W 66. ROCZNICĘ WYBUCHU II WOJNY ŚWIATOWEJ

    Kombatanci, nauczyciele, młodzież szkolna, delegacje żegocińskiego samorządu oraz zakładów pracy spotkały się 1 września 2005 roku pod pomnikiem "W hołdzie tym, którzy polegli za Ojczyznę 1939 - 1945".  Krótką uroczystość patriotyczna prowadził Wójt Gminy Żegocina Jerzy Błoniarz. Przy zapalonym zniczu, dźwiękach werbla i pochylonych sztandarach PSP w Żegocinie im. Batalionów Chłopskich oraz Koła Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych w Żegocinie, złożono wiązanki kwiatów.

     Dla Żegociny i okolic II wojna światowa rozpoczęła się 5 września 1939 roku. To wtedy wkroczyły tu oddziały hitlerowskie, docierając bez większych walk. Bilans prawie sześcioletniej okupacji był dla wielu mieszkańców tragiczny. Wywieziono i wymordowano prawie wszystkich Żydów, którzy w znacznej liczbie mieszkali tu przed wojną. Żyją jeszcze dziś ludzie, którzy pamiętają straszliwe lata okupacji. Zachowały się także wspomnienia i zapiski z tamtych czasów. Niektóre z nich opublikowaliśmy już w naszym serwisie, w dziale historycznym, inne opublikujemy wkrótce. Z prowadzonej przez Koło Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych w Żegocinie zapisków wynika, że na skutek wojny z terenu byłej gminy Trzciana (przed i kilkanaście lat po II wojnie światowej Żegocina należała do gminy Trzciana) śmierć poniosło około 90 osób. Kilka z nich poległo na frontach, kilkanaście zostało zamordowanych. Właśnie dla uczczenia ich pamięci, jak również pamięci wszystkich Polaków poległych podczas II wojny światowej, postawiono w Żegocinie pomnik, pod którym co roku odbywają się skromne uroczystości rocznicowe.

    Oto jak wrzesień 1939 roku oraz całą hitlerowską okupację opisał w swoich wspomnieniach zatytułowanych "Jak to dawniej w Bytomsku bywało" pan Franciszek Maciejowski: 

    W sierpniu 1939 roku karty powołania do wojska otrzymali nie tylko, (jak wcześniej) kawalerowie, ale i żonaci: W. Grabiasz, A. Tyndel, St. Kita i inni. W. Grabiasz wrócił po kilku dniach, A. Tyndel (osiwiały) po kilku tygodniach, St. Kita dopiero po wojnie. 4 lub 5 września przyszedł do nas wujek F. Fąfara i mówi: "Piotrek, z Żegociną wyjechała policja. Jest polecenie pakować się i uciekać, bo Niemcy tu będą lada dzień." Tata zastanowił się i mówi: "Franek, ja nie mam konia, bo wojsko go zabrało, nie mam czym jechać." Wujek był skłonny nas zabrać, po to przyszedł. Tata jednak trwał przy swoim: "Nie ma sensu uciekać, być może pod front. Wolę tutaj umrzeć. Niemców znam (mylił się), pracowałem u nich." W Bytomsku i okolicznych wsiach nie zapanowała powszechna ucieczka dzięki prawidłowej postawie niektórych oraz przez to, że wielu mężów i ojców powołano do wojska, a ich żon i dzieci nie wypadało pozostawić na pastwę losu.
    W Bytomsku wojsko niemieckie na motocyklach pojawiło się 6 lub 7 września. Chcieli jechać dalej na Rajbrot, ale był most był zerwany przez powódź. Zawrócili więc do Żegociny, przez którą w dzień i w nocy przejeżdżali w stronę Wiśnicza ze swoimi motocyklami, czołgami i samochodami. Jednego dnia w sekrecie przed rodzicami pobiegłem to zobaczyć. Oni sami prawdopodobnie by mi na to nie pozwolili. Mama mówiła, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale ja byłem zbyt ciekawy. W Żegocinie nie dało się przejść przez szosę, bo ciągle jechało wojsko. Pobliskie drzewa były białe od kurzu. "Boże! - załamywała ręce jedna kobieta - Nasi na piechotę, a ci (Niemcy) mają taki sprzęt!".
     Mieszkańcy okolicznych wsi początkowo traktowali Niemców nawet przychylnie. Na wezwanie, aby jechać za zachodnią granicę do pracy zgłaszało się wielu ochotników, m.in. dwaj moi stryjkowie: Ignac i Roman, a także żonaty Łękawa i Piech. Było to już po powrocie naszych z wojska. Wyjeżdżano chętnie, bo liczono na to, że będzie to taki wyjazd, jak wcześniej do Francji. Później pojawiły się coroczne przymusowe dostawy zboża, ziemniaków, zwierząt, a nawet drzewa z lasu. Była także przymusowa wysyłka na roboty do Niemiec do Baudienstu - zabierano tam głównie chłopców już od lat szesnastu. Ja też otrzymywałem takie wezwania. Nie przejmowałem się tym, ale mamę (i nie tylko ją) kosztowało to sporo nerwów i pieniędzy. Na szczęście docierałem na komisję najwyżej do Trzciny i Łapanowa. Zdaje się, że Pasek powiedział tacie, żebym na komisjach pokazywał operowaną nogę i to, że byłem chory na gruźlicę, której Niemcy bardzo się bali. Pomagało, zwłaszcza, jeśli wcześniej mama czy tata przemówili komuś do kieszeni. Lata okupacji nie należą do moich przyjemnych wspomnień. Nie chcę więc pisać o nich obszernie. Pamiętam, że rozstrzelano w Żegocinie Żydówkę Majorową z dwojgiem dzieci. Wcześniej prowadziła ona sklep, do którego czasami chodziłem po tytoń dla taty i śledzie, których w innych sklepach nie było. Pobiegłem ciekawy, gdy Niemcy odjechali po rozstrzelaniu Żydów w lecie w Bytomsku. Widziałem rozwaloną głowę i wylewający się z niej mózg. "I po co cię tam diabli ponieśli?!" - skwitował tata, gdy po powrocie zacząłem opowiadać, co widziałem.
   W 1944 r. od sierpnia do świąt Bożego Narodzenia byłem wysyłany do kopania okopów najpierw w okolice Gnojnika, później Wiśnicza. Sołtys wyznaczał podwody, nie szliśmy na piechotę, ale na piechotę uciekaliśmy. Nie było najgorzej, bo z domu zabierało się bochenek chleba, rano na miejscu dostawaliśmy czarną gorzką kawę, kawałek czarnego (przypuszczaliśmy, że z domieszką trocin) chleba, trochę marmolady lub margaryny. Na wieczór była zupa (gorszej już chyba nie można było ugotować): było w niej sporo brukwi, trochę ziemniaków i kaszy, dużo wody, a po wierzchu pływało trochę oczek, nie wiem, czy z oleju, czy z jakiegoś zwierzaka. W sierpniu i wrześniu można się było dożywić owocami z drzew - tych było dużo, bo ludzi w miejscach kopania okopów wysiedlono z dobytkiem. Czasami skrycie w domach pojawiał się właściciel, który przychodził zobaczyć, czy jego posiadłość jeszcze stoi. Przy kopaniu okopów w okolicach Wiśnicza było już znacznie gorzej. Nocowaliśmy w okrągłych barakach po kilkanaście i więcej osób, na startej już słomie, w której nie brakowało pcheł i wszy. Mieliśmy koce do przykrycia, którymi nakrywaliśmy się z konieczności, bo było już zimno. Baraki były ogrodzone kolczastym drutem. Kontrolowali je z wież uzbrojeni strażnicy. Do pracy wychodziliśmy także pod kontrolą uzbrojonych Niemców lub Własowców. Gdy się skończył chleb przywieziony z domu, nawiewaliśmy i była tragedia.
    Jednego dnia po apelu Niemcy wyciągnęli z szeregu dwóch ludzi (jeden z nich był to żonaty mężczyzna z Łąkty, który spał w moim baraku), wyprowadzili na górkę i rozstrzelali. Wyszliśmy z baraków do pracy chyba kilometr. Niosąc łopatę na ramieniu myślałem tylko o jednym - o ucieczce. "Boże - modliłem się - spraw, aby ucieczka mi się udała!" Udała się. Późnym wieczorem byłem już w domu. Około 10 stycznia 1945 roku w Bytomsku pojawiło się wojsko rosyjskie. Najpierw piechota na nartach, a później inni. Byli w każdym domu, bo przez 3 dni toczyły się walki o Muchówkę. Pytali się, jak daleko do Berlina i mówili, że "trzeba bić Germańca".

    Zachęcamy do lektury nie tylko tego wspomnienia, ale także pozostałych tekstów źródłowych dotyczących tamtych tragicznych czasów.

[wstecz]