POWÓDŹ 1997 ROKU NA TERENIE GMINY ŻEGOCINA

     9 lipca 1997 roku po nagłej burzy i ulewie, jaka nawiedziła Żegocinę i okolice, rozpętał się prawdziwy żywioł. Aby choć w namiastce mieć wyobrażenie o tym, co działo się w Żegocinie i Rozdzielu zamieszczamy wspomnienia dwóch naocznych świadków: Pana Władysława Zatorskiego - Komendanta Gminnego ZOSP w Żegocinie oraz Pana Stanisława Pławeckiego - rolnika z Rozdziela.
   Uzupełniamy je kilkoma archiwalnymi fotografiami wykonanymi tamtego wieczora w centrum Żegociny oraz dnia następnego w Rozdzielu, Łakcie Górnej, Bytomsku i Żegocinie.

     Władysław Zatorski

     Cały ten dramat rozpoczął się dla mnie już 7 lipca 1997 r. Gdzieś tak około godziny 22 zadzwonił telefon. To sołtys Żegociny Bolesław Łękawa prosił o pomoc, bo woda zalewała mu piwnicę. Jeszcze nie zdążyłem wyjść z domu, gdy zadzwonił Władysław Krawczyk z Żegociny informując, że woda zalewa mu dom. Szybko z synem Mirkiem wskoczyliśmy do samochodu, ale zbyt daleko nie zajechaliśmy, bo poniżej "Przybyszówki" była już woda tak duża, że gdy wyszedłem z samochodu od razu wlała mi się do gumiaków. Jakoś piechotą doszliśmy na skróty do Krawczyka. Syn został mu pomagać, a ja poszedłem uruchomić syrenę alarmową. Zatelefonowałem też do Państwowej Straży Pożarnej w Bochni, by przyjechali na pomoc, ale nie z poczty, tylko z Restauracji "Pod Patrią". Woda bowiem była tak wysoka i rwąca, że do poczty nie można było się przedostać. Wkrótce razem z innymi strażakami pojechaliśmy jednym samochodem do sołtysa Łękawy. Tam okazało się, że woda zalewa nie tylko dom sołtysa, ale także położony nieco powyżej szkoły dom pana Krawczyka. Lokator nie wiedział nawet, że jego dom jest zalewany. Poinformował go o tym telefonicznie sołtys, budząc z głębokiego snu. Przystąpiliśmy do wypompowywania wody z garażu i piwnicy domu p. Krawczyka.
       Wtedy nadjechał wóz PSP z Bochni. Ale nie zdołali nam pomóc, bo nie mieli motopompy. Byli gotowi do gaszenia pożaru, a nie wypompowywania wody. W tym samym czasie zalewany też był warsztat stolarski pana Durbasa i sklep "Domwill" w centrum Żegociny. We wsi zrobił się ruch. Przy wypompowywaniu wody pracowaliśmy do 5 rano. Tak samo nieprzespaną noc mieli koledzy - strażacy z Łąkty Górnej, którzy także wypompowywali wodę z różnych pomieszczeń.
      Na drugi dzień nadal lało. O 9.30 ponownie uruchomiłem syrenę, bo wezbrany Potok Sanecki zagrażał domostwu pana Kamionki w Łąkcie Górnej i trzeba było bronić tego domu przed porwaniem go przez wodę. Ponownie zwróciłem się telefonicznie o pomoc do PSP w Bochni, ale oni tym razem odmówili pomocy, bo sami mieli dużo pracy. Zawiadomiliśmy o tym, co się dzieje przebywającego w Warszawie naszego Wójta Jerzego Błoniarza. Tego samego dnia, jeszcze przed południem przyjechał Wicewojewoda Półtorak i Komendant Wojewódzki PSP Krzysztof Janik. Zwołałem gminny komitet przeciwpowodziowy, w którym pełniłem funkcję zastępcy (przewodniczącym jest Wójt, lecz był on wtedy w Warszawie). Po południu przestało jednak padać i sytuacja przestała być groźna.
      Wydawało się, że jest już po wszystkim. Rankiem 9 lipca, Wójt, który pośpiesznie powrócił z Warszawy, zwołał naradę, by wraz z komitetem przeciwpowodziowym zastanowić się nad usuwaniem poczynionych szkód. Wyznaczono także dyżury, które miały być pełnione w Urzędzie Gminy. Tymczasem najgorsze dopiero nadchodziło. Po południu od wschodu nadeszła gwałtowna burza. O 17.30 otrzymałem telefon z PSP w Bochni, by natychmiast udać się do Lipnicy, bo tam dzieje się coś niedobrego. Nie pojechaliśmy jednak nigdzie, bo i u nas zaczęły się dziać straszne rzeczy. Usłyszeliśmy syrenę. Wraz z synem piechotą ruszyliśmy szybko drogą w dół, koło "Przybyszówki". Droga miejscami zamieniła się w koryto rzeki. Po drodze widzieliśmy jak kilku mężczyzn broniło przed zalaniem drewniany dom, w którym mieszka pani Janiczek. Kiedy dotarłem na parking woda była już tak duża, że musiałem się chwycić telefonicznego słupa i mocno trzymać, by rwący nurt nie porwał mnie z sobą. Gdy woda nieco opadła przebiłem się do domu pana Krawczyka, poniżej kościoła. Dalej nie można było iść, bo z centrum Żegociny lała się drogą potężna, rwąca rzeka. Jakoś udało mi się dojść do kościoła. Akurat ludzie wychodzili po wieczornej mszy świętej. Niektórzy, nie bacząc na niebezpieczeństwo, koniecznie chcieli dostać się do domu. Stanowczo im zabroniłem wchodzenia w rwący nurt.
       Dopiero po kilkudziesięciu minutach, gdy nurt wody spływający z Górczyny drogą koło posterunku policji stał się nieco mniejszy, przedostałem się do Urzędu Gminy. Zastałem tam pełniącą dyżur, mocno przestraszoną rozwojem wypadków panią Ewę Szewczyk. Telefony dosłownie się urywały. Jeszcze wówczas, jakimś cudem funkcjonowała łączność z Bochnią. Dzwoniła m.in. Komenda Wojewódzka Policji z Tarnowa, która zorganizowała dla dzieci pracowników kolonię w Szkole w Żegocinie. Chcieli wiedzieć, czy dzieciom nic nie zagraża. Ale ze szkołą nie mieliśmy łączności. Zerwała się wkrótce także łączność z Bochnią. Jedynie drogą radiową poinformowałem PSP w Bochni o tym, że zostały zerwane linie gazowe i istnieje niebezpieczeństwo wybuchu gazu i prosząc, by zawiadomili o tym pogotowie gazowe. Wkrótce do budynku UG dotarł Wójt Błoniarz i Komendant Posterunku Policji Hanarz. Patrzyliśmy, nie mogąc nic zrobić, jak żywioł niszczył pięknie urządzone centrum wsi. Nie mogliśmy zrozumieć jak potężny żywioł niszczył dorobek kilkudziesięciu lat pracy mieszkańców naszej gminy. Centrum wsi wyglądało jak po potężnym trzęsieniu ziemi. Niepokojące wieści nadchodziły także z innych wiosek gminy. Nie mogliśmy jednak nic dokładnie się dowiedzieć, bo nie funkcjonowały telefony, a zerwane drogi i mosty uniemożliwiały wyjazd z Żegociny. Zbliżała się także szybko noc. Tej nocy sami dyżurowaliśmy w Urzędzie Gminy do 2 po północy, a potem zostawiliśmy na dyżurze strażaków. Sami udaliśmy się jeszcze do szkoły, by sprawdzić, co dzieje się na kolonii. Na szczęście kolonistom nic złego się nie stało.
      Rankiem dnia następnego udałem się do centrum Żegociny. Zaskoczyła mnie bardzo postawa mieszkańców wsi, którzy sami, nie czekając na niczyje wezwania, zorganizowali się do pracy nad przywróceniem przejezdności przez centrum wsi. Z utworzonego na drodze prowadzącej do Rozdziela kamiennego zatoru przywożono do centrum wsi traktorami z przyczepkami tony kamieni i zasypywano nimi potężne dziury. Ściągano na bok kawałki pozrywanego asfaltu. Dopiero teraz my, strażacy mogliśmy cokolwiek zrobić. Zgłaszało się do mnie wielu ludzi z pytaniem, co mogą zrobić, jak mogą pomóc. Roboty nie brakowało. Strażacy wypompowywali wodę. Cywile usuwali zawalidrogi, oczyszczali barierki mostków z wbitych w nie drzew. Pracowali niby mrówki. Aż miło było patrzeć, jak robota paliła im się w rękach.
      W następnych dniach pomoc nadeszła także z innych wsi i miast. Pracowały u nas, głównie nad oczyszczaniem studni i usuwaniem drzew z koryta rzeki, jednostki PSP z Bochni i Tarnowa. Dużo pomagali także policjanci i strażacy ochotnicy z Kobyla i Starego Wiśnicza. Ogromne zniszczenia czynione przez żywioł nasuwały mi tego tragicznego wieczoru skojarzenia, że to już pewnie koniec świata. Kiedy tak stałem po pas w wodzie i trzymałem się kurczowo słupa telefonicznego, byłem tak bezradny jak małe dziecko. Zawsze powódź kojarzyła mi się z zalaniem. Tymczasem u nas to nie było zalanie, lecz zabranie. Woda zabierała wszystko, co napotkała na swej drodze. Zabrała samochody, domy, sklepy. Tylko jakimś cudem ocalał pomnik Świętego Floriana stojący przy Gminnej Bibliotece, mimo że woda sięgała mu po konewkę i mimo, że nie był zabezpieczony przed zerwaniem. My, jako strażacy, nie mogliśmy tego wieczoru nic zrobić. Nie mogliśmy nawet dotrzeć do remizy, nie mówiąc już o wyjechaniu do akcji. Byliśmy przygotowani do gaszenia pożaru, a nie do walki z wodnym żywiołem. Samymi chęciami nic nie można było zrobić. Nie mieliśmy ani sprzętu, ani możliwości walki z żywiołem. Do akcji mogliśmy wejść dopiero po odpłynięciu fali powodziowej. Pracowaliśmy w wielu miejscach i przez wiele dni. Cieszę się jednak z tego, że dzięki naszej pracy i pomocy z zewnątrz nasza wieś wraca powoli do normalnego życia i dawnego wyglądu. Może nawet będzie ją można odbudować piękniejszą niż była.

Stanisław Pławecki

      Potok Rozdzielski zwany też Sławutką już dzień wcześniej, czyli 8 lipca, dał znać o sobie. Od kilku dni bowiem padał deszcz. Potok wylał i zrobił sporo zniszczeń w Kamionce. Musiałem pojechać do Laskowej, ale przez Kamionkę już nie dałem rady, więc pojechałem przez Widomą. W centrum Laskowej woda już przelewała się przez most. Wróciłem także przez Widomą, bo droga przez Kamionkę została już zniszczona.
     W środę, 9 lipca, gdzieś tak koło 17 nadeszła burza. Mocno grzmiało, a deszcz lał jak z cebra. Poszedłem na balkon mojego domu. Zauważyłem, że już mało kto siedział w domu, tylko wszyscy ratowali domy przed zalaniem. Zastawiali deskami i czym się tylko dało. Zauważyłem, że Sławutka wylewa. Zalewany był tez dom Kołodzieja i Basi Szewczyk. Woda otaczała już jej gospodarstwo. Zadzwoniłem do Żegociny, by zapytać, co się tam dzieje. Pani z poczty powiedziała, że Żegocinę też topi.
     Wyszedłem z domu, bo z lasu nad moim domem zaczęła się mocno lać się woda. Zacząłem się bać o dom. Trzeba było ratować zagrodę przed zalaniem. Zastawiałem deskami, przekopywałem, ale niewiele dało się zrobić, bo woda porywała i deski, i ziemię. Sąsiedzi pomogli mi uratować przed zabraniem wóz i cyrkulatkę. Widzieliśmy jak woda zabrała suszarnię. Płynęła cała, razem z dachówką aż do zakrętu, tak, gdzie idzie się do Odrońca. Ale w końcu gdzieś zniknęła. Widziałem, jak woda wyrywała całe drzewa. Najpierw kołysały się, to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie porywał je nurt. Płynęły tak, aż do mostka, gdzie były blokowane. Niektóre były z olbrzymią siłą przepychane pod mostkiem. Waliły się też słupy elektryczne. Wcześniej z linek sypały się iskry, bo prąd nie został jeszcze wyłączony. Woda przerwała też linię gazową. Takiego kataklizmu najstarsi ludzie w Rozdzielu nie pamiętają. Nie widzieli też nigdy, by woda niczym silne źródło wyrywała ziemię i wyrzucała ją do góry, by następnie ponieść ją ku dolinie. Ten potężny powodziowy potok zaczynał się już pod szkołą. Ciągle dołączały do niego kolejne potoki, gdyż Sławutka ma dużo dopływów. Ponieważ spływ jest bardzo stromy, woda płynęła bardzo szybko.
      Już pół godziny po ustaniu opadów poziom wody mocno się obniżył. Ale godzina wystarczyła, by dokonać potężnych zniszczeń. Woda pozabierała ludziom drewno, pozalewała domy, wzięła różne materiały budowlane i sprzęt gospodarczy, a nawet drobny, żywy inwentarz. Dużo szkód wyrządziła po lasach, gdzie jest bardzo wiele połamanych drzew. Ja będę miał sporo pracy przy sprzątaniu podwórka, na które woda spływająca z lasu naniosła drzew, kamieni i mułu. Także z pola będę musiał, chyba spychaczem usuwać muł.
     Powódź poszerzyła koryto rzeki i to dobrze, bo teraz będzie się miała gdzie pomieścić. Zastanawiałem się, co można by zrobić, by zabezpieczyć się na przyszłość przed powodzią. Myślałem, że można by zrobić na moim polu w dole mały zalew. Ale na taką olbrzymią ilość wody jak była podczas powodzi i to byłoby mało. Trzeba zadbać o koryto rzeki. Trzeba dokonać jego regulacji i poszerzenia. Przede wszystkim wyprostować bieg potoku, bo woda ma swoje prawa.

ZESTAWIENIE STRAT POWODZIOWYCH >>> FOTOREPORTAŻ >>>

[wstecz]