To coś, długie, chude, czarniawe, o ogromnych
oczach, które zajmowały prawie całą twarz wyszło z lasu i siadło sobie za stołem w
pierwszej lepszej chacie. Podsunęli chleba - nie wzięło. Dali jajko - też nie.
Pokazują, żeby sobie poszło. A ono nic, tylko skuczy. Gipcuś poderwał stołek, na którym
trzymało łokcie. A ono dalej nic. Dopiero jak przyszedł pies. Złe przestraszyło się
szczekania i poszło w las. Dziś Gipcuś mówi, że to ani chybi, tylko musiał być
Marsjanin.
Wiele ma takich opowieści. Czasem zwierza je myśliwym. Mieszka w
lesie, z lasem i zwierzyną za pan brat. A o ptakach jak umie mówić! Gdzie się jakie
stworzenie gnieździ, to on wie. Dawniej był wesoły, ale teraz żona mu zmarła, to i
życie zmarkotniało. I nawet sam pan wojewoda sądecki niewiele może na smutek Gipcusia.
To było o nim.
A może chcecie posłuchać o dezerterze z niemieckiej armii? Też
ciekawe. Dawny sąsiad Gipcusiowy. Jakiś Czech czy Austriak, Franciszek Wiepogan -
tak się pisał. Przyczaił się w górnej wsi, bić się nie chciał. Trzy dni frontu
przesiedział na drzewie. Potem wszystko ucichło, Niemcy poszli dalej i do wsi prawie nie
zaglądali. Wiepogan rąbał babom drewna. I bał się, kiedy kto nowy przychodził.
Pytał: A dobry to jest pan? Nie wyda mnie? Ale raz trafił się taki co wydał. Wiepogan
kupił sobie cukru, żeby z niego zrobić wódki i buty kupić za wódkę. Ale już mu butów
nie było trzeba, bo przyszli Niemcy i zabrali dezertera. Co po nim zostało? Karta z
adresem, wetknięta za futrynę okna. Ale i ta zginała, widać myszy ją zeżarły. A
szkoda - mówią ludzie - bo by my napisali do tej jego baby, czy ona wie co o swoim... To
by było o nim.
A o bracie Jasiny, dziwaku, filozofie, płanetniku? Nie darmo tacy się
tu rodzą, przecież na szczycie góry w Rozdzielu zostało jeszcze parę kamieni po
uroczysku płanetników, co to zaklinali sromy, aby nie spadły na wioskę. Brat Jasiny
(ale już nie żyje) też lgnąl do tajemnic, ciągle chciał poprawić, Pismo Święte
zgłębić - chodził do księży na rozmowy i
doświadczał tego i owego: Jak był na Zachodzie, to go interesowały zioła i choroby.
Nosił czworo portek, upał nie upał. bo wszystkie choroby - twierdził - są z
przeziębienia. No i umarł. Zostawił brata, Jana Parucha zwanego Jasiną. To było o
nim.
A o samym Jasinie cóż
powiedzieć? O, siedzi sobie na zwalonym drzewie przed własną stodołą i ćmi
papierosa. Papieros w szklanej cygarniczce, zadarty do góry z fantazją, mina pogodna,
żeby nie powiedzieć dziarska. No bo jakże dziarskość przypasać do widoku stodoły i chałupy, prawie dwóchsetletnich? Będzie jak szabla
do siermięgi. Ale nie, nie każmy Jasinie mieć miny ponurej, bo swoje przeżył i byłby
już czas na pogodę. Pamięta jeszcze trochę austriackie czasy i to, że ziandarm miał
copkę jak dzisiaj fajermany. I to, jak na niemiecką wojnę uciekał z chałupy. A potem
pracował w Bytomiu w kopalni, i w wapienniku w Krakowie u Libana, w Hucie na trzy raty,
ale zawsze tak jakoś - jako sezonowy. I przez wszystkie te lata taka się w nim
utrwaliła mądrość, żeby o nic się nie martwić, wszystko odkładać na potem i
obracać się za drewnem na podpałkę dopiero wtedy jak już ostatnie polano idzie do
pieca. Mały, chudy, niepozorny, ma w swojej naturze taki spóźniony zapłon, od którego
nigdy nie zajęły się na dobre ani pracowitość, ani poczucie odpowiedzialności za
dzieci, ani gospodarska zaradność. Te cechy, rzecz jasna, musiały stać się
wyłącznym obowiązkiem jego żony, żony dojutrka Jasiny. To przeważnie zresztą ponoć
najlepiej go charakteryzuje.
Siedzi więc sobie Jasina przed chatą, brwi podniesione wysoko, nogi w
zabłoconych buciskach wyrzucone daleko przed siebie gestem pełnego relaksu, a tymczasem
jego ślubna dźwiga z pola ziemniaki ukopane na jutro bo święto. Tłumaczy męża: on
jest taki staroświecki, a już ma sześćdziesiąt siedem lat...
Kobiety idą od potoka z pękami ziół. Niosą miętę, kwitnącą
liliowo, drobną jak macierzanka i lebiodę, aż lepką od zieloności. Będzie na Zielną
bukiet mokry po deszczu i zawiesisty od gęstej woni. Kobiety przystają na małą
pogwarkę i patrząc w stronę wzgórza, którego ostatkiem sił uczepiła się chata
Jasinów, biadolą, że toto wiosny nie doczeka. Jest południe. Dzwonią w kapliczce
Matki Boskiej, tej samej, co uratowała życie dziedzicowi w czasie rzezi galicyjskiej.
Matka Boska ma twarz hożej, wiejskiej dziewuchy. Z wysokości pagórka patronuje
wszystkim wiejskim sprawom. Spogląda na bukiety z lebiody, pilnuje ptaków podpierających
chatę Jaciny i słucha krzyków gaździny
zwanej Pyskulą. Nie jest jej miłe to słuchanie. Czasami, przy dodatnim wietrze
słychać Pyskulę aż pod szkołą. Gaździna od lat utrudnia przepływ wodzie biegnącej
rowem obok drogi. Gaździna widzi w drodze własną krzywdę. Ludzie protestują, bo ani
droga. ani sprawa nie są prywatne. Były już i kolegia i gesty gorszo od pyskówek. -
Pódź Kuba - mówi Pyskula, zabierając męża z pola walki, jak się uzbiera za wielu
przeciwników. I wycofują się do swej twierdzy, i popadają w coraz większe
odosobnienie. Przykre to? Ojej, jakie to przykre - mówią kobiety i rozchodzą się ze
swymi bukietami.
Tymczasem Jasinowa doszła już do swej chaty. Patrzę jak wchodzi do
wsi, pochylając głowę w progu. Stępa pewnie, jej nogi znają na pamięć nierówności
klepiska. Za ścianą, po prawej mija zawaloną izbę. Ktoś się tu kiedyś urodził,
ktoś tu oddychał, ale teraz mieszka tylko mech na resztkach przegniłych belek, które
runęły na klepisko. Jasinowa przestępuje próg kuchni. Sprawdza powalę: No, dobrze
jest mokry zaciek po świeżej ulewie przestał rosnąć. Teraz zalega jak liszaj nad
kominem, obok otworu, którym wytykało się dym z izby na strych. Następnie kobieta
wchodzi do stajni. Sprawdza: krowy, prosiaki żyją. O, jak to matkę ciągną - cieszy
się - tylko ta najmłodsza niezguła - taka słaba i zgłodowana, bo starsze ją biorą za ryj i podrzucają do góry, żeby oderwać od maciory.
A tutaj, 16 lipca, prawie na Maliniski odpust spadły na świnię belki
ze stropu. Charknęła przeraźliwie, ale wyżyła. A tutaj znów, starodawny piec z kapą
bieloną. Matka sama piecze w nim chleb, taniej to wychodzi, bo cóż znaczy bochenek
kupnego na jedenaścioro? W słojach z ogórkami, które właśnie zrobiła na zimę.
przeglądają się zacieki. Wstyd, że w izbie nie bielone, ale to dlatego, źe sprawa z
tym dymem już, już miała ruszyć. Gdyby nie to, przecież by matka wybieliła ściany
jak zawsze, bo jak tu mieszkać w takim skopcieluchu. Tyle by było o Jasinowej.
Ale to jeszcze nie wszystko. Resztę opowie nam Karolina Orzeł gminna radna.
- Wchodzi do izby - rozkłada ręce gestem usprawiedliwienia: Jestem radna, a
bezradna - mówi od progu. Biała chusteczka zawiązana pod brodę zdaje się potwierdzać
tę jej kapitulację. Gdzie już ona nie była z tą sprawą! Stajnia wali się na bydło.
Zimą dzieci codziennie zrzucały śnieg z dachu.
Karolina Orzeł bardzo jest sprawą przejęta. Opowiada, że ta Maryna,
Jasiny ta jego żona jak tylko odetchnęła od rodzenia dzieci, skarała się o pożyczkę
w banku. Ale nie miał kto żyrować. Kto zaryzykuje? „Jeśli znajdzie się dwudziestu.
to będziemy żyrowac." Dobrzy sąsiedzi, ale brak im prowodyra. A Jasina nie jest w
stanie zarządzać budowa, zresztą chłop dość wiekowy. Była pani w banku. Są tacy,
co mówią, że płakała. Niejeden by tu zapłakał, ale na płaczu się kończy. Wszyscy
wiedzą, wszyscy boleją. Ale dopiero jak zabije jedno czy drugie... Więc wymyślili:
zabrać dzieci do domu dziecka i po krzyku!
W tym miejscu rozmowy Jasinowa gwałtownie przygarnia swoje
najmłodsze. O, tego to już ja nie pozwolę - mówi głucho. - Tylem ich dochowała i
sietniakam nie urodziła - płacze - I nie minęłam żadnej kąpieli od pół roku, choc ciągle jednom w sobie nosiła, a drugie na rękach
i jeszcze wodę...
Jasinowa włosy ma czarne, ale już siwieją, twarz ogorzałą i
niewielkie, zielone oczy. Teraz wyciera je rąbkiem chustki. Pocieszam ja pytaniem o
największą macierzyńską radość. Mówi, że przeżyła ją kilka dni temu przy
żniwach. Maniek z Antkiem koszą, młodsze wiążą, podają, żadnego kłosa nie
ominą. Serce rośnie, patrząc! Dobre to, i udane, i uczciwe. I zdrowe wszystkie. Marynia
tylko chorowała na żółtaczkę, bardzo sobie mile wspomina pielęgniarki od doktora
Kownackiego w szpitalu w Nowej Hucie, ale dla matki ta choroba to było wielkie
zmartwienie. Maryni nie zastałam bo w pracy. Antek uczy się dobrze, jest w hufcu, a
Tereska poleciała do Laskowej po tenisówki do szkoły. Stasia i Tadek, bliźniaki,
kręcą się, o tutaj, jest i Józek. A Genia, najmłodsza pójdzie do zerówki. Powiedz
Genia jaką lubisz piosenkę?
Mała chowa się pod łokieć matki. Nie wie, czy gość godny
zwierzenia, że najlepiej śpiewa się Geni własną piosenkę o treści
nieskomplikowanej: Mama Genina, Genia mamina. Jasieniowa promienieje. Tworzą czuły duet
pod walącym się dachem bo cóż, mówi kobieta, jeśli nic się nie da zrobić, to tu
się deski położy, tam podeprze. Warkocz ze żytniej słomy się uplecie i dziury zatka.
Trociak mocno nogami ubije. Jakoś przemieszkarny zimę z pomocą boską.
Doprawdy - myślę - można się zawstydzić własnych miejskich
nerwic. Jeszcze Urząd Gminny w Żegocinie. Schody ozdobione gazetką ścienną ze
zdjęciami różnych akcji OC. Podczas powodzi - napisano w gazetce - siły Obrony
Cywilnej niosą ofiarną pomoc społeczeństwu, wykonały wiele prac zabezpieczających i
ratunkowych. Na zdjęciu nie ma chałupy Jasinów.
Naczelnik ślęczy nad jakimiś planami. Zna sprawę, zna. Już proponował
Paruchom przeniesienie się do innego budynki. Opuszczony, ale jeszcze do użytku. A oni
się uparli, że muszą mieszkać na swoim. Chcieliby nowy dom na tym samym. miejscu. Miejsca im żal.
Sekretarz partii: Sprawą Jasiny jest wyraźnie strapiony. Taki pech!
Projekt domu kultury gotowy - za nagrodę zdobytą w konkursie. I pomnik ku czci
mieszkańcó pomordowanych w czasie okupacji się buduje, i zbiera dane do kroniki
gminnej. I w gazecie nawet napisano na chwalę: Żegocina wojewódzkim wiceliderem
gospodarności. A tu taka sprawa, naturalnie, podejmujemy ją natychmiast... ... |