ARCHIWUM PRASOWE - ARTYKUŁY Z ROKU 1934 |
|
Sprawozdanie z wycieczki V - tego kursu do Żegociny Dnia 26 września ruszyliśmy trzema furami na wycieczkę naukową do Żegociny. Od kilku dni wrzało w klasie jak w ulu. Gorączkowym przygotowaniom nie było końca. Nareszcie nadszedł oczekiwany dzień odjazdu. Na podwórze szkolne zajechały trzy karety, a każda zaprzężona w dwa siwe, wspaniałe rumaki. W szyku bojowym, z krzykiem i wrzaskiem rzuciłyśmy się ku powozom, by zająć jak najlepsze miejsca. |
|
Patrzący na nas mieli wrażenie, iż piąty dywizjon taborów wyrusza na
manewry. Rozmarzone i rozgorączkowane zajęłyśmy miejsca w przekonaniu, że zasiadamy
na atłasach i adamaszkach, ale o rozpaczy! Zamiast atłasowych poduszek, wyszczerzyła do
nas swe żółte zęby ostra, niegościnna słoma. Teraz już całkiem zstąpiłyśmy z
obłoków na ziemię. Kareta zamieniła się w zwykłą chłopską furmankę, a pięknie
białe rumaki w najzwyklejsze szkapy. Wreszcie ruszyłyśmy. Zapatrzona w przecudne
widoki, jakie się dokoła roztaczały, nie zauważyłam nawet, jakim sposobem z jednego
końca furmanki przerzuciły mnie losy na drugi. Ale to nic jeszcze. Cała jazda
urozmaicona była nadzwyczaj. Turkot kół u wozu mieszał się z głuchym, często
przeraźliwym jękiem pasażerów. Widocznie niezbyt dobrze funkcjonowały resory, gdyż
jednej z koleżanek, jak twierdziła, serce znalazło się na miejscu żołądka, a u
innych można było skonstatować podobne niewłaściwości. Projektowana na następny
dzień zupa pomidorowa została przedwcześnie, bo już na wozie sporządzona, a to w ten
sposób, że z braku miejsca jedna z koleżanek, nader obfitej tuszy, usiadła na plecaku
z pomidorami, skutkiem czego ułatwiła pracę naszym gospodyniom. Mijając góry, lasy i
doliny znalazłyśmy się w krainie karpieli. Tu miała miejsce pierwsza potyczka z
nieprzyjacielem. Zaledwie zbliżyłyśmy się do zagonu, aż tu nagle z lasu wyłania się
postać z motyką w ręce i z krzykiem pędzi wprost na nas. Oniemiałe ze strachu
rozpoczęłyśmy odwrót. Pierwsza potyczka zakończyła się straszną klęską. Nie
dość, żeśmy nic nie zdobyły, byłyśmy w strachu o całość naszych członków.
Pokonane, ze spuszczonemi na kwintę nosami powróciłyśmy biegiem na wozy i ruszyłyśmy
w dalszą drogę. Z radosnym śpiewem wjechaliśmy na dziedziniec szkoły w Żegocinie z
myślą, iż zastaniemy tu już wszystko przygotowane. Rozczarowanie nasze było jednak
bardzo wielkie; same musiałyśmy sobie znosić słomę na posłanie i przyrządzać sobie
kolację. Według regulaminu już o 8-mej godzinie musiała zapanować bezwzględna cisza.
Ale gdzież tam! Około północy rozlegały się jeszcze na sali wesołe śmiechy i
okrzyki. Wreszcie grobowa cisza zaległa salę. Nagle gdzieś z góry rozległ się
spazmatyczny płacz. To jedną z koleżanek bolało serce. Pośpieszyłyśmy jej
natychmiast z pomocą, niosąc dzbanki i szklanki pełne wody, ale zanim wyspinałyśmy
się na scenę, na której znajdowało się łoże boleści chorej koleżanki, ból serca
minął bezpowrotnie. Nad ranem zmęczone wrażeniami zasnęłyśmy snem sprawiedliwego. |
|
Tej nocy jeszcze wielki był ruch na scenie.
Nadobne artystki postawiły na swojem, odnosząc zaiste wielki sukces. Cała scena
drżała, grożąc lada chwila zawaleniem. Nic dziwnego, marne deski niezdolne były
udźwignąć takiego nadmiaru talentów, zasilanego |
|
Zdawało mi się, że dzieje się to na Łysej Górze.
Gromada czarownic jakby opętana w podrygach rozrzucała dookoła masę słomy, z której
wydobywały się całe chmury śmiecia i pyłu. W takiej to miłej atmosferze, ukołysał
nas wreszcie do snu, po długich wysiłkach strudzonych, Morfeusz. |
|
Draganówna Krystyna, V kurs Seminar. |
|