Tyle w tej sprawie pisze ksiądz Wciślak. Drugie ze źródeł to
"Dziennik z lat 1856 - 1860" Heleny Klementyny Katarzyny Kadłubowskiej.
Cytowany poniżej fragment pochodzi z książki "Kapitan i dwie panny", wydanej
w 1980 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego-Kraków.
"W Łąkcie Górnej pod Wiśniczem mieszkaliśmy ciągle aż do okropnego 1846 roku.
Kiedy na początku lutego 1846 r. słychać było o jakichś rozruchach w Galicji,
wierzyć my temu nie chcieli, wkrótce jednak coraz pewniejsze dochodziły nas
wiadomości, że chłopi zabijają panów, że urzędnicy austriaccy przebierają się za
chłopów i dodają ducha chłopom, ażeby mordowali swych panów, że w cyrkułach
starostowie za żywego szlachcica, którego chłopi przywieźli, płacili po 5 złr., a za
zabitego po 10, jako nagroda posłuszeństwa. Niepodobieństwem było wierzyć w podobną
gadaninę, bo czyż podobne, ażeby w wieku tak oświeconym jak 19, wieku, w którym
religia chrześcijańska ułagodziła dzikość obyczajów, wskazała drogę, jaką ludzie
postępować mają, znalazł się naród tak nikczemny, podły, zdradziecki, że ażby
kazał mordować obywateli, bojąc się, ażeby ci nie podnieśli kiedy przeciw nim broni,
dopominając się orężem o swą własność gwałtem im wydartą, o swą ukochaną
Ojczyznę. Ale najlepiej się to pokaże w późniejszych wiekach, trudno to teraz
sądzić, kiedy wypadki tak jeszcze są świeże, kiedy nam nawet mówić o tym nie wolno.
Zostaną jednak zapewne rękopisy żyjących wówczas ludzi będących świadkami tych
strasznych zbrodni. Te więc rękopisy najlepiej dowiodą prawdę; historia
najsprawiedliwiej osądzi, kto i dlaczego był główną przyczyną tych okropności, nasi
prawnukowie ze zgrozą i przekleństwem wspominać będą imiona tych, co byli przyczyną
rozlewu niewinnej krwi naszych rodaków, a obce narody z pogardą spoglądać będą na
niecne postępowanie oświeconego już narodu, a z współczuciem litością na biedne
bezbronne ofiary.
Kiedy więc tak już głośne dochodziły
nas wieści, kiedy o milę tylko chłopi zabili p. Łopackiego, trudno było dłużej nie
wierzyć; zakopała więc matka srebra i wszystkie kosztowne rzeczy i trochę bielizny
dała do przechowania jednemu chłopu, który był polowym w wielkich łaskach u ojca i
zdawał się dla nas bardzo przychylny. Dnia 23 lutego doszła nas wieść, że chłopi
zbierają się jeszcze tej nocy zrabować dwór w Łąkcie, a ojca zabić; nie było co
czekać. Rodzice, leśniczy, kucharz, służące i ja na ręku rządcy schroniliśmy się
do chałupy niby poczciwego chłopa, zostawiwszy otworem cały dom zamożny we wszystko,
stajnie, spichlerz, browar, gorzelnię, słowem, całe swoje mienie na pastwę chłopów,
którzy nie kontentując się zrabowanymi rzeczami, zabijali jeszcze, panów, mając to
zapewnienie, że kiedy wybiją wszystkich ciarachów, jak ich nazywali, nie tylko pańskie
będą mieli darowane, ale gruntami dworskimi będą się dzielić, przy tym, jak mówią,
upojeni byli wódką z opium. Ta jednak noc przeszła spokojnie, rano powróciliśmy do
domu cokolwiek uspokojeni, gdy wtem przychodzi kucharz z ostrzeżeniem, że właśni
chłopi, chcąc uprzedzić z innej wsi, zbierają się dzisiaj zrabować dwór, a że ich
najbardziej namawia do tego ów poczciwy chłop, u któregośmy nocowali, i że bardzo
wiele stoi powozów przed naszą karczmą, którą chłopi ż Łąkty rabują, i tych
państwa, co widać, uciekają do miasta, puścić nie chcą. Ojciec, nie widząc innej
rady, posłał do tych chłopów, ażeby tych państwa przepuścili, a sami przyszli do
gorzelni, gdzie wszystkie piwnice dla nich otwarte. Jakoś to trafiło im do przekonania,
przepuścili więc powozy, a sami udali się do gorzelni, gdzie do ostatniego pili.
Korzystając z tego, że chłopi pijani nie tak prędko będą rabować, kazał ojciec w
ten moment zaprzęgać, ażeby przynajmniej z życiem uciec do bliskiego miasteczka
Wiśnicza. Ale na próżno wydaje rozkazy, nikt ich słuchać nie chce; zbuntowana
czeladź wszystka się porozchodziła, a kiedy prosi, zaklina furmana, żeby czym prędzej
zaprzęgał, obiecując mu za to 20 florenów, on odpowiedział: - Stul pysk, ciarachu,
niedługo będziemy mieli nie 20 fl., ale wszystko, co masz, a w dodatku będziesz dędał
na tej jabłoni. Ten sam furman, co to powiedział, służył u rodziców lat pięć, był
wierny i bardzo posłuszny. Nie było innej rady, trzeba było się gotować na śmierć;
klękli rodzice przed obrazem Matki Boskiej, wzywając Jej świętej opieki, gdy wtem
przychodzi dwóch strażników mówiąc, że chłopi z Żegociny* za godzinę już tutaj
przyjdą, ażeby zrabować i zabijać każdego, co w surducie. Na tę straszną
wiadomość tyle tylko odpowiedział ojciec: - Uciekać niepodobieństwo, niech się więc
dzieje wola nieba, poszlijcie tylko po księdza, niech się wyspowiadam.
Strażnicy podjęli się przewieźć nas do Wiśnicza za bardzo
znaczną sumę, a będąc w służbie austriackiej, mając orzełki na czapkach, byli
zupełnie bezpieczni, bo chłopi pod karą śmierci zabronione mieli, ażeby żadnego
cesarskiego urzędnika nie zabili. Na rozkaz strażnika ten sam furman, co tak grubiańsko
odpowiedział ojcu, natychmiast zaprzągł do powozu; chcieliśmy choć trochę wziąć
rzeczy, ale już chłopi z Żegociny byli niedaleko Łąkty, trzeba było więc czym
prędzej uciekać. Jadąc do Wiśnicza, napadła na nas banda chłopów z kosami,
widłami, cepami, zatrzymali powóz, pytając: - A gdzie jedziesz, psie, ciarachu?
Ale strażnicy powiedzieli, że mają rozkaz przeprowadzić tych
państwa w całości do Wiśnicza. Dali więc chłopi nam przejechać, wołając tylko: -
Mieliby my konie, brykę taką piękną, a za jego łeb byłoby 10 florenów.
Przyjechawszy do Wiśnicza, zajechaliśmy do karczmy; ale Żyd właściciel karczmy
powiedział, iż w żaden sposób nas przyjąć nie może, dopóki nie będziemy mieli
karty od samego starosty, że nam wolno schronić się do miasta. Mając w Wiśniczu wiele
znajomych, niewiele więc sobie z tego robiąc, udaliśmy się do Bryla, który,
jakkolwiek pochodził z familii niemieckiej, miał jednak szlachetne serce i wierzył w
Boga. Przyjął nas wprawdzie, ale zarazem powiedział, żeby niezwłocznie jechać do
Bochni i wystarać się o pozwolenie starosty schronienia się do Wiśnicza, gdyż inaczej
nawet na noc przyjąć nas nie może, a to dla surowego zakazu. Nie tracąc czasu,
udaliśmy się do Bochni; na drodze spotkaliśmy z piętnaście powozów jadących w tym
samym celu co i my pod eskortą przepłaconych chłopów, a to dla bezpieczeństwa, żeby
ich inni nie napadli. Do Bochni dojechaliśmy szczęśliwie; przed samym miastem zrobiona
była natenczas rogatka, na której był wówczas Hoschard. Ten zastępował starostę,
gdyż ten był słaby; jednym dawał karty, pozwalając się schronić do miasta, drugim
kazał powrócić na wieś, gdzie go niechybna śmierć czekała, a wszystko to według
swego upodobania. My jechali na ostatku za wszystkimi powozami, najdłużej musieliśmy
czekać na wyrok, jaki ów niegodziwy człowiek nam ogłosi. Czekając tak blisko cztery
godziny, byliśmy świadkami okropnego dramatu, na wspomnienie którego trudno się od
łez wstrzymać. Może z jakich dwieście wozów przyjechało od strony Gdowa z zabitymi,
rannymi, konającymi ofiarami, wszystko pod eskortą chłopów, którzy ich już pod samym
miastem jeszcze szturkali widłami lub bili kijami. Co to był za straszny widok, widzieć
zbitych i skrępowanych niewinnych obywateli, słyszeć krzyki rozpaczających kobiet,
które także były skrępowane, ta płacze zabitego męża, ta zabitego ojca lub syna, ta
zraniona prosi niegodziwych oprawców, żeby ją już do reszty zamordowali, a oni kłują
widłami, aby przyczynić boleści, jakaś młoda i piękna panienka wyskakuje z wozu,
pada do nóg Hoschardowi, prosząc, żeby ją raczej kazał zamordować, a ocalił życie
ojca, który zraniony i skrępowany leży na tym wozie napełnionym trupami, lecz
niegodziwy tyran kazał na powrót wsadzić na wóz młodą panienkę, gdzie ją chłopi
targali za włosy. Wszystkie te wozy tak z żywymi, jak i z zabitymi przepuszczano do
miasta, pytając się pierwej:
- A za co zabiliście tego lub owego pana? - Na co chłopi odpowiedzieli: - u tego
znaleźliśmy fuzję, tamten kazał robić pikę, trzeci znów powiedział, że Jaśni
Panowie są szelmy. Takie i tym podobne było tłumaczenie chłopów, bez którego nawet
zupełnie mogłoby się obejść.
Na jednej furze między rannymi
leżał ksiądz powiązany. Kiedy ta fura stanęła przed tą rogatką, ksiądz poznaje
Hoscharda, z którym żył w przyjaźni, prosi go więc i zaklina, żeby go kazał
rozwiązać, lecz tyran zamiast uwolnić nieszczęśliwego starca, dać mu schronienie w
mieście, powiedział chłopom, żeby go nie zabijali, tylko odwieźli na plebanię i
pilnowali, żeby regularnie nabożeństwo odprawiał; biedny ksiądz, widząc, że jego
prośba żadnego skutku nie wywarła, zaczął przemawiać słowami religii, zaklinał
ich, ażeby się upamiętali, aby pamiętali na sąd Boga. Wtenczas, kiedy tak przemawiał
do zbrodniarzy, chłopi tak go bili, że może w pół godziny żyć przestał,
wymówiwszy te słowa: - Nie tyle ci winni, co zabijają, ale ci, co byli narzędziem do
tego. Ja nie miałam wtenczas jak lat 6, bardzo więc mało zostało mi w pamięci owych
wypadków, a to, co piszę, więcej wiem z opowieści rodziców niż z własnej pamięci.
Kiedy na nas przyszła kolej, stanęliśmy przed rogatką zapytani przez Hoscharda, czego
żądamy, odpowiedział ojciec, że karty bezpieczeństwa i pozwolenia mieszkania w
mieście; Hoschard poszedł do swojej kancelarii, a po chwili przysłał z odpowiedzią;
że ten ślepy pies, co jeździł na sesje do Kotarskiego, niech zdycha na wsi. Nie
dostawszy więc pozwolenia mieszkania w mieście, trzeba było powrócić do Łąkty i
poddać się pod cepy chłopów.
Do Łąkty trzeba jechać na Wiśnicz. Przejeżdżając
więc przez Wiśnicz wstąpiliśmy jeszcze do Bryla, ażeby się na zawsze z nim
pożegnać; ale poczciwy ten człowiek nie dał nam wracać do domu i narażając się na
własne niebezpieczeństwo przyjął nas do swego domu. Na drugi dzień dowiedział się
ojciec, że miejsce Hoscharda w ten dzień zastępuje (zapomniałam nazwisko), który ma
być bardzo dobry, nająwszy sobie ojciec chłopów, pod ich eskortą udał się do Bochni
i na swą prośbę otrzymał pozwolenie mieszkania w mieście. Odtąd więc mieszkaliśmy
ciągle w Wiśniczu aż do listopada 1846 r.
Zaraz na drugi dzień po naszej ucieczce z własnego domu właśni poddani zupełnie nas
zrabowali, tak że nawet piece poburzyli i żelazo z nich powyjmowali, książkami zaś,
których było bardzo wiele, zrobili sobie drogę do browaru, gdyż wtenczas było błoto.
Pierwej jednak nim zrabowali, stoczyli bitwę z chłopami z innej wsi, którzy chcieli
także zrabować. Kiedy się już wszystko uspokoiło, pojechała mama do Łąkty, ale
niestety nic nie zastała, co nie zrabowali, na kawałki potłukli, jak np. meble,
porcelanę, szkło itp., nawet żadnej szyby w oknie nie było; srebra, które przed
rabunkiem matka zakopała, zostały w całości, odkopawszy więc je, w wielkim sekrecie i
tylko w obecności służącej, przywiozła je do Wiśnicza.
Po tym rabunku położenie nasze było bardzo krytyczne, cały
majątek przeszedł w ręce chłopów, a bardziej jeszcze Żydów, którzy zrabowane
rzeczy za bezcen kupowali, nawet pieniędzy gotowych zapomnieli rodzice wziąć, mieli
więc tylko 2000 fl. całego majątku i srebra wartości może 1000 fl. Niektórzy
obywatele powracali do swoich wsi, inni mieszkali w mieście, my jednak bali się
powrócić do Łąkty, chcieliśmy wziąć jaką dzierżawę w Krakowskiem, jako też na
końcu listopada 1848 r. przyjechaliśmy do Krakowa, gdzie mieszkała wówczas ciotka
Teofila i Zuzanna, jako też i ciotka Kuszańska". [Zachowano oryginalną
pisownię] |