli
ktoś zagapił ziemniaczysko zamieniało się w łąkę. Do tego okopywano ręcznie
motykami, mechanizacji nie było żadnej.
1939 Lata okupacji 1945
Był rok 1938. Wioska żyła pomimo wysiłków w
biedzie. Większa część gospodarstw ledwo się trzymała, dochodów nie było a podatki
i towar, którego każdy potrzebował był drogi i oszczędnie świecono naftą, palili po
pół papierosa w lufkach, a nawet sadzili tytoń. Było tak, że sąsiad do sąsiada
szedł, by zapalić papierosa. Nieraz cały dom się naszło i
kocili jak w suszarni, nie było względu na małe dzieci czy też dorosłych. Mówiło
się o kryzysie no i w końcu wojna. Nikt jednak nie przypuszczał, że po Austrii i
Czechach będziemy następnym kęsem Hitlera. We wsi zrodził się popłoch i lament, bo
przyszło wezwanie.
Dostali
chłopy karty mobilizacyjne, niezbity dowód wojny. Nie zdawano sobie jednak sprawy
jaki to będzie miało epilog. Nie było czasu na lamenty matek czy tez młodych żon.
Wezwano do wojska koło 15 mężczyzn przydzielając ich do różnych formacji i różnych
miejscowości. Opornych czy też dezerterów nie było. To było jak w pacierzu - ojczyzny
trzeba bronić pomimo, że chłop tak po macoszemu był traktowany. We wsi był
wtenczas nauczycielem Jan Pasek i jego żona. Wójtem bo tak się nazwał był Gomółka
Andrzej, radnymi byli Fąfara Jacenty, Jakubczyk A. Grabiasz Władysław i Tyndel Andrzej.
Z dniem
1.09.1939 Niemcy wkroczyli do Polski, ale do Bytomska zaglądnęli dopiero z początkiem
listopada. Przelatywały tylko samoloty ale przez wieś nikt nie jechał, bo w 1938 w
zielone świątki woda zabrała most i tym samym trakt ten był nieprzejezdny. Ludzie
szeptali między sobą trochę wystraszeni, inni obojętni, ale całej grozy wojny jeszcze
nie widziano, a nawet wydawało się, że nic wielkiego się nie stało.
Po dwóch czy też trzech tygodniach zaczęli
powracać zdemobilizowani żołnierze. I tak powrócił Walenty Dziedzic, Jakubczyk Jan,
nauczyciel Pasek Jan, Tyndel Franciszek. Ja też wróciłem z tułaczki aż z Częstochowy
na bliższe przez Tarnów, chyba 12 września. Teraz dopiero od tych b. żołnierzy można
się było dowiedzieć prawdy o wojnie, o bohaterstwie naszych żołnierzy i
bezwzględności Niemców, o masakrach ludności cywilnej, która uciekała wraz z
wojskiem. Pomimo, że przez wioskę uciekało trochę ludzi od zachodu, zwłaszcza
górali, to jednak ze wsi nikt nie pokusił się uciekać, każdy na wolę boską został
w domu, a chłopów do noszenia broni było po wsiach dużo, tak samo i u nas.
Niektórzy byli żołnierze wracali aż od wschodniej granicy, gdzie już tereny zostały
zajęte przez Zw. Radziecki. Żołnierze nie wiedzieli co się dzieje, odnosili wrażenie,
że do spółki z Hitlerem napadli na Polskę, rozbrajali naszych i kazali im wracać do
domu. /.../ był niesamowity, mówiono, że Zw. R. jedynie starszych stopniem zabierano do
niewoli i tak rzeczywiście było. Uciekano też do Rumunii ale i takich ze wsi nie było,
jedynie jeden mieszkaniec pozostał na wschodzie, młody jeszcze mąż Michał Dziedzic.
Koło Dębicy do niewoli dostał się Matras Wojciech. Był w czynnej służbie. Tak samo
z zawodowej służby uciekł za granicę Jakubczyk Franciszek. Do końca roku
1939 wszyscy rezerwiści byli już w swoich domach, oczywiście z przygodami i dzięki
swojemu sprytowi uniknęli niewoli. Niemcy może nie zdawali sobie sprawy, że im się
wymykają z rąk. Również pod koniec roku powrócił raniony Kępa Stanisław - kapral.
Niemcy z początku zbytnio się tym nie interesowali, że tak im jeńcy uciekają, ale
potem dopilnowywali. We wsi pod tym względem nie było incydentów.
Niedługo
po przejściu frontu a ten przesuwał się szybko, odtworzyli na swój wzór wójtowi
gminy i wydawali zarządzenia przez podwładnych ale najczęściej były to afisze pisane
w dwu językach, po niemiecku i po polsku. "Bekantmachnung" obwieszczało
godzinę policyjną (9 - 6 rano). Rygor jaki stosowali wobec podbitej ludności pierwszymi
odezwami to były, żeby ludność podporządkowała się, aby oddawać broń, radia i
inne wojskowe przedmioty. Równocześnie podane były kary za uchylanie się czy
niewywiązywanie się, zwykle za te rzeczy kara śmierci. W naszej wiosce dzięki Bogu nie
dotyczyło to prawie nikogo. Broń miał jedynie gajowy no i myśliwi, ale oficjalnie nie,
więc nie oddali, radio to miał nauczyciel, ale i ten dał na przechowanie Gomółce i
też nie oddał. Był to dedektor na słuchawki i tak niewiele dało się słyszeć. Mieli
też niektórzy broń porzuconą przez żołnierzy polskich, ale z tym było cicho. Ludzie
żyli strachem i nikt o nikim nic nie pisnął. Następnym zarządzeniem to było o
obowiązkowej dostawie żywca, drzewa, zboża a i wywózce drzewa z lasu od obecnego
dziedzica Rutowskiego na terenie wsi - za wszystkie dane był odpowiedzialny Wójt i
radni. Niemcy prowadzili gospodarkę rabunkową, niszczyli lasy, zabierali bydło,
świnie, mleko. I tak we wsi pojawiła się grupa Sonerdienstu dla postrachu, umieli po
polsku, pamiętam jak strzelali do wron i luzem chodzących psów, co sprawiało niemiłe
wrażenie. To było w zimie 1940 r. Z początku ludzie lekceważyli sobie te zarządzenia,
ale w miarę nacisku musiało się coś robić. Do lasów była specjalna służba
(Feldgrau) - służba leśna. Nie wolno było bez zezwolenia ucinać nic w lesie. Węgla
nie było w sprzedaży, jedynie na specjalne zezwolenie dostawali kowale koks, ten
był na składzie w Bochni ale i tam drugi tzw. "Bezugdheim" trzeba było dla
magazyniera. We wsi były czynne dwie kuźnie, w sadku - u Krawczyka Andrzeja
- robił z synem, kuł konie z wojska austriackiego był dokładny, mało mówił, ale
był pracowity. Druga kuźnia powstała w Nadolu, u Mroza Michała - to jest ja sam
tu pracowałem. Ludzie z Nadola mieli daleko do tamtej kuźni, więc kiedy powziąłem
decyzję, że będę chciał postawić kuźnię, darowali na ten cel drewno i w 1940 r.
kuźnia stanęła, gdzie wykonywałem swój naprędce wyuczony zawód. Co prawda majątku
nie zbiłem na tym, ale ta uciecha że mogłem się komuś przydać , już dla mnie dużo
wartała. Robiło się motyki, pługi, kuło wozy a nawet i reperowało maszyny do młocki
bo te jedynie były we wsi. Pomagał mi w tym młodszy brat i ojciec. Kuźnia była zawsze
pełna chłopów a wieczorem przy karbidówce młodzi chłopaki i dziewczyny pomimo
strachu jaki siał okupant, było wesoło. Niemcy nie zadowolili się tylko drzewem i
żywcem, potrzebowali żywy towar na roboty do Niemiec. Tu już sprawa była
poważniejsza. Żadna matka czy też ojciec nie chcieli wydać na pastwę losu swego
dziecka i tu tez dało się odczuć pewną segregację i na pierwszy rzut pojechali z
rodzin biednych, między innymi Fafara Michalina, Matras Jan i Władysław, Stefan
Mrugacz, Piech Franciszek.
Byłem
i ja na indeksie, ale żem był kowal potrzebny we wsi, upiekło się. I chociaż kolega
Piech był na urlopie, tak mnie ugadał, że miałem ochotę jechać. Nie brali tylko do
Niemiec ułomnych i chorych, zwłaszcza na gruźlicę. Pomimo częstych kontroli
niemieckich we wsi połączonych z pobiciami w Nagórzu, pobili o drzewo, wyszło
zarządzenie o żarnach, nie wolno było mleć w żarnach zboża i tak zaczęli plombować
żarna, a te były w każdym domu, ale że ludzie byli sprytni to i plomby otwierali. Za
złapanie na gorącym uczynku groziła kara, mandat też wysoki do 500 zł, tak samo nie
wolno było robić masła w domu. Robiły kobiety po nocach, okna musiały być
zaciemnione - to było bardzo karane. Następnym etapem było kolczykowanie bydła. Nie
wolno było bokiem, lecz ewidencji podlegały też świnie a tu handlarze chcieli kupić
więc było tak, że ryzykowano i nie wszystkie sztuki kolczykowano, a kiedy trafił się
kupiec sprzedawano i kolczyk przekładano. Miałem taki przyrząd i pomagałem chętnym.
Nad kolczykowaniem czuwał tzw. targownik przy gminie w Trzcianie. Ten był bezwzględny
dla ludności okolicznej, był "folksdeutschem" i bez sumienia. Pomimo
wysokich represji i zarządzeń okupanta ludność zachowywała spokój, szanowała się,
byli usłużni, życzliwi i donosów żadnych nie było. Posterunek był w Żegocinie, ale
policjanci byli Polakami, oczywiście nie zawsze/.../ ale z nimi dało się żyć.
Chodzili po wsi, pilnowali zaciemnień, żarn czy nie rozplombowane albo czy nie ma kto
zacieru na bimber. Plaga to była - jak można nazwać pędzenia bimbru, tak wielka, że
po prostu co drugi dom tym się trudnił. Nie pomogły kazania w kościele, kary
niemieckie chociaż i oni woleli wypić dobrze wyprodukowany bimber niż /.../. a tej nie
można było kupić i tak sobie dawano na wódkę talony jak się oddawało zboże czy
też żywiec zwłaszcza krowę. Tak samo były talony na żelazo czy też rzemień.
Żelazo przyznawano chłopom wozakom co wywiązali się z obowiązku, zwykle to były rafy
do wozu czy tez żelazo na podkowy. Butów trudno było kupić, jedynie gumiaki dawano na
przydział, toteż robiono tzw. drewniaki - drewniane spody i ze starych butów
skórzane wierzchy - były niewygodne ale ciepłe i zdrowe. Tak więc okupant zabierał
wszystko ludności, coraz ubożej żyła, marnie się odżywiała a w związku z tym
zaczęła się szerzyć gruźlica i tak w 1942 r. zmarło na te chorobę 3 młode
dziewczyny i dwóch młodych chłopaków, a w 1943 4 kobiety, 2 mężczyzn. Lekarz był
aż w Bochni, a leczenie nie było bezpłatne, jedynie posługiwano się znachorami.
Nauka w szkole była przerwana, księża w kościele jakby oniemieli, każdy bał się o
swoje życie. Wydawano gazetę, w której też były poruszane sukcesy niemieckie na
frontach i różne ogłoszenia. Ludność żyła nadzieją na jakiś koniec, a nienawiść
opanowywała każdego. W tym to krytycznym czasie zaczęło tworzyć się podziemie -
organizacja mająca na celu podnieść ducha i zacząć zbrojne działanie przeciw
okupantom, stosować różne formy działania na szkodę wroga jak również i działania
wśród ludności, którzy by współdziałali z Niemcami, tępić bimbrowanie, bo byli i
tacy co tym się trudnili, uprawiali handel i pijatyki. W 1943 wpadli Niemcy na trop i
zabrali ze wsi komplet do bimbru, oświadczając przy tym, że jak to się powtórzy, to
będzie kara śmierci. Jednak to nie powstrzymało amatorów i dalej zaopatrywali
restaurację w Trzcianie, Wiśniczu i Bochni. W zamian za bimber kupowali w Bochni tytoń,
bo o papierosy to było trudno.
W
1941 do wsi przysłano kilkanaście rodzin z Poznańskiego, mieszkali po domach
gdzie rodziny były mniejsze. Byli to wysiedleni z tamtych terenów, gdzie Niemcy uważali
je za swoje. Ludzie ci byli wysiedleni jedynie z 5 kg walizkami, trochę bielizny
zabierano zostawiając tam swój majątek. Żyli spokojnie, pomagali w pracy i czekali
kiedy wrócą na swoje. W 1942 r. Niemcy przejeżdżali przez wieś na wschód.
Było to w maju. Stali we wsi i podkuwali konia u nas w kuźni. Zapytałem ich gdzie
jadą. Nie wiedzieli. A kiedy im mówiłem że na Rusa, przeczyli, że to jest
"Kamerad". Niedługo czekaliśmy na odgłos artylerii i wiadomość że szli na
Rosję. Dużo było w tej grupie Czechów, byli przeważnie starsi wiekiem,
zachowywali się uprzejmie, jak nie wróg. W tym też czasie zaczęto brać się do
żydów. W naszej wsi było ich dwie rodziny Rosenblum i Heiner. Rosenblum prowadził
sklep spożywczy i miał też materiały ubraniowe, a Heiner trochę handlował. Miał
kilka dzieci i uprawiał ziemię. Posiadali gospodarstwo rolne o pow. 10 ha ziemi. Kiedy
tu do wsi przyjechali nie wiem, ale żaden z getta nie wrócił. Dom został pusty.
Pod koniec roku (...) wykryto żydów w lesie dworskim pod Opuszczą, gdzie mieszkali w
bunkrze wykopanym w ziemi. A było to tak. Leśniczemu Kaczmarczykowi zginęła pewnej
nocy krowa, po prostu skradziona. Zgłosił to na policję i zaczęli szukać po domach i
wnet znaleźli na tak zw. Budzisku, ale krowa już była zabita. Na miejscu spotkali
żyda, nie zdążył uciec, a ponieważ już było po zarządzeniu o getcie Żyda
zatrzymali i wzięli go na policję do Bochni. Tam podpuszczono żyda aby się przyznał i
powiedział z kim i gdzie mieszka. Żyd się wygadał i obiecał pokazać gdzie jego
rówieśnicy mieszkają. Rankiem, w grudniu czterech z polskiej policji z psem i dwóch
Niemców niejaki Bogusz i (...) podeszli pod bunkier i zastali tam 7 żydów z okolicy. 2
było poza bunkrem, prawdopodobnie na jodłach, bo taki las tam był, kiedy zobaczyli
obławę zdążyli uciec, byli dalej od bunkra, zaś tych wszystkich siedmiu rozstrzelali.
Słychać było strzały we wsi. Byliśmy na miejscu po całym zajściu, bo Niemcy kazali
ich pochować. Widok był okropny. Zmieszani z ziemią i gałęziami, byli niesamowicie
zmasakrowani. Całe serie szwaby utopili w ich ciałach. Do tego byli rozebrani do
bielizny osobistej. Uporządkowali ich chłopy, by rozpoznać ich, ale niestety wydawało
się że dwóch było z Rajbrotu. Tak więc tajemniczy dym jaki unosił się w lesie od
tego dnia nie pokazał się. Zaś tych dwóch co zdążyli uciec przelecieli koło naszych
domów w lasy Rajbrockie i przeżyli wojnę. Po zakończonej akcji granatowi wraz z
Niemcami zgłosili się u Wójta wraz ze zrabowanym dobytkiem, który mieli żydzi w
bunkrze i okazało się, że Niemcy nie gardzili niczem, bo rzeczywiście stare pierzyny i
pościel nie przedstawiała większej wartości. O bunkrze tym na pewno wiedział gajowy
do tych lasów Fąfara Kacper, jednak nigdy o tym nie wygadał i tak zeszło, że
tajemnicę ową wziął do grobu. Cała ta tragedia wywarła duże wrażenie na okolicznej
ludności i świadczyła o barbarzyństwie wroga, jednak wnet zapomniano o wszystkim.
Wioska żyła własnymi kłopotami i strachem przed najeźdźcą, ale koniec zbliżał
się szybko i nadzieja wolności nie słabła. I tak aby jeszcze ciemiężyć naród
zaczęli zabierać ludzi do okopów, które kopano w okolicach Uszwi, Gnojnika,
Gosprzydowej i dalej ku Brzesku. Do okopów brano kogo napotkano, młodych, starych,
dziewuchy i mężatki, tak że w ten sposób nagromadzono masę ludzi, których
noclegowano i żywiono na miejscu. Były też próby ucieczki tak że Niemcy nie
zauważyli to i ostrzeżono ludzi, aby nie uciekali bo będą karani śmiercią i tak
zrobili. Za ucieczkę rozstrzelali 2 chłopów i jedną dziewczynę, która ukryła
się w stodole. Tak więc Niemcy nie byli gołosłowni w stosunku do swych rozkazów i
zarządzeń. Całe szczęście że wszystko odbywało się latem i częściowo pod
jesień. Ze wsi na szczęście nikt nie zginął chociaż pracowało tam około 50 ludzi.
We wsi w tym czasie dość nic nadzwyczajnego się nie działo. Wojna z Rosją wymagała
też żywności toteż Niemcy zaczęli konfiskować bydło i tak zrobili nalot na
wieś. Było to jesienią 1944 r. i tak pozbierali kilkanaście sztuk, tu jednak zaczęła
interweniować partyzantka i odebrali część bydła, które Niemcy pędzili do Bochni.
Zbliżała się zima a wraz z nią wojska radzieckie wraz z pierwszą armią Wojska
Polskiego. W Warszawie wybuchło powstanie, zanosiło się też na powstanie w
Krakowie. W szeregach podziemia przygotowano ludzi na wypadek powstania, ale że w
Warszawie powstanie upadło, więc zaniechano tej akcji. Natomiast nękano Niemców w
terenie. Nadszedł grudzień 1944 r. Święta były nadzieją rychłego wyzwolenia, aż
nareszcie nadszedł styczeń 1945 r. wieczorem panika we wsi, bo jacyś żołnierze
zbliżają się do wsi nie rozpoznani i tak w niepewność rozwiała się dopiero
wieczorem, kiedy czołgi radzieckie wjechały do wsi. |