Władysław Zatorski
Cały ten dramat rozpoczął się dla
mnie już 7 lipca 1997 r. Gdzieś tak około godziny 22 zadzwonił telefon. To sołtys
Żegociny Bolesław Łękawa prosił o pomoc, bo woda zalewała mu piwnicę. Jeszcze nie
zdążyłem wyjść z domu, gdy zadzwonił Władysław Krawczyk z Żegociny informując,
że woda zalewa mu dom. Szybko z synem Mirkiem wskoczyliśmy do samochodu, ale zbyt daleko
nie zajechaliśmy, bo poniżej "Przybyszówki" była już woda tak duża, że
gdy wyszedłem z samochodu od razu wlała mi się do gumiaków. Jakoś piechotą
doszliśmy na skróty do Krawczyka. Syn został mu pomagać, a ja poszedłem uruchomić
syrenę alarmową. Zatelefonowałem też do Państwowej Straży Pożarnej w Bochni, by
przyjechali na pomoc, ale nie z poczty, tylko z Restauracji "Pod Patrią". Woda
bowiem była tak wysoka i rwąca, że do poczty nie można było się przedostać.
Wkrótce razem z innymi strażakami pojechaliśmy jednym samochodem do sołtysa Łękawy.
Tam okazało się, że woda zalewa nie tylko dom sołtysa, ale także położony nieco
powyżej szkoły dom pana Krawczyka. Lokator nie wiedział nawet, że jego dom jest
zalewany. Poinformował go o tym telefonicznie sołtys, budząc z głębokiego snu.
Przystąpiliśmy do wypompowywania wody z garażu i piwnicy domu p. Krawczyka.
Wtedy nadjechał wóz PSP
z Bochni. Ale nie zdołali nam pomóc, bo nie mieli motopompy. Byli gotowi do gaszenia
pożaru, a nie wypompowywania wody. W tym samym czasie zalewany też był warsztat
stolarski pana Durbasa i sklep "Domwill" w centrum Żegociny. We wsi zrobił
się ruch. Przy wypompowywaniu wody pracowaliśmy do 5 rano. Tak samo nieprzespaną noc
mieli koledzy - strażacy z Łąkty Górnej, którzy także wypompowywali wodę z
różnych pomieszczeń.
Na drugi dzień nadal lało. O
9.30 ponownie uruchomiłem syrenę, bo wezbrany Potok Sanecki zagrażał domostwu pana
Kamionki w Łąkcie Górnej i trzeba było bronić tego domu przed porwaniem go przez
wodę. Ponownie zwróciłem się telefonicznie o pomoc do PSP w Bochni, ale oni tym razem
odmówili pomocy, bo sami mieli dużo pracy. Zawiadomiliśmy o tym, co się dzieje
przebywającego w Warszawie naszego Wójta Jerzego Błoniarza. Tego samego dnia, jeszcze
przed południem przyjechał Wicewojewoda Półtorak i Komendant Wojewódzki PSP Krzysztof
Janik. Zwołałem gminny komitet przeciwpowodziowy, w którym pełniłem funkcję
zastępcy (przewodniczącym jest Wójt, lecz był on wtedy w Warszawie). Po południu
przestało jednak padać i sytuacja przestała być groźna.
Wydawało się, że jest już
po wszystkim. Rankiem 9 lipca, Wójt, który pośpiesznie powrócił z Warszawy, zwołał
naradę, by wraz z komitetem przeciwpowodziowym zastanowić się nad usuwaniem
poczynionych szkód. Wyznaczono także dyżury, które miały być pełnione w Urzędzie
Gminy. Tymczasem najgorsze dopiero nadchodziło. Po południu od wschodu nadeszła
gwałtowna burza. O 17.30 otrzymałem telefon z PSP w Bochni, by natychmiast udać się do
Lipnicy, bo tam dzieje się coś niedobrego. Nie pojechaliśmy jednak nigdzie, bo i u nas
zaczęły się dziać straszne rzeczy. Usłyszeliśmy syrenę. Wraz z synem piechotą
ruszyliśmy szybko drogą w dół, koło "Przybyszówki". Droga miejscami
zamieniła się w koryto rzeki. Po drodze widzieliśmy jak kilku mężczyzn broniło przed
zalaniem drewniany dom, w którym mieszka pani Janiczek. Kiedy dotarłem na parking woda
była już tak duża, że musiałem się chwycić telefonicznego słupa i mocno trzymać,
by rwący nurt nie porwał mnie z sobą. Gdy woda nieco opadła przebiłem się do domu
pana Krawczyka, poniżej kościoła. Dalej nie można było iść, bo z centrum Żegociny
lała się drogą potężna, rwąca rzeka. Jakoś udało mi się dojść do kościoła.
Akurat ludzie wychodzili po wieczornej mszy świętej. Niektórzy, nie bacząc na
niebezpieczeństwo, koniecznie chcieli dostać się do domu. Stanowczo im zabroniłem
wchodzenia w rwący nurt.
Dopiero po
kilkudziesięciu minutach, gdy nurt wody spływający z Górczyny drogą koło posterunku
policji stał się nieco mniejszy, przedostałem się do Urzędu Gminy. Zastałem tam
pełniącą dyżur, mocno przestraszoną rozwojem wypadków panią Ewę Szewczyk. Telefony
dosłownie się urywały. Jeszcze wówczas, jakimś cudem funkcjonowała łączność z
Bochnią. Dzwoniła m.in. Komenda Wojewódzka Policji z Tarnowa, która zorganizowała dla
dzieci pracowników kolonię w Szkole w Żegocinie. Chcieli wiedzieć, czy dzieciom nic
nie zagraża. Ale ze szkołą nie mieliśmy łączności. Zerwała się wkrótce także
łączność z Bochnią. Jedynie drogą radiową poinformowałem PSP w Bochni o tym, że
zostały zerwane linie gazowe i istnieje niebezpieczeństwo wybuchu gazu i prosząc, by
zawiadomili o tym pogotowie gazowe. Wkrótce do budynku UG dotarł Wójt Błoniarz i
Komendant Posterunku Policji Hanarz. Patrzyliśmy, nie mogąc nic zrobić, jak żywioł
niszczył pięknie urządzone centrum wsi. Nie mogliśmy zrozumieć jak potężny żywioł
niszczył dorobek kilkudziesięciu lat pracy mieszkańców naszej gminy. Centrum wsi
wyglądało jak po potężnym trzęsieniu ziemi. Niepokojące wieści nadchodziły także
z innych wiosek gminy. Nie mogliśmy jednak nic dokładnie się dowiedzieć, bo nie
funkcjonowały telefony, a zerwane drogi i mosty uniemożliwiały wyjazd z Żegociny.
Zbliżała się także szybko noc. Tej nocy sami dyżurowaliśmy w Urzędzie Gminy do 2 po
północy, a potem zostawiliśmy na dyżurze strażaków. Sami udaliśmy się jeszcze do
szkoły, by sprawdzić, co dzieje się na kolonii. Na szczęście kolonistom nic złego
się nie stało.
Rankiem dnia następnego
udałem się do centrum Żegociny. Zaskoczyła mnie bardzo postawa mieszkańców wsi,
którzy sami, nie czekając na niczyje wezwania, zorganizowali się do pracy nad
przywróceniem przejezdności przez centrum wsi. Z utworzonego na drodze prowadzącej do
Rozdziela kamiennego zatoru przywożono do centrum wsi traktorami z przyczepkami tony
kamieni i zasypywano nimi potężne dziury. Ściągano na bok kawałki pozrywanego
asfaltu. Dopiero teraz my, strażacy mogliśmy cokolwiek zrobić. Zgłaszało się do mnie
wielu ludzi z pytaniem, co mogą zrobić, jak mogą pomóc. Roboty nie brakowało.
Strażacy wypompowywali wodę. Cywile usuwali zawalidrogi, oczyszczali barierki mostków z
wbitych w nie drzew. Pracowali niby mrówki. Aż miło było patrzeć, jak robota paliła
im się w rękach.
W następnych dniach pomoc
nadeszła także z innych wsi i miast. Pracowały u nas, głównie nad oczyszczaniem
studni i usuwaniem drzew z koryta rzeki, jednostki PSP z Bochni i Tarnowa. Dużo pomagali
także policjanci i strażacy ochotnicy z Kobyla i Starego Wiśnicza. Ogromne zniszczenia
czynione przez żywioł nasuwały mi tego tragicznego wieczoru skojarzenia, że to już
pewnie koniec świata. Kiedy tak stałem po pas w wodzie i trzymałem się kurczowo słupa
telefonicznego, byłem tak bezradny jak małe dziecko. Zawsze powódź kojarzyła mi się
z zalaniem. Tymczasem u nas to nie było zalanie, lecz zabranie. Woda zabierała wszystko,
co napotkała na swej drodze. Zabrała samochody, domy, sklepy. Tylko jakimś cudem
ocalał pomnik Świętego Floriana stojący przy Gminnej Bibliotece, mimo że woda
sięgała mu po konewkę i mimo, że nie był zabezpieczony przed zerwaniem. My, jako
strażacy, nie mogliśmy tego wieczoru nic zrobić. Nie mogliśmy nawet dotrzeć do
remizy, nie mówiąc już o wyjechaniu do akcji. Byliśmy przygotowani do gaszenia
pożaru, a nie do walki z wodnym żywiołem. Samymi chęciami nic nie można było
zrobić. Nie mieliśmy ani sprzętu, ani możliwości walki z żywiołem. Do akcji
mogliśmy wejść dopiero po odpłynięciu fali powodziowej. Pracowaliśmy w wielu
miejscach i przez wiele dni. Cieszę się jednak z tego, że dzięki naszej pracy i pomocy
z zewnątrz nasza wieś wraca powoli do normalnego życia i dawnego wyglądu. Może nawet
będzie ją można odbudować piękniejszą niż była.
Stanisław Pławecki
Potok
Rozdzielski zwany też Sławutką już dzień wcześniej, czyli 8 lipca, dał znać o
sobie. Od kilku dni bowiem padał deszcz. Potok wylał i zrobił sporo zniszczeń w
Kamionce. Musiałem pojechać do Laskowej, ale przez Kamionkę już nie dałem rady, więc
pojechałem przez Widomą. W centrum Laskowej woda już przelewała się przez most.
Wróciłem także przez Widomą, bo droga przez Kamionkę została już zniszczona.
W środę, 9 lipca, gdzieś tak koło
17 nadeszła burza. Mocno grzmiało, a deszcz lał jak z cebra. Poszedłem na balkon
mojego domu. Zauważyłem, że już mało kto siedział w domu, tylko wszyscy ratowali
domy przed zalaniem. Zastawiali deskami i czym się tylko dało. Zauważyłem, że
Sławutka wylewa. Zalewany był tez dom Kołodzieja i Basi Szewczyk. Woda otaczała już
jej gospodarstwo. Zadzwoniłem do Żegociny, by zapytać, co się tam dzieje. Pani z
poczty powiedziała, że Żegocinę też topi.
Wyszedłem z domu, bo z lasu nad moim
domem zaczęła się mocno lać się woda. Zacząłem się bać o dom. Trzeba było
ratować zagrodę przed zalaniem. Zastawiałem deskami, przekopywałem, ale niewiele dało
się zrobić, bo woda porywała i deski, i ziemię. Sąsiedzi pomogli mi uratować przed
zabraniem wóz i cyrkulatkę. Widzieliśmy jak woda zabrała suszarnię. Płynęła cała,
razem z dachówką aż do zakrętu, tak, gdzie idzie się do Odrońca. Ale w końcu
gdzieś zniknęła. Widziałem, jak woda wyrywała całe drzewa. Najpierw kołysały się,
to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie porywał je nurt. Płynęły tak, aż do
mostka, gdzie były blokowane. Niektóre były z olbrzymią siłą przepychane pod
mostkiem. Waliły się też słupy elektryczne. Wcześniej z linek sypały się iskry, bo
prąd nie został jeszcze wyłączony. Woda przerwała też linię gazową. Takiego
kataklizmu najstarsi ludzie w Rozdzielu nie pamiętają. Nie widzieli też nigdy, by woda
niczym silne źródło wyrywała ziemię i wyrzucała ją do góry, by następnie
ponieść ją ku dolinie. Ten potężny powodziowy potok zaczynał się już pod szkołą.
Ciągle dołączały do niego kolejne potoki, gdyż Sławutka ma dużo dopływów.
Ponieważ spływ jest bardzo stromy, woda płynęła bardzo szybko.
Już pół godziny po ustaniu
opadów poziom wody mocno się obniżył. Ale godzina wystarczyła, by dokonać
potężnych zniszczeń. Woda pozabierała ludziom drewno, pozalewała domy, wzięła
różne materiały budowlane i sprzęt gospodarczy, a nawet drobny, żywy inwentarz. Dużo
szkód wyrządziła po lasach, gdzie jest bardzo wiele połamanych drzew. Ja będę miał
sporo pracy przy sprzątaniu podwórka, na które woda spływająca z lasu naniosła
drzew, kamieni i mułu. Także z pola będę musiał, chyba spychaczem usuwać muł.
Powódź poszerzyła koryto rzeki i
to dobrze, bo teraz będzie się miała gdzie pomieścić. Zastanawiałem się, co można
by zrobić, by zabezpieczyć się na przyszłość przed powodzią. Myślałem, że można
by zrobić na moim polu w dole mały zalew. Ale na taką olbrzymią ilość wody jak była
podczas powodzi i to byłoby mało. Trzeba zadbać o koryto rzeki. Trzeba dokonać jego
regulacji i poszerzenia. Przede wszystkim wyprostować bieg potoku, bo woda ma swoje
prawa. |