Dla
Żegociny i okolic II wojna światowa rozpoczęła się 5 września 1939 roku. To wtedy
wkroczyły tu oddziały hitlerowskie, docierając bez większych walk. Bilans prawie
sześcioletniej okupacji był dla wielu mieszkańców tragiczny. Wywieziono i wymordowano
prawie wszystkich Żydów, którzy w znacznej liczbie mieszkali tu przed wojną. Żyją
jeszcze dziś ludzie, którzy pamiętają straszliwe lata okupacji. Zachowały się także
wspomnienia i zapiski z tamtych czasów. Niektóre z nich opublikowaliśmy już w naszym
serwisie, w dziale historycznym, inne opublikujemy wkrótce. Z
prowadzonej przez Koło Związku Kombatantów RP
i Byłych Więźniów Politycznych w Żegocinie zapisków wynika, że na skutek wojny z
terenu byłej gminy Trzciana (przed i kilkanaście lat po II wojnie światowej Żegocina
należała do gminy Trzciana) śmierć poniosło około 90 osób. Kilka z nich poległo na
frontach, kilkanaście zostało zamordowanych. Właśnie dla uczczenia ich pamięci, jak
również pamięci wszystkich Polaków poległych podczas II wojny światowej, postawiono
w Żegocinie pomnik, pod którym co roku odbywają się skromne uroczystości rocznicowe.
Oto jak wrzesień
1939 roku oraz całą hitlerowską okupację opisał w swoich wspomnieniach
zatytułowanych "Jak to dawniej w Bytomsku bywało" pan Franciszek
Maciejowski:
W sierpniu 1939 roku karty powołania do wojska
otrzymali nie tylko, (jak wcześniej) kawalerowie, ale i żonaci: W. Grabiasz, A. Tyndel,
St. Kita i inni. W. Grabiasz wrócił po kilku dniach, A. Tyndel (osiwiały) po kilku
tygodniach, St. Kita dopiero po wojnie. 4 lub 5 września przyszedł do nas wujek F.
Fąfara i mówi: "Piotrek, z Żegociną wyjechała policja. Jest polecenie pakować
się i uciekać, bo Niemcy tu będą lada dzień." Tata zastanowił się i mówi:
"Franek, ja nie mam konia, bo wojsko go zabrało, nie mam czym jechać." Wujek
był skłonny nas zabrać, po to przyszedł. Tata jednak trwał przy swoim: "Nie ma
sensu uciekać, być może pod front. Wolę tutaj umrzeć. Niemców znam (mylił się),
pracowałem u nich." W Bytomsku i okolicznych wsiach nie zapanowała powszechna
ucieczka dzięki prawidłowej postawie niektórych oraz przez to, że wielu mężów i
ojców powołano do wojska, a ich żon i dzieci nie wypadało pozostawić na pastwę losu.
W Bytomsku wojsko niemieckie na motocyklach pojawiło się 6 lub 7
września. Chcieli jechać dalej na Rajbrot, ale był most był zerwany przez powódź.
Zawrócili więc do Żegociny, przez którą w dzień i w nocy przejeżdżali w stronę
Wiśnicza ze swoimi motocyklami, czołgami i samochodami. Jednego dnia w sekrecie przed
rodzicami pobiegłem to zobaczyć. Oni sami prawdopodobnie by mi na to nie pozwolili. Mama
mówiła, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale ja byłem zbyt ciekawy. W
Żegocinie nie dało się przejść przez szosę, bo ciągle jechało wojsko. Pobliskie
drzewa były białe od kurzu. "Boże! - załamywała ręce jedna kobieta - Nasi na
piechotę, a ci (Niemcy) mają taki sprzęt!".
Mieszkańcy okolicznych wsi początkowo traktowali Niemców nawet
przychylnie. Na wezwanie, aby jechać za zachodnią granicę do pracy zgłaszało się
wielu ochotników, m.in. dwaj moi stryjkowie: Ignac i Roman, a także żonaty Łękawa i
Piech. Było to już po powrocie naszych z wojska. Wyjeżdżano chętnie, bo liczono na
to, że będzie to taki wyjazd, jak wcześniej do Francji. Później pojawiły się
coroczne przymusowe dostawy zboża, ziemniaków, zwierząt, a nawet drzewa z lasu. Była
także przymusowa wysyłka na roboty do Niemiec do Baudienstu - zabierano tam głównie
chłopców już od lat szesnastu. Ja też otrzymywałem takie wezwania. Nie przejmowałem
się tym, ale mamę (i nie tylko ją) kosztowało to sporo nerwów i pieniędzy. Na
szczęście docierałem na komisję najwyżej do Trzciny i Łapanowa. Zdaje się, że
Pasek powiedział tacie, żebym na komisjach pokazywał operowaną nogę i to, że byłem
chory na gruźlicę, której Niemcy bardzo się bali. Pomagało, zwłaszcza, jeśli
wcześniej mama czy tata przemówili komuś do kieszeni. Lata okupacji nie należą do
moich przyjemnych wspomnień. Nie chcę więc pisać o nich obszernie. Pamiętam, że
rozstrzelano w Żegocinie Żydówkę Majorową z dwojgiem dzieci. Wcześniej prowadziła
ona sklep, do którego czasami chodziłem po tytoń dla taty i śledzie, których w innych
sklepach nie było. Pobiegłem ciekawy, gdy Niemcy odjechali po rozstrzelaniu Żydów w
lecie w Bytomsku. Widziałem rozwaloną głowę i wylewający się z niej mózg. "I
po co cię tam diabli ponieśli?!" - skwitował tata, gdy po powrocie zacząłem
opowiadać, co widziałem.
W 1944 r. od sierpnia do świąt Bożego Narodzenia byłem wysyłany do
kopania okopów najpierw w okolice Gnojnika, później Wiśnicza. Sołtys wyznaczał
podwody, nie szliśmy na piechotę, ale na piechotę uciekaliśmy. Nie było najgorzej, bo
z domu zabierało się bochenek chleba, rano na miejscu dostawaliśmy czarną gorzką
kawę, kawałek czarnego (przypuszczaliśmy, że z domieszką trocin) chleba, trochę
marmolady lub margaryny. Na wieczór była zupa (gorszej już chyba nie można było
ugotować): było w niej sporo brukwi, trochę ziemniaków i kaszy, dużo wody, a po
wierzchu pływało trochę oczek, nie wiem, czy z oleju, czy z jakiegoś zwierzaka. W
sierpniu i wrześniu można się było dożywić owocami z drzew - tych było dużo, bo
ludzi w miejscach kopania okopów wysiedlono z dobytkiem. Czasami skrycie w domach
pojawiał się właściciel, który przychodził zobaczyć, czy jego posiadłość jeszcze
stoi. Przy kopaniu okopów w okolicach Wiśnicza było już znacznie gorzej. Nocowaliśmy
w okrągłych barakach po kilkanaście i więcej osób, na startej już słomie, w której
nie brakowało pcheł i wszy. Mieliśmy koce do przykrycia, którymi nakrywaliśmy się z
konieczności, bo było już zimno. Baraki były ogrodzone kolczastym drutem. Kontrolowali
je z wież uzbrojeni strażnicy. Do pracy wychodziliśmy także pod kontrolą uzbrojonych
Niemców lub Własowców. Gdy się skończył chleb przywieziony z domu, nawiewaliśmy i
była tragedia.
Jednego dnia po apelu Niemcy wyciągnęli z szeregu dwóch ludzi (jeden
z nich był to żonaty mężczyzna z Łąkty, który spał w moim baraku), wyprowadzili na
górkę i rozstrzelali. Wyszliśmy z baraków do pracy chyba kilometr. Niosąc łopatę na
ramieniu myślałem tylko o jednym - o ucieczce. "Boże - modliłem się - spraw, aby
ucieczka mi się udała!" Udała się. Późnym wieczorem byłem już w domu. Około
10 stycznia 1945 roku w Bytomsku pojawiło się wojsko rosyjskie. Najpierw piechota na
nartach, a później inni. Byli w każdym domu, bo przez 3 dni toczyły się walki o
Muchówkę. Pytali się, jak daleko do Berlina i mówili, że "trzeba bić
Germańca".
Zachęcamy do lektury nie tylko tego wspomnienia, ale także
pozostałych tekstów źródłowych dotyczących tamtych tragicznych czasów. |